Dotychczas
baliśmy się nocy w Indiach, a tu taka sytuacja. Nie do końca
wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Po kilkunastu minutach rozeszli
się prawie wszyscy pasażerowie którzy wysiedli z nami, a
naganiacze dali sobie spokój z reklamowaniem hosteli i camel safari.
Niczym przy bezpiecznym ognisku siedliśmy na ustawionych w kwadrat
ławeczkach otaczających jedyny otwarty lokal starszego pana,
sprzedającego chai chyba 24h/dobę. Czekaliśmy aż będzie wypadało
zadzwonić po naszego kolejnego hosta („wypadało”, bo powiedział
że możemy dzwonić już od 5 rano, a my łudziliśmy się że
właśnie tak, ze standardowym opóźnieniem, dotrzemy).
Nocne oczekiwanie i The Silk Route
Oglądaliśmy
biegające po placu watahy psów i zwiększającą się liczbę klientów naszej małej knajpki. Bezdomni powoli wstawali po spędzeniu nocy dzieląc chodnik z krowami, a z dachów autobusów podnosili się ich kierowcy, z których obecności wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy. Bhawani
– nasz host – nie odpowiadał. W Jaisalmerze w ogóle ma miejsce
niespotykana rzecz – na open request (czyli taki, który pisze się
jako list otwarty do kogokolwiek kto ma ochotę Cię przenocować) wg
Amita zawsze odpowiadają tłumy, co przydarzyło się i nam.
Większość naprawdę oferuje spanie za darmo (albo za 5/5 na trip
advisorze), inni są z hosteli, które ostatecznie każą płacić.
Wszystko z powodu niesamowitej konkurencji jaka ma miejsce w
Jaisalmerze na rynku camel safari. Za nie więc trzeba już płacić, niezależnie od okoliczności zaproszenia;).
Podobnie było i u nas, chociaż hosta wybraliśmy spośród
zgłoszonych propozycji idąc za radą Amita, który znał
Bhawaniego.
Widok Jaisalmeru z The Silk Route i zdjęcie z armatą za które dziękujemy spotkanemu chłopakowi;)
Kiedy
odezwał się do nas o 6 rano dostaliśmy polecenie podjechania
motorikszą. The Silk Route, którym Bhawani zarządzał, był
przepięknym, nowym hotelikiem w popularnym stylu haveli połączonym z galerią sztuki. Swoim gościom
oferował wszystko, czego można sobie życzyć – od wizyty w biednych
chatkach które znajdowały się metr od hotelu, przez (a jak;))
dostosowane do wymagań camel safari, po wieczory z muzyką... i dużo
więcej. Mieliśmy szczęście, że biznes się jeszcze na dobre nie
rozkręcił, w związku z czym mieszkaliśmy w cudownym pokoju
hotelowym, zamiast mało zachęcającej przybudówki, która docelowo
ma służyć couchsurferom. Bhawani był bardzo przyjazny, mimo że średnio dogadywaliśmy się po angielsku wypowiadał
się o nas jak o swoich świetnych przyjaciołach i wrzucił sobie z
nami zdjęcie na couchsurfing (do czasu aż nie przyjechali jacyś
atrakcyjniejsi).
Jaisalmer, Fort
Jednak nic za darmo – mieliśmy dać 5/5 na tripadvisorze jemu i jego znajomemu, do którego zabrał nas na lassi:p.
Wybraliśmy się też na zorganizowane przez niego camel safari - najtańsza opcja nieco droższa od tego co oferowali inni, ale w
końcu dał nam spanie za darmo :). Wiem, że moje opisy
hostów w Indiach mogą brzmieć umiarkowanie ciepło, ale niestety -
o ile wcześniej często zdarzało mi się trafiać na ludzi, z
którymi świetnie się dogadywałam, o tyle w Indiach przez większość
czasu nie było między nami tego czegoś... aż do Bombaju. Myślę, że po prostu po raz pierwszy zetknęliśmy się z kulturą aż tak różną od naszej i musielibyśmy spędzić w Indiach znacznie więcej czasu, żeby nauczyć się ignorować rzeczy które wydawały się nam dziwne. Poza tym może to być też kwestia podróży we dwójkę.
Ale
wracając do camel safari, właśnie przez nie spędziliśmy w
Jaisalmerze prawie najwięcej czasu z całej naszej pierwszej części wyprawy, bo jakoś
trzeba to było tak wykombinować, żeby wystartować wczesnym
popołudniem i spędzić tam noc, a pierwszego poranka mieliśmy problemy z podjęciem decyzji co do naszych planów. Jeśli ktoś miałby więcej czasu
bez problemu, z charakterystyczną satysfakcją mógłby zorganizować
wszystko sam – do ciekawych miasteczek i ruin na pustyni dojeżdżają
busy i jeepy, można też wynająć rower i jakoś dotrzeć do
któregoś z miejsc gdzie wynajmuje się wielbłądy. Nasza wycieczka
wyglądała tak, że razem z nami jeepem Bhawaniego zabrało się
dwóch - ponoć - kasiastych gości, którzy jechali na jeden dzień, żeby zobaczyć opuszczoną Khuldarę z której pochodziła rodzina jednego z nich i przejechać się na wielbłądzie. Mieliśmy im nie mówić ile płacimy za naszą wycieczkę (nie wiem czy
dlatego że płacili mniej czy więcej ;)). Tak dużo chcieliśmy
podczas tej wycieczki zobaczyć, ale niestety - „po znajomości”
podjechaliśmy tylko do Khuldary i
pobliskiej oazy (która okazała się takim jeziorkiem), po czym skierowaliśmy się
do wioski wielbłądników jakieś 20 kilometrów od granicy z
Pakistanem.
Khuldara, oaza i wioska w drodze
Nasz przewodnik – 16-letni Amil, wyglądający znacznie
młodziej, pracował przy organizacji podobnych wycieczek z dziadkiem
od 10 roku życia. Właściwie odpowiadał za wszystko –
prowadził nas, rozbił cały nasz 3-osobowy „obóz”, gotował i sprzątał. Obawialiśmy się niestety, że kasa którą z tego ma nieco
odbiega od całości ceny którą daliśmy za „safari”.
Próbowaliśmy trochę rozmawiać, chociaż mieliśmy pewne problemy
z językiem, najlepiej szło nam w kwestii zwierząt. Kiedy zaczęło się ściemniać i sprzątaliśmy po
kolacji, Amil zaczął śpiewać. Czuliśmy się dziwnie i staraliśmy się go przekonać że nie musi tego dla nas robić, ale takie śpiewanie jest obowiązkowym elementem każdej
wycieczki, czuł się więc zobowiązany, żeby zaprezentować go
także nam. Kiedy po pewnym czasie z sąsiedniego obozu wesołej
grupy Francuzów przyszedł jego dziadek, śpiewanie przychodziło już
bardziej naturalnie - zaczęliśmy śpiewać i my.
Amil gotuje
Pustynne zwierzęta
W końcu ułożył
nam na piasku posłania z koców będących wcześniej naszymi
siedziskami na wielbłądzie, a sam położył się w jakiejś
stosownej odległości mimo próśb żeby tego nie robił. Było
bardzo przyjemnie tak leżeć i patrzeć w ciemne niebo. Wiał wiatr
i był coraz silniejszy. Zaczęło też bezgłośnie błyskać,
w związku z czym ja zaczęłam się stresować i mówić że na pewno
będzie padać. Amil zapewniał, że na pewno nie będzie
i Esteve – co Ty tam wiesz – twierdził podobnie. Zaczęło.
Mieliśmy więc konkretną burzę z monsunem w środku nocy,
przerażeni, kiedy dodatkowo w naszym sąsiedztwie rozłożyła się
mała grupka walczących psów (z których jeden był naszym obrońcą i spędził przy nas całą noc <3). Zanim Amilowi udało się skądś
wytrzasnąć pseudo-tropik ciężkie koce stały się jeszcze cięższe od
wody którą przesiąknęły. Wiatr porywał i targał tropikiem, a
my w ciemności widzieliśmy tylko niewielkie dziurki w nim kiedy
niebo rozdzierała błyskawica. Po jakiejś godzinie wszystko się
uspokoiło i wróciliśmy do spania całkiem przemoczeni.
Nasze rumaki i śniadanie
Kolejnego
dnia zjedliśmy śniadanie, pół godziny jazdy i byliśmy z powrotem
u wielbłądników, gdzie czekał na nas Bhawani z jakimś kumplem,
amatorem szybkiej jazdy jeepem. Kilka dni później zobaczyliśmy na facebook'u, że kolejne dwie urocze turystki już zasłużyły na rozstawienie na pustyni łóżek polowego (powinnam starać się myśleć, że to dlatego, że więcej zapłaciły, a nie dlatego, że były dwiema dziewczynami).
Nasz pieski obrońca
Wiedzieliśmy dość dobrze, że
nasze spanie na pustyni było prawie jak spanie w namiocie w
przydomowym ogródku, ale w końcu tego chcieliśmy i to dostaliśmy
– niezapomnianą noc. Sytuacja była więc i tak nieco bardziej
świadoma od tej z „Gringo Trails”, gdzie ludzie wybrali
się na wielkie camel safari pod Timbuktu. Kiedy zatrzymali się na
noc po 5 godzinach drogi pytali się przewodników co to za światła
na horyzoncie, a Ci zdawali się nie wiedzieć o co tamci pytają.
Okazało się że kolejnego dnia powrót zajął im pół godziny, a
miasto było zaraz za jakąś wydmą.
You shall not pass!
Jaisalmer
to jednak nie tylko camel safari. Znajduje się tam też cudowny
fort i masa autentycznych, starych haveli, które niestety niszczeją. W części budynków zorganizowane są muzea, ale w części mieszkają ludzie którym nie starcza na
naprawę domów. Kiedy weszliśmy do fortu Esteve zauważył faceta
naprawiającego buty i wpadł na pomysł podrasowania swoich,
kupionych w Udaipurze. Facet ochoczo zabrał się do pracy, ale
niestety nie miał odpowiedniego rozmiaru podeszw. Zaproponował że
pobiegnie po nie do warsztatu na co przystaliśmy, fundując
sobie 40 minut na początku spokojnego, później już nieco
nerwowego gdzie-są-moje-buty-czy-kiedyś-wrócą oglądania
przewijających się ludzi. Facet wrócił z butami i poszliśmy
dalej.
Mała księżniczka z fortu
Fort, Jaisalmer
Zaglądaliśmy do pustych świątyń i w małe uliczki. Kolejny chłopak opowiadając, że w samym sercu fortu od niedawna przyjmuje couchsurferów, zabrał nas klatką schodową pozwalającą zajrzeć do każdego pomieszczenia w jego wąskim, 3-piętrowym domu, na dach na którym urządził włoską restaurację. Kiedy tam byliśmy usłyszeliśmy muzykę i pobiegliśmy z powrotem, że zobaczyć co to za pochód, ale już go nie znaleźliśmy. Spóźniliśmy się ostatecznie do otwieranych w nietypowych godzinach dżinijskich świątyń, które
są ponoć ozdobą fortu, natomiast dzięki padającemu deszczowi
spędziliśmy sporo czasu z jednym ze sprzedawców, który dwoił się
i troił żeby skołować mi sukienkę którą będę chciała kupić
(bo to dobra karma na początek sezonu, który zaczyna się z
monsunem).
Zastanawialiśmy się też nad chustą, kiedy przyszła grupa licealistów z Francji, którzy bawili się w Jaisalmerze w grę na wymienianie rzeczy... Podchodzili do kolejnych osób i prosili o zamianę tego co oferują na coś (myślę, że tak miało być w założeniu) o wyższej wartości. Czemu? Nie wiem...
Sprzedawca opowiedział nam swoją historię, której
szczegółów już niestety nie pamiętam. Pochodził z wioski w
Rajasthanie, gdzie mówiło się tylko po radżastańsku i żyło z hodowli kóz, krów i sprzedaży mleka na targowisku w pobliskim
mieście. Jednak z roku na rok było coraz gorzej – coraz większa
susza sprawiała, że zwierzęta umierały i musiał wynieść się
do miasta. Trafił do Gudżaratu, gdzie próbował pracować, ale nie
znając języka nie miał na nic szans. Nie miał też pieniędzy, nawet na powrót do domu. Ostatecznie ktoś podwiózł go za darmo
czy coś w tym stylu. Zaczął uczyć się angielskiego jak to zwykle
w tamtych stronach – od turystów i zatrudnił go jakiś właściciel
sklepu. Sklepu w którym aktualnie spał, żył i pracował jako
jedyny pracownik, co i tak było jego wygraną na loterii, bo może
pracować i jeszcze coś tam przeznaczyć na posłanie brata do
szkoły. Nie chciał od nas pieniędzy, opowiedział po prostu
jak mu się żyje. Wyjaśnił nam też że te wszystkie rysunki na murach przedstawiające Ganesha i daty, które tak często widywaliśmy, to ogłoszenia ślubne o tym,
że dnia tego i tego, mieszkająca/y w tym domu dziewczyna/chłopak
wychodzi za mąż i WSZYSCY (!) są zaproszeni (dlatego później już nie dziwiliśmy się nadmiernie, kiedy dowiedzieliśmy się że na ślubie naszych hostów z Bombaju było
1500 osób, dających przede wszystkim błogosławieństwo, nie
koperty ;)).
Śniadanie w mieście :)
Dowiedzieliśmy się też po co przy drzwiach sklepów i
w samochodach wiszą papryczki z cytryną i pompony. Wszystko ma
oczywiście odganiać złe moce. Należy wieszać jedną zieloną papryczkę
na tydzień, a gdyby wskutek złych spojrzeń i uroków papryczka
zaczęła się czerwienić należy dołączyć do sznureczka cytrynę.
Pompony, papryczki i ogłoszenie :)
Z podobnej do sprzedawcy wioski pochodzi też przyszła żona Bhawani'ego. Tak, tak. Nie(?)stety w Indiach wciąż większość małżeństw jest aranżowanych i Bhawani o swojej przyszłej wie że jest z sąsiedniej wioski i spokojnie dojrzewa sobie do małżeństwa w odosobnieniu gdzieś tam na pustyni ,podczas gdy on jeździ na Goa, korzysta z życia i towarzystwa uroczych podróżniczek.
Jedni się chowają, inni cieszą się deszczem
Kiedybyliśmy w Jaisalmerze monsun rozpadał się na dobre. Z okna naszego
hotelu skąd był niesamowity widok na fort, miasto i ulice przed
nami oglądaliśmy przeszczęśliwe dzieci bawiące się w strugach
deszczu, ślizgające w kałużach...czysta radość!
W Jaisalmerze dzięki
Bhawaniemu spełniło się też nasze marzenie, którego trochę się
obawialiśmy w Udaipurze – jechaliśmy w trojkę na motorze, co w Indiach jest rzeczą absolutnie normalną :).
Podczas naszej
dwutygodniowej drogi do Nepalu mieliśmy spore szczęście (którego
nie mieliśmy wracając) do znajdowania hostów w każdym z miast, które odwiedziliśmy aż
do Jaipuru. Kiedy autobus ponownie wyrzucił nas gdziekolwiek bądź,
pod centrum handlowym Blue City, okazało się że było to tuż przy
galeriii naszego hosta.
Niestety nie udało nam się wkręcić na wesele ani pojechać na dachu autobusu... mamy po co wracać!
Tym razem spaliśmy u wywodzącego się z
dżinijskiej rodziny Amita, który już swoje przeżył i posiadał
parę biznesów (w internecie wygląda, że nawet więcej niż
myślałam, ale kto wie czy ja i internet mówimy o tej samej osobie
;D). Z upalnej ulicy trafiliśmy w związku z tym bezpośrednio do jego małej galerii, w której prezentował swoim kupcom (i
sprzedawał detalicznie) różne fikuśne rzeczy ze swojej fabryki
nietypowych mebli (takich bardzo hipstersko - orientalnych w zachodnim pojęciu). Mogliśmy liczyć na herbatę i wygodne fotele, niczego więcej nie było nam trzeba. Spędziliśmy tam
prawie całe popołudnie z przerwą na pyszny obiad.
Galeria Amita i Umaid Bhawan Palace
Przy okazji
Jodhpuru chciałam napisać o jedzeniu, które stopniowo udawało nam
się odkrywać (za każdym razem podejmując pewne ryzyko nie wiedząc
co zamawiamy). Podstawą jest więc chapati lub ryż i dal fry, czyli
żółty, rzadki sos z ciecierzycy. To najtańsze danie, które
wchodzi też w skład każdego thali, które odkryliśmy właśnie w
Jodhpurze i towarzyszyło nam aż do Bombaju. Thali na szczęście
poza dal fry, którym ciężko byłoby się najeść posiada też
inne sosy i warzywa (ogólnie zwane subji/subzi) w małych miseczkach
umieszczonych dookoła talerza. W Nepalu odpowiednikiem thali, o czym
zorientowaliśmy się dość późno po zjedzeniu niezliczonych momo
i chow mein, jest Khaja set. Thali jest bowiem cudownym wynalazkiem.
Jedzenie jest może proste i wegetariańskie, ale bardzo często
tanie i... nakładane aż będziemy mieli dość! Przy naszym
pierwszym thali nakładano nam więc ryż, chapati i sosy, nie
pytając nawet czy w naszym brzuchu jest jeszcze miejsce.
Bardziej szlachetną odmianą dalu, którą jedliśmy prawie codziennie u naszej nepalskiej rodziny jest czarny dal.
Pan robiący chapati/roti tak po prostu, bezpośrednio na palniku i nasze thali
O tych
wspaniałościach wiedzą jednak pewnie wszyscy którzy byli/ będą w
Indiach, a ja chciałam przedstawić inne danie, którego szukałam w
google (bo nie mam jego zdjęcia). Okazuje się jednak że kiedy wpisuję
gatta, wyskakują mi pierożko-kuleczki, podczas gdy nasza gatta,
którą jedliśmy tego pierwszego dnia z Amitem, była subzi (najprawdopodobniej szpinakowym) z nutką mięty... pyszności! W kwestii jedzenia
dowiedzieliśmy się przede wszystkim (i rzeczywiście w Radżastanie
było to przestrzegane surowo), że jemy tylko prawą ręką. Lewa
służy do mniej higienicznych czynności w warunkach, kiedy każdy
turysta wozi swoją drogocenną rolkę papieru ze sobą. A teraz
spróbujcie urwać kawałek naleśnika i nabrać porządnie sos jedną
ręką...
Amit był postacią
niezwykle aktywną na Couch Surfingu, więc w nie do końca
zrozumiałych okolicznościach zgarnęliśmy też czekającego na autobus, a wykopanego z hostelu Hiszpana, pierwszego obcokrajowca, z
którym zetknęliśmy się w tej podróży. Wysłuchaliśmy też
historii o pewnym polskim kozaku, który u Amita spał poprzedniej
nocy, zadawał tysiące pytań o Indie i zasypał pokój piaskiem z
namiotu, w którym spał z jakąś dwójką nowo poznanych Hindusów gdzieś w gujarackiej dżungli. My byliśmy
raczej milczący, ale chyba nikt nie uznał nas w tym wszystkim za intrygujących i tajemniczych.
Kolejnego dnia wysłano
nas zaprzyjaźnioną, niedrogą taksówką do fortu Meherangarh,
punktu obowiązkowego w Błękitnym Mieście. Taksówki są w Indiach
ogólnie tanie (z pewnością w porównaniu do Europy), ale ta nie
była, zwłaszcza porównana do cen noclegów itd. W Indiach parę
razy doświadczyliśmy paradoksu w którym zostając w tanim hostelu
w ścisłym centrum moglibyśmy zapłacić dokładnie tyle ile za
dojazdy do mieszkania hosta w odległym punkcie miasta. No, zwłaszcza
taksówką. CS może więc nie być najgenialniejszym sposobem na
cięcie kosztów, zwłaszcza jeśli nie potraficie się targować o
riksze do pierwszej krwi (albo podróżujecie z kobietą, które –
jak wszyscy wiemy – nie lubią chodzić i nawet swojemu hinduskiemu
mężowi według Amita gwarantują wyższą stawkę). Na pewno jednak CS zawsze gwarantuje Wam towarzystwo i to miłe uczucie, że ktoś na
Was czeka:).
Meherangarh Fort
W forcie czekały takie atrakcje jak pan pozujący do zdjęć z fajką i szablą w cenie wejściówki oraz, już płatny dodatkowo, ale reklamowany we wszystkich szanujących się przewodnikach chiromanta.
Fort był kolejnym zaskoczeniem po przystępnych
cenach Udajpuru i Aurangabadu – zagraniczni turyści (tym razem
Esteve poproszono o dowód) musieli wykupić specjalny bilet z
audioguide'm w cenie 500 rupii, na Indie całkiem sporo. Do pałacu
prowadziło strome podejście, a z nieba nawet przed południem lał
się niemiłosierny żar. Udało nam się go jednak przetrwać i
wyglądać całkiem świeżo na zdjęciach (nie rozumiem jak to
możliwe). Z pomocą przyszedł nam też uroczy pokoik, do którego
wstęp zarezerwowany był dla tych z droższym biletem, gdzie w miłej
temperaturze można było zalec na wieczność na miękkiej kanapie, słuchając tradycyjnej muzyki medytacyjnej.
Chciałabym Wam napisać
coś więcej o historii w którymkolwiek z miejsc w Indiach, ale niestety pędziliśmy tak bardzo lub byliśmy tak zmęczeni, że za
wiele się nie dowiadywaliśmy. W tej chwili mogę
więc wiedzieć jedynie tyle ile wikipedia.
pokaz zwijania turbanu dla turystów
W drodze powrotnej
postanowiliśmy dotrzeć do centrum miasta na piechotę, przez
cudowną plątaninę wąskich, niebieskich uliczek. Napotkaliśmy po
drodze korek riksz, trzy dziewczynki, które poprosiły żebym
zrobiła im zdjęcie i całą masę innych ludzi (i środków
transportu, jak na przykład osły na autopilocie transportujące
gruz w tylko im i właścicielom znanym kierunku, kiedy już
upewniono się przez związanie kopyt że nie pobiegną w siną dal).
Sardar Market, Jodhpur
Po samym zwiedzaniu fortu
byliśmy tak zmęczeni, że tylko – nie mając jeszcze
traumatycznych, żołądkowych doświadczeń po których byłam bardziej ostrożna – przekąsiliśmy kulfi (lokalne mini lody) i
królewskie omlety, po czym wróciliśmy do bazy, którą była galeria
Amita. Jakież to były jednak omlety! Rozsławione na cały Jodhpur
i poza jego granicami, wśród wszystkich obcokrajowców, którzy
kiedykolwiek postawili swoją stopę w Jodhpurze. Fakt, omletów było
chyba ze 20 rodzajów i aż mi ślinka cieknie, kiedy o nich myślę,
chociaż to naprawdę zwykły omlet. Myśleliśmy że to taki
ewenement na skalę całych Indii, te omlety – tak nam przedstawiał
sprawę Amit. Jakież było nasze zdziwienie kiedy w Jaipurze okazało
się że tak naprawdę każde stoisko ze stertą jajek to jednocześnie
mini bar wszystko-z-jajek często połączony z podawaniem czaju,
czyli idealnego zestawu śniadaniowego. Do Jaipuru na śniadanie
zwykliśmy zadowalać się somosami i pakorami... Jednocześnie pragnę zaznaczyć, że jeśli omlet to w Indiach - w Nepalu nigdy nie trafiliśmy na tak dobre :p
niebieskie uliczki i rikszowy korek
Jakoś tak się porobiło,
że mimo że dotarliśmy do Amita koło południa, już nie starczyło
nam czasu i chęci na zwiedzenie kolejnej obowiązkowej atrakcji –
królewskiego pałacu, w którym wciąż mieszka kolejny z
radżastańskich władców. Najciekawszy w pałacu jest kontakst jego
budowy, który akurat był opisany w naszym przewodniku. Budowę
rozpoczęto w 1929 roku, aby stworzyć miejsca pracy dla głodujących,
kiedy od 3 lat nie spadł porządny monsun. Skończono go po 14
latach i wyposażono w 347 pokoi, co nasuwa myśl, że od początku
planowany był do częściowego udostępniania turystom, dzięki
czemu królewskiej rodzinie mógłaby się zwrócić ta charytatywna
inwestycja. Zwłaszcza, że dzięki temu opuścili też
zamieszkiwany dotąd fort;).
Poczekaj, nie ma zdjęć bez pozowania!
W Indiach bardzo zdziwiło mnie, że pozowanie jest dokładnie odwrotne niż to kreowane w zachodniej kulturze. U nas smęty toczące się ulicami lub prawie przysypiające na nudnej imprezie, jak na zawołanie do zdjęcia pokazują swój najszerszy, najpiękniejszy uśmiech. W Indiach dziewczyny pozowały odwrotnie - im poważniej, tym lepiej, choćby wcześniej śmiały się do łez.
W każdym razie nie udało
nam się do niego dotrzeć i musieliśmy zadowolić się jego
świetnym widokiem z Blue City Mall. Byliśmy jednak bogatsi o jazdę
na skuterze – póki co tylko w 2 osoby, co miało się zmienić w
Jaisalmerze. Pojechaliśmy tak, na zmianę, do kafejki internetowej
gdzie Esteve pilnie musiał załatwić parę spraw związanych z
uniwersytetem.
Kiedy się ściemniło, po
nieco ponad 24 godzinach w Jodhpurze (naprawdę pędziliśmy!), Amit
podrzucił nas na dworzec, zachwyciliśmy się thali i wpakowaliśmy
do autobusu, który o 4 nad ranem zostawił nas na opuszczonym,
ciemnym placu w Jaisalmerze...
Tego o Udajpurze
dowiedziałam się dopiero później, z książki Ediego Pyrka (pierwszej w karierze i
obecnie nieco przedatowanej książki, w przeciwieństwie do „Nepalu” Kingi
Choszcz, która Pyrka u siebie polecała). Autobus, jak to indyjskie prywatne
autobusy mają w zwyczaju, wypluł nas na bliżej nie określonych, mało
romantycznych przedmieściach. Naszym największym zmartwieniem było znalezienie
internetu, żeby napisać hosta, że oto dotarliśmy. Próbowaliśmy więc go znaleźć,
ale nawet kiedy był, złośliwy portier z hotelu nie chciał podzielić się hasłem. Wysłał nas
za to dzieloną rikszą (czyli taką w której na dwóch ławeczkach mieściliśmy się
w 9-tkę i płaciliśmy tylko 20 rupii!) tam gdzie internet mógł być.
Chodziliśmy, pytaliśmy... ale dalej go nie było. Miasto zaczynało się za to robić
coraz ciekawsze.
Sprzedawcy
Ostatecznie postanowiliśmy zaufać naszemu przewodnikowi, w którym było
napisane, że internet można znaleźć w okolicach Hanuman Ghat (podobnie do
wszystkiego czego jeszcze może potrzebować turysta, bo Hanuman Ghat to
najbardziej turystyczna okolica Udajpuru). Zamiast pójść do kafejki, zamówiliśmy
herbatę w bardzo nieindyjskim, ale pozwalającym na odetchnięcie od zgiełku cafe
Satori, jednocześnie kradnąc dla naszych telefonów prąd i internet.
Satori i nasza jazda riksza!
Naszym
hostem w Udajpurze był Himanshu, pierwszy właściciel hotelu, który przenocował
nas w Indiach. Hotel był w generalnej przebudowie i z tego względu nie bardzo
nadawał się dla gości, ale dla Couch surferów, którzy później w ramach rewanżu mają mu dawać
nieco fake’owe 5/5 na tripadvisorze jak najbardziej. Himanshu jest młodym, ambitnym
przedsiębiorcą planującym rozwijać się w dość interesującej strefie wysokiej
jakości backpackingu (interesującej, bo luksus to nie backpacking, który dla
mnie bardziej wiąże się z dziadingiem), pracuje nad hotelem w Udajpurze i
rodzinnym Jaipurze, razem ze swoją indonezyjską dziewczyną planując stworzenie
całej marki „Orangutan backpakers” (czy jakoś tak).
Bagore-ki-Haveli i ghaty
W każdym razie starał się być bardzo gościnny, wziął nas na
przechadzkę do Jogdish Mandir i na Hanuman Ghat, gdzie oglądaliśmy kąpiące się
dzieciaki, City Palace i Lake Palace (duże rozczarowanie, że jeden z
najbardziej pocztówkowych budynków w mieście to luksusowy hotel) w promieniach
zachodu słońca. Przy okazji spaceru obejrzeliśmy tradycyjne rysunki charakterystyczne
dla Udajpuru, wykonywane w pracowni znajomego naszego hosta i dowiedzieliśmy się,
że w sąsiednim stanie Gujarat jest prohibicja nie, jak myśleliśmy, z szacunku
do muzułmanów, ale dla Gandhiego, który stamtąd pochodził. Na obiad po raz
pierwszy w Indiach zjedliśmy u Himanshu mięso, za które - jak się później okazało -
musieliśmy sporo zapłacić (bo nocleg jest w ramach couch surfingu, nie jedzenie
;)).
Kolejnego dnia powiedzieliśmy że nie jesteśmy głodni i zjedliśmy lunch na bazarze, po czym wrzuciliśmy w
siebie dwie paczki chrupek. Niestety nie stać nas na zacne restauracje hostów sprzedających wodę z 3-krotnym przebiciem! Dużo hoteli w turystycznych, indyjskich
miejscowościach ma taras na dachu, z których zwłaszcza w Udajpurze, roztaczają
się przepiękne widoki. Kiedy zapadał zmrok nad naszymi głowami zaczęły przelatywać
setki nietoperzy migrujących tak co wieczór. Pierwszy raz widziałam coś takiego.
Widoki z dachu
Himanshu nalegał żebyśmy zostali jak najdłużej i którejś nocy spali z nim na
dachu, ale nie bardzo kusiła nas ta opcja. Z niewiadomych przyczyn, nie mogąc
zasnąć, złapałam natomiast pierwszej nocy nastrój z horrorów, bojąc się że może
Himanshu sprowadza ludzi do swojego hotelu i po zmroku morduje (serio). Na jego
profilu nie było komentarzy od tych licznych couch surferów, o których
opowiadał, a okoliczności były bardzo odpowiednie – my, kompletnie pusty hotel
i Himanshu ze swoimi pracownikami. Rankiem jednak obudziliśmy się ze wszystkim
na miejscu,a wieczorem odkryliśmy nawet,
że zimna woda pod prysznicem to nie jego złośliwość, tylko nasza głupota w lokalizowaniu
hinduskich kurków.
Cały kolejny dzień spędziliśmy odkrywając Udajpur. Zaczęliśmy od
City Palace, w którego części wciąż mieszka rodzina królewska (sam Radżastan
był kiedyś podzielony na 11 zachowujących pod wieloma większymi władcami autonomię,
przyłączając się dopiero do niepodległych Indii). Królowie Udajpuru strzelali
spośród wszystkich królestw najwięcej fochów i pozostawali w zasadzie w stanie ciągłej
wojny, co doprowadziło do tego, że byli też najbiedniejsi. Teoretycznie byli też skazani na przegraną w walce ze swoimi największymi wrogami - Mughalami (ich imperium obejmowało całe północne Indie i nie tylko i to oni są twórcami m.in. Taj Mahal), ale udajpurscy władcy potrafili się wykazać sprytem. Jadąc np. konno na spotkanie mughalskiej armii wykorzystującej słonie, przebrali konie za słoniątka, których dorosłe osobniki wrogiej armii nie zamierzały tknąć. Jak się sprawy potoczyły - nie wiem, ale plan brzmi ciekawie, a pałac na który patrzyliśmy był imponujący. Było w nim też okrutnie gorąco (monun zaczął się dopiero
tego dnia wieczorem!), co sprawiło że prawie zemdlałam i musieliśmy się ratować
wodą i smacznymi somosami.
City Palace
Po nieco
wyczerpującym pałacu przyszła pora na zakupy. Szczerze mówiąc zakupy robimy podczas
tej podróży często, snując się po bazarach i zwiedzając jednocześnie. Tym razem
polowaliśmy na buty dla Esteve, co doprowadziło nas krętymi uliczkami do
miejsca, do którego początkowo wysłano nas w poszukiwaniu internetu
poprzedniego dnia. Okazało się że jednak nie było to tak daleko.
Kiedy przed
pokazem kulturalnym chcieliśmy zgarnąć Himanshu z hotelu i chwilę odpocząć,
zastał nas i policjantów, którzy nagle zjawili się w okolicy, monsun (taki na
serio, z krowimi plackami powoli rozpuszczającymi się w rzeczkach płynących ulicami).
Himanshu musiał się nimi zaopiekować, więc nieprzekonani pobiegliśmy sami w deszczu
do pobliskiego Bagore-ki-Haveli. Na pokazie, co ciekawe było tyle samo turystów
hinduskich co „zachodnich”. Kilku z nich spotykaliśmy później w innych
miejscach. Sam pokaz zaczął się nieco żenującą scenką faceta ujeżdżającego
drugiego, który udawał tygrysa. Na szczęście później prezentowane były przede
wszystkim interesujce tańce kobiet (z dzwoneczkami, ze stosem dzbanów lub jednym, płonącym na głowie) i –
ku mojemu niezadowoleniu, ale radości dzieci, którym nie przeszkadzała lekka
sprośność – tańczące pacynki (mi nie tyle przeszkadza sprośność co głupie pacynki). Pokaz nie był jednak drogi (100 Rs), więc myślę, że
jeśli nie macie zdecydowanie lepszych opcji na wieczór w Udajpurze, można się skusić.
Kolejnego dnia
mieliśmy wybór między autobusem o 8 i 13 do Jodhpuru, więc żeby zobaczyć jak
najwięcej zdecydowaliśmy się wstać skoro świt. Tak zaczęliśmy pędzić przez
Radżastan (podczas drugiej części podróży po Indiach chcemy jednak trochę zwolnić, bo... tak lepiej;))!
Nie jeździliśmy w
Indiach stopem, a i tak dziwnym trafem nie było ani chwili (lub odrobiny
energii) na pisanie czegokolwiek (ani czytanie przewodnika, który dojechał do
nas trzeciego dnia). Następnego ranka po dotarciu do Aurangabadu, zostawiliśmy
zbędne obciążenie - obecne nawet w podręcznym bagażu - w hotelu i drugi dzień w
tych samych ciuchach wybraliśmy się na podbój jaskiń Ellora. Najpierw jednak
czekał nas półgodzinny spacer przez miasto na autobus. Przy okazji w kantorze dowiedzieliśmy
się o Daulatabadzie przy drodze do Ellory w którym znajduje się Fort Deogiri. W
prawie każdym indyjskim mieście są (co najmniej) dwa miejsca, z których
odjeżdżają autobusy (dla autobusów prywatnych i właściwy City Bus Stand), ale
tego nauczyliśmy się dopiero dwa dni później w Jalgaon. W Aurangabadzie dotarliśmy
tylko do zapełnionego czerwonymi busami dworca rządowego, gdzie wszystkie nazwy
były w hindi, ale na szczęście ludzie zawsze przychodzili nam z pomocą. Pomagali zwłaszcza
Esteve, który wygląda w Indiach (i Nepalu) jak swój, ale w związku z tym pomoc dostępna jest
czasem tylko w hindi i do rozmówcy nie dociera, że go nie rozumiemy. Ja z kolei
jestem białaską od zdjeć. Po kilku sesjach z grupami napalonych nastolatków
ustaliłam zasady – zdjęcia z dziećmi i dziewczynami robię sobie zawsze, ale w
przypadku facetów limit szybko się wyczerpuje (zwłaszcza w Ajancie przy
ogromnej liczbie turystów, kiedy jedni odchodzili i pojawiali się nowi,
zauważając że zgadzam się na zdjęcia, mogłabym tam pozować 5 godzin jak figura
od Madame Tussaud’s).
Tak czy inaczej
byliśmy w rządowym autobusie. Tutejsza jazda sprawia, że nie trzeba wybierać
się do lunaparku, tyle adrenaliny jest w samej jeździe autobusem z lat 70-tych
podskakującym na wybojach i testującym czas hamowania przez wozem zaprzęgniętym
w śliczne krowy (naprawdę ładniejsze niż u nas!) lub wciskającym się w
ostatniej chwili między ciężarówkę wyprzedzaną i jadącą z naprzeciwka. Po godzinie
dotarliśmy do Ellory.
Ellora to
kompleks 34 wykutych w skale świątyń (podobnie do Ajanty) w większości
buddyjskich i hinduistycznych, 4 ostatnie reprezentują dżinizm (ale do nich nie
udało nam się dotrzeć). Najsłynniejsza jest największa, Kailasanatha temple, na
wprost wejścia, po której pozostałe są już po prostu w porządku. Wracając
trochę czasu zajęło nam zatrzymanie autobusu machnięciem ręki, ale ostatecznie
dotarliśmy w obstawie do fortu. Z uwagi na duże dysproporcje w cenach biletów (np.
250 dla turystów i 10 dla obywateli Indii) i to, że Esteve nawet na ulicy brany
jest za Hindusa, postanowiliśmy wypróbować historię o jego indyjskich
korzeniach i... udało się. Niestety nigdy więcej nie udało mu się wejść po
hinduskiej cenie (prosili o paszport albo dowód), ale druga połowa podróży wciąż
przed nami (a tymczasem ja mam nepalskie ceny dla nepalskich studentów – nawet
w autobusach!- z moją szpitalną legitymacją).
Kailasanatha Temple w Ellorze
Ellora
Dlatego
W forcie
nieoczekiwanie trafiliśmy na atrakcję polecaną w przewodniku, którego jeszcze
wtedy nie mieliśmy. Otóż często się zdarza, że strażnicy w zabytkach dorabiają
sobie jako nieoficjalni przewodnicy (o czym – oczekiwanym „prezencie” –
informują na końcu, wcześniej po prostu uprzejmie proponując, że coś Ci
pokażą). Tym razem strażnik, wyposażony w latarkę, pokazał nam jedyną,
historyczną drogę do fortu, wiodącą przez pełen stopni i zakrętów labirynt, w
którym panowały egipskie ciemności. W związku z tym fort nigdy nie został
zdobyty. Przez całą drogę nad głowami słyszeliśmy piski i czuliśmy drażniący
zapach, kiedy doszliśmy do końca i zrobiłam zdjęcie sklepienia okazało się
dlaczego.
Fort Deogiri
słodki ciężar na naszych plecach kolejnego dnia
Po powrocie
zabraliśmy rzeczy, dowiedzieliśmy się że plecaków wciąż nikt nie widział i
pojechaliśmy do naszego pierwszego hosta w Indiach – Saurabha, studenta
medycyny. We wszystkich miejscach w Indiach standardy couch surfingu są, ze
względów mieszkaniowych, znacznie wyższe niż w Europie – zawsze dostajemy
własny pokój! Dwa razy zdarzyło nam się też w związku z tym mieszkać za darmo w
hotelach, których właścicielami byli nasi hości.
Małpeczki z fortu
Pobyt w Aurangabadzie był w zasadzie przeznaczony na ogarnięcie się (i bagaży) w Indiach, ogarnięcie samych Indii i załatwienie paru spraw. Jak na przykład zdobycie karty SIM, co w Polsce wiąże się z 1 minutą i 5 złotymi. Ale nie w Indiach. Od jakiegoś czasu każdy sprzedawany w Indiach numer (nawet prepaid) musi zostać zarejestrowany, opatrzony podpisami, zdjęciami i kopiami paszportu. Z rikszarzem wybraliśmy się więc do najbliższego salonu sieci komórkowej, bo w zwykłych punktach z doładowaniami takie rzeczy są niemożliwe.
Zaczęliśmy wypełniać formularz - potrzebowaliśmy stałego adresu w Indiach, kazano nam podać numer Saurabha i zadzwoniono do niego. Po przejściu tych mąk okazało się że polskie zdjęcie do dowodu nie wchodzi w rachubę - musiałam zrobić sobie indyjskie zdjęcie na wprost, w moim image'u niemyjącego się od 3 dni bezdomnego. Później przydały mi się te zdjęcia jeszcze parę razy, więc nie ma tego złego. Kiedy doniosłam zdjęcia, uiściłam opłatę i dostałam upragnioną kartę wciąż nie była aktywna. O 20:00 miałam zadzwonić pod numer obsługi klienta (na szczęście pod nr 3 można było pogadać po hindusku angielsku) i przejść proces aktywacji i identyfikacji, jeśli przeszłam go pomyślnie, kolejnego dnia miałam dostać sms z potwierdzeniem i zacząć działać. Udało się! Całe to zamieszanie przez to, że w Indiach były ponoć zamachy terrorystyczne z użyciem nierejestrowanych na nikogo prepaidów. Po 2 dniach okazało się, że nie będzie tak kolorowo - SIM kupiliśmy w stanie Maharasztra i tylko tam działa bez... roamingu. We wszystkich pozostałych indyjskich stanach obowiązuje nas roaming.
Saurabh był
bardzo pozytywny, pełny energii i w związku z tym mocno znudzony życiem w
indyjskim mieście pozbawionym rozrywek, jakim jest Aurangabad. Pomaga sobie od
niedawna Couch Surfingiem, a od dość dawna... no właśnie. Pierwszego
dnia pogadaliśmy sobie, przyszło paru kumpli. Drugiego dnia, kiedy wróciliśmy z
miasta koło 14:00 szczęśliwi że znalazły się naszego bagaże i nic z nich nie
zniknęło, Saurabha jeszcze nie było natomiast przy w pełni zaciemnionych oknach
i niebieskich lampach (obecnych w całym domu) chillowali jego dwaj dość ponurzy
znajomi, którzy wpuścili nas tylko do domu i więcej się nie odezwali.
Hinduscy bogowie w domu Saurabha
Przyszedł
Saurabh i jeszcze kilku kolesi. Zaczęli słuchać muzyki. Była 18 kiedy impreza
10 kolesi była w pełni, transowa muzyka, tańce, popisy na gitarze. Siedzieliśmy
na kanapie umierając z gorąca, łapiąc internet i przecierając oczy ze zdziwienia gapiąc się na nich. Nie do
końca wiedzieliśmy co o tym myśleć. Zaproponowano nam kreski i pozwolono odmówić,
dla spokoju zaciągnęliśmy się parę razy paloną na puszce zamiast ze skręta
trawą. Zniknęła nasza, wystawiona na spróbowanie dla Saurabha, nalewka cioci
Jasi, do kompletu z paroma innymi alkoholami (lubowali się w taniej whiskey). W
naszym pokoju rozłożyło się 3 kolesi i nie mieliśmy gdzie uciec. W końcu kiedy
dwóch się ulotniło, dołączyliśmy do kolesia z gitarą, który ewidentnie się tam
zadomowił i objawił nam parę tajemnic. Kreski nie były koką tylko syntetycznym
narkotykiem zwanym meow, meow albo dronem, zupełnie według niego nieszkodliwym
(poza koszmarnym zgrzytaniem zębami który może być jedynym efektem ubocznym) i
zajęło nam z 15 minut przekonanie go że jednak go nie potrzebujemy.
alternatywa dla leniuchów
Siedział w
naszym pokoju żeby poćpać sobie w spokoju, bo nie zamierzał się dzielić z
resztą kompanii (w skład której zresztą wchodził diler tej całej apteczki).
Wytłumaczył nam parę rzeczy na temat zwyczajów w Indiach, pograł na gitarze i
wyjawił, że nieczęsto bywa u Saurabha, bo ma znajomych w okolicy, a wszyscy tam
wiedzą jaką jego mieszkanie ma reputację, podczas gdy on z narkotykami zerwał
jakiś czas temu (i tylko tego wieczoru miał chwilę słabości).
Ajanta
Po dwóch nocach u
Saurabha i trzech ogólnie w Aurangabadzie (co okazuje się byc naszym rekordem,
bo w innych miastach zatrzymywaliśmy się na nie dłużej niż dwie) wybraliśmy się
z plecakami do Ajanty, mając nadzieję, że nasz przedatowany przewodnik i
aplikacja redbus (przydatna przy podróżowaniu autobusami po Indiach!) mają
rację, a my zdążymy ze wszystkimi przesiadkami. W Ajancie nie tylko my byliśmy
przejazdem i strażnik za 20 rupii przechowywał bagaże. W związku z tym mogliśmy
zwiedzać bez obciążenia. W Ajancie, pokryte przez dżunglę i zapomniane na
stulecia, czekało 26 jaskiń, położonych przepięknie w kształcie podkowy.
Jaskinie to świątynie, głównie buddyjskie, rzeźbione w pionowej ścianie. W
Ellorze można oglądać podobne, ale w Ajancie są bardziej dekoracyjne, a w
niektórych zachowały się malowidła ścienne. Razem z nami były tam prawdziwe
tłumy, przede wszystkim hinduskich turystów (jak wszędzie). Po obejrzeniu
świątyń i wdrapaniu na wzgórze zabraliśmy plecaki i modliliśmy się żeby
przyjechał i zatrzymał się przy nas (bo to nie takie oczywiste) autobus jadący
to Jalgaon. Okazało się, że jedzie tam każdy mijający Ajantę, ale i tak
próbowano nam wcisnąć przejazd taksówką za 1000 rupii od osoby (autobus około
60-70). Kiedy dojechaliśmy zbliżała się godzina odjazdu ostatniego autobusu do
Ahmedabadu z listy redbusa, a prywatnych autobusów nie było widać.
Ajanta
Zaczęliśmy
iść przed siebie, tam gdzie ktoś stwierdził że jest dworzec kolejowy, a ktoś
inny, że może prywatny przystanek. Udało nam się go znaleźć i okazało się że na
tańszą wersję nie było już biletów, musieliśmy się więc, jedyny raz jak dotąd,
szarpnąć na autobus sypialniany z AC (i to są prawdziwie sypialniane autobusy z
pryczami!). Wywiew AC był wyrwany, w związku z czym podróż była mroźna, a
nawiew tak silny że wypluwał wszystkie z naszych misternych blokad. W takiej
sytuacji już lepiej regulować sobie naturalny nawiew otwierając okno :p. Do
Ahmedabadu dotarliśmy nad ranem i w zasadzie tylko przeskoczyliśmy z jednego do
drugiego autobusu i już pędziliśmy do Udajpuru.
Pan w Jagaon robi nasz pierwszy (ale nie ostatni!) chowmein w Indiach