Wreszcie nadszedł
ten post, w którym mogę wyżyć się turystycznie. Nie podróżujemy
za wiele, ale udało nam się zrobić 2,5 wycieczki (i przejść w
tym czasie 40 km :)). Walencja to może nie wybrzeże Chorwacji,
gdzie góry przechodzą bezpośrednio w morze, ale w odległości 30
km od Walencji (a jeszcze mniejszej od morza) można już spotkać
pierwsze góry/wzgórza (bo góra wg wikipedii musi mieć co najmniej
300 m wysokości względnej żeby górą być).
Serra i Sierra Calderona
A więc Sierra
Calderona. Najbardziej znanym punktem jest skalisty Garbi. My ostatecznie, spośród setek tras tworzonych i wrzucanych do Internetu przez zapaleńców z GPSami wybraliśmy taką, która Garbiego omijała. Szukając szlaków trafiłam na trzy strony poświęcone pieszym wycieczkom (senderismo) – w Walencji:
senderosvalencianos.es, międzynarodowe (z trasami pieszymi,
rowerowymi, konnymi!) – wikiloc.es czy wikirutas.es. Problem polega
jednak na tym, że bez własnego GPSa jest ciężko za nimi nadążyć, chociaż można spróbować (jak my spróbowaliśmy i mieliśmy szczęście,
że była to mała Sierra Calderona). Szlaki są - według mnie - mniej
uczęszczane i gorzej oznakowane niż w Polsce, ale takie wrażenie może wynikać z faktu, że nie szukaliśmy map i nie poszliśmy do żadnego punktu
informacji turystycznej.
Ktoś pomylił święta :p
Podobnie do Francji, w Hiszpanii można znaleźć trasy GR (senderosgr.es) i do woli przecinać cały kraj tysiącami kilometrów tras (np. trasa Walencja –
Lizbona). Te są już w miarę dobrze oznaczone kolorami polskiej
flagi – szliśmy wzdłuż jednego z nich. Ostatnią ciekawą stroną
są stare linie kolejowe przekształcone w „zielone drogi” - viasverdes.com. Fundacja
hiszpańskich linii kolejowych przekształciła już 2400 kilometrów
nieużywanych torów w trasy piesze i rowerowe. Marzy mi się
przejechać najdłuższą (160 km) trasę ze starej kopalni rudy
żelaza Ojos Negros (w okolicach Teruel) do portu w Sagunto. Kiedyś
tam.
Charco Azul (Chulilla)
Chulilla
Póki co w wielkanocną sobotę zaczęliśmy
od 14 km trasy, do której linka nie potrafię znaleźć – cóż,
ostatecznie i tak zgubiliśmy ją w połowie drogi. Wyszliśmy z
Serry, małego, uroczego (jak wszystkie) miasteczka i bardzo
staraliśmy się trzymać tego co napisano na stronie. Znaleźliśmy
wiele źródełek, szliśmy wyschniętym korytem, spotkaliśmy ludzi
którzy mieli prowizoryczną mapkę, której zrobiliśmy zdjęcie
(ale co po mapce, skoro i tak nie ma oznaczeń szlaków, a nazwy
miejsc znajdujesz dopiero po dotarciu do nich) aż po pewnym czasie,
kiedy byliśmy daleko od jakiejkolwiek drogi zwątpiliśmy i
chcieliśmy wracać. Zachęciła nas mała grupka, która
zrezygnowała z dalszej wspinaczki z uwagi na kilkumiesięcznego
bobasa. My bobasa nie mieliśmy, więc musieliśmy iść dalej. Na
szczęście Sierra Calderona jest tak mała, że udało nam się
dotrzeć do „szczytu” który już był na mapie i byliśmy
ocaleni.
Cueva de Golismo, Chulilla
Malowidło naskalne i Chulilla :)
Kolejnego dnia
wybraliśmy się do Chulilli – miasteczka o którym nigdy nie
słyszałam, a powinnam – jest piękne, otoczone pionowymi ścianami
idealnymi do wspinaczki, które wyrastają z wąwozu rzeki Turii. Jechaliśmy w sznurze samochodów (w tym polskich, niemieckich czy słoweńskich - wyglądało jakby Chulilla była mekką wspinaczy), wjechaliśmy w miasteczko, w którym na jednokierunkowych uliczkach obowiązywał ruch dwukierunkowy, całkowicie sparaliżowany ilością samochodów, a kiedy wydostaliśmy się z powrotem w okolice parkingu przed miasteczkiem zostało nam - dosłownie - miejsce parkingowe w rowie. Zapowiadały się tłumy. Ale one nie wybrały 20 kilometrowego szlaku (co jak na nas i drugi dzień też było
dość ambitne). Nasza trasa była internetowym zlepkiem 3 różnych
oficjalnych i oznakowanych (mniej więcej) tras, dzięki czemu
zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje w okolicy. Zaczęliśmy
od Charco Azul, po czym wzdłuż rzeki i sadów przeszliśmy do
jaskini Golismo i wspięliśmy się wąwozem na coś w rodzaju płaskowyżu.
Te wszystkie para-wspinaczkowe atrakcje zajęły nam połowę czasu,
a byliśmy dopiero w jednej trzeciej trasy. Mimo to postanowiliśmy
przejść ją całą. I zdążyliśmy przed zachodem :). Po drodze
zobaczyliśmy jeszcze przykład malowideł naskalnych, które
rozproszone na obszarze całego Półwyspu Iberyjskiego zostały
wpisane zbiorczo (w liczbie 758) na listę UNESCO.
Irysy były wszędzie! (a zwierz ze zdjęcia obok potrafił wdrapać się na pionową ścianę wąwozie)
Embalse de Loriguilla
W ramach naszej
ostatniej mini-wycieczki (która była dodatkiem do zbierania
pomarańczy i cytryn wciąż wiszących na drzewach w rodzinnym
sadzie) odwiedziliśmy ruiny zamku w Almenarze. Zamków jest tutaj
tak dużo, że z łatwością można by założyć, że strażnicy z
jednego widzieli co dzieje się w sąsiednim i w ten sposób mogli ostrzegać kolejnych przed barbarzyńskimi, katolickimi najeźdźcami
z północy. Większość z nich powstała w X/XI wieku do ochrony
arabskiej ludności i upraw.
Dla odmiany - Almenara (zamek, dwie wieże strażnicze i mini-opuncje)
Jeśli chodzi o
małe, urocze miejscowości, w jednej (tu wcale – pomimo zameczku
:D – nie spełniającej warunków niezbędnych żeby być ładną, ale niech Ci Hiszpanie obejrzą 90% polskich miasteczek...) byłam w ostatnią sobotę na dyżurze. Chcąc być
do bólu uczciwą i żyjąc nadzieją, że MZ jednak zaliczy mi moje
praktyki, powinnam zrobić tu 6 dyżurów, o czym powiedziałam
koordynatorowi w obecności przemiłej rezydentki trzeciego roku.
Zaproponowała, że mogę chodzić na dyżury z nią, a najbliższy
jest w Alaquas w
sobotę. Ciężko mi było odmówić, zwłaszcza że zawsze chciałam
zobaczyć jak to jest leczyć za miastem. Okazuje się że jednak
dość podobnie, pomijając fakt, że zwykle jest ponoć nawał
ludzi, a tym razem przez 3 godziny zjawiło się 5 osób. Takie moje
szczęście. Zamiast leczenia były pogaduchy i zachwyty nad orężem
rezydentki, która trenuje fechtunek.
wspinaczka pro
wspinaczka nasza :p
W ciągu ostatnich dwóch tygodni w POZ
udało mi się zebrać nieco uroczych historii. Najbardziej ujęła
mnie pierwsza para, z którą się w ogóle zetknęłam. Była to
dwójka 80(+) latków, która weszła razem (tutaj czasem wchodzi się
i po 3-4 osoby :p). Zaczęliśmy od żony, która miała standardowe
problemy 80+, po czym przeszliśmy do męża, który od 10 dni
przestał brać jedyny lek, który miał przepisany, bo wywoływał u
niego problemy z erekcją. A satysfakcja jego żony jest dla niego
ważniejsza niż jakieś tam durne obniżanie ciśnienia.
widok z Frailecillo
wiszące mosty
Pierwszego dnia bardzo spodobało mi
się też, że lekarz rodzinny nie ma problemu z wypisaniem
zwolnienia dla mężczyzny, który obecnie próbuje sobie poradzić z
nadchodzącą śmiercią żony, przy której prawie cały czas jest w
szpitalu. Myślę, że tak to powinno wyglądać. Wczoraj miałyśmy
też falę psychiatryczną – zaskakuje jak wiele osób potrzebuje
wsparcia, które idealnie byłoby zapewniać w POZ (inaczej niż
tylko benzodiazepinami, które płyną tu dość wartkim strumieniem
– ale to ponoć wszędzie). Dzisiaj z kolei okazało się, że kobieta która prosiła o skierowanie do psychologa (czego tutaj nie da się w zasadzie dać, bo bezpłatne jest tylko leczenie grupowe/psychiatra), ostatecznie przez 10 minut zwierzała nam się z podejrzeń, że mąż zdradza ją z najlepszą przyjaciółką, po czym ustaliłyśmy że spróbuje otwarcie porozmawiać i z nią, i z nim. Ot, medycyna rodzinna :).
Nie wiem czy słyszeliście, że od
ponad roku nie ma szczepionek przeciwko
błonicy, tężcowi, krztuścowi z obniżoną ilością antygenów?
Dowiedziałam się o tym tutaj, ale problem dotyczy całego świata.
Co prawda nie brzmi to wstrzącająco i chodzi o szczepionkę stosowaną (tu) tylko przy
szczepieniu przypominającym i u kobiet w ciąży, ale i tak było
dla mnie szokiem że w dzisiejszych czasach czegoś takiego jak
szczepionka może zabraknąć na ponad rok.
piknik!
Chulilla :D
I ostatnia całkiem sensowna rzecz z
codziennej praktyki w POZ – dzieci przestają być medycznie
dziećmi kiedy mają 15 lat. No i jeszcze jedna – w każdym
Pipidówku mają tu objazdowego ginekologa, który prowadzi
„Planowanie rodziny”, żeby każdy, ale to każdy wiedział, że
tam może się udać po antykoncepcję, w razie problemów z zajściem
w ciążę czy po cytologię (bo okazuje się że nie zawsze robi to
położna).
Ok, żartowałam że to ostatnia rzecz ;). Po prostu jest tu tyle fajnych patentów. Jak na przykład centra seniora w odległości 20 minut piechotką jeden od drugiego. Czy pogadanki i wycieczki. Pogadanki w tym tygodniu były prawie codziennie, a dzisiaj byłam na takiej której opowiadałyśmy (ok, ja słuchałam) jak walczyć z nietrzymaniem moczu (piąta najbardziej uciążliwa przyczyna obniżająca jakość życia! Pierwsza jest choroba psychiczna). 60, 80-latki przekazywały sobie więc z rąk do rąk różnorozmiarowe kuleczki gejszy opowiadając o swoich doświadczeniach z nimi (jedna pań stwierdziła że zaczynała od 10 minut, a teraz nosi je i pół dnia ;)). Jeśli natomiast chodzi o wycieczkę... była w zeszłym tygodniu, na porodówkę. Oglądałyśmy wszystkie rodzaje sal, salę operacyjną (żeby nie było stresu jeśli któraś rodząca nagle będzie musiała tam wylądować) i pokoje. Piękno prostych rozwiązań.
Nie minął nawet jeden dzień, a Walencja, zmęczona Fallas, znów świętowała. W tym roku Wielki Tydzień przypadł tuż po Fallas, tak że Niedziela Palmowa była następnego dnia po kulminacyjnej cremá. Wielki Tydzień może nie jest nadmiernie radosny, ale coś da się z tym zrobić. W całym mieście zaczął się więc tydzień mniejszych i większych procesji, ale te główne, najładniejsze, podobne do tych, które jeździ się oglądać w Sewilli, należały do Semana Santa Marinera (morska, tu strona z dokładnym programem i spot reklamowy :D). Tym razem zatłoczone i wyłączone z ruchu były nadmorskie dzielnice Cabanyal, Canyamelar i Grau, które jeszcze w XIX wieku, kiedy powstała tradycja Semana Santa Marinera tworzyły osobne, rybackie miasteczko. Junta Fallera przeobraziła się w Junta de Semana Santa Marinera i poszczególne bractwa (hermandades i cofradías), każde opiekujące się jedną rzeźbą ilustrującą konkretną scenę drogi krzyżowej lub postać religijną. Zmieniły się kolory wystroju, ale wieczorne kolacje przy wielkich stołach dla całego bractwa wyglądały tak samo jak imprezy podczas Fallas.
Niedziela Palmowa w innej parafii i "pokutnicze" jajka z niespodzianką (tak ubierano w czasach Inkwizycji pokutujących skazanych z powodów religijnych)
Valencian Indian Pale Ale - moda na
piwa rzemieślnicze jest i w Hiszpanii :)
Chociaż są koncerty rozpoczynające w lutym Wielki Post i parę wydarzeń przed Niedzielą Palmową (które w tym roku nie mogły się odbyć z powodu Fallas) wszystko naprawdę zaczyna się w niedzielę. Poza wielkimi procesjami, w których uczestniczą bractwa ze wszystkich czterech parafii z orkiestrami, mają miejsce inne ciekawe wydarzenia jak choćby „Przyjęcie postaci religijnych”. Przez cały tydzień mieszkańcy uczestniczący w obchodach przebierają się za Jezusa, Marię, św. Weronikę, pretorian czy... Nazarenos - pokutników (przed którymi z uwagi na ich specyficzne, wywodzące się z czasów Inkwizycji ubranie zdarzyło się uciekać niedoinformowanym turystom ze Stanów). Podczas „Przyjęcia” niektóre bractwa idą po swoje co istotniejsze postacie do domów w których te osoby mieszkają. Myśleliście że po niedzieli coś dzieje się dopiero w czwartek? Nic bardziej mylnego. W poniedziałek na przykład włócząc się po Cabanyal można spotkać sześć różnych procesji. W czwartek na dobre zaczyna się wspólne świętowanie – ulicami od jednego kościoła do drugiego maszerują bractwa, tym razem jedynie przy dźwięku bębnów. Zwykli śmiertelnicy odwiedzają figury w ich „domach”, przy okazji zatrzymując się na piwko czy dwa. W piątek rano rzucając w morze wieńce laurowe oddaje się cześć tym którzy zginęli na morzu, w południe mają miejsce Drogi Krzyżowe, których niektóre stacje są odgrywane przez postacie biblijne. Wieczorem wszyscy zbierają się w wielkim, pięciogodzinnym pochodzie Pogrzebu Pańskiego. W sobotę następuje moment ciszy, podczas której bractwa zbierają się przy stołach czekając aż o północy zaczną bić wszystkie okoliczne dzwony ogłaszając Zmartwychwstanie. Wtedy ulice zapełniają się ludźmi i odpalane są sztuczne ognie. Świętuje się do rana, po czym wciąż trzeba wziąć udział w spotkaniu Jezusa z matką, odwiedzinach chorych i ostatecznej procesji Zmartwychwstania podczas której „słońce w zenicie radośnie oświetla świat”, a postacie biblijne rozdają ludziom kwiatki ;). Po zakończeniu wszystkich obrzędów Bractwo Świętego Grobu tworzy jeszcze na Plaza de la Cruz del Canyamelar „ślimaka”. Nie pytajcie mnie co to, sama chciałabym to zobaczyć - nam udao się wziąć udział przede wszystkim w procesji w Niedzielę Palmową i powłóczyć się po okolicy w czwartek i zajrzeć na pół godziny w piątek.
SSM jest oczywiście tak ekscytujący, że z pewnością każdego zainteresuje jego muzeum otwarte cały rok koło muzeum ryżu :).
Przeniesienie obrazów w Niedzielę Palmową
A mówiąc serio, mimo że w Hiszpanii liczba wierzących spada, publiczna telewizja żyje wydarzeniami Wielkiego Tygodnia. Relacjonuje wydarzenia z tysiąca miast i miasteczek przy okazji obszernie dokumentując wszystkie wpadki (jak rzeźby którym zdarza się spaść z platformy przy mało delikatnej obsłudze – tradycyjnie rzeźby powinny być noszone, ale w Walencji wiele było na kółkach).
Virgen de los Dolores
Visita a los santos monumentos, Wielki Czwartek
Chciałam jakoś płynnie i zgrabnie przejść do „życia codziennego w centrum zdrowia”, ale ciężko to ze sobą połączyć. Być może dlatego, że jedno drugiemu kompletnie nie wchodziło w drogę - z okazji Wielkanocy są tutaj trzy dni wolnego – Wielki Czwartek, Piątek i poniedziałek (tu wcale nie lany, choć warunki lepsze:( ). Z okazji Fallas wolny był piątek – 18.03, a potem „na pocieszenie” jeszcze kolejny dzień wolny w św. Wincentego, patrona miasta (którego ramię możecie znaleźć w katedrze). Wszystkie te wolne dni wprowadzają takie zamieszanie, że na uczelniach nikt nie miał ochoty się z nimi patyczkować, a studenci mogli cieszyć się wolnym od 14.03 do 05.04. Tak jest jednak tylko w Walencji (i tylko w tym roku, bo tak się złożyło), autonomia regionów jest taka, że mogą ustanawiać własne dni wolne od pracy. Co prawda nikt nie wie co dokładnie powinno się robić żeby uczcić pamięć św. Wincentego, ale podobny problem dotyczy też Wielkanocy, biura podróży przeżywają więc hossę. Miasto było kompletnie wyludnione, nie licząc dzielnic które świętowały SSM. Sami też wybraliśmy się na jednodniowe wycieczki, ale o tym kiedy indziej. Laia, rezydentka z którą spędzam najwięcej czasu spieszyła się przed tym wielkim weekendem, żeby jeszcze w czwartek wyjechać ze znajomymi do Tarify (780 km w jedną stronę!). W związku z tym rozpuściła mnie wypuszczaniem dp domu o 13:00, kiedy skończyłyśmy przyjmować pacjentów. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy we wtorek po tych wojażach kazała mi zostać nawet kiedy pacjenci się skończyli, a centrum było puste... Moim zadaniem było czytanie pod jej czujnym okiem artykułów na tematy z którymi zetknęłyśmy się tego dnia. Okazało jednak się że wszystko było spowodowane tym, że tego dnia miała dyżur na który musiała czekać i potrzebowała towarzysza w cierpieniu. W kolejnych dniach było już lepiej.
Dzieciaki są najlepsze ;)
Ogólnie wszyscy w zasadzie troszczą się o mnie i chwalą mój „znakomity” hiszpański, ale moje serce najbardziej ujął (jeszcze przez internet, bo odpowiada za stronę i kontakty zewnętrzne) starszy pediatra, Javier, który mówi o mnie per „pani doktor” i zawsze sprawdza czy jestem tam gdzie powinnam być (z ojcowskiej troski, oczywiście). Drugą osobą jest przemiła dziewczyna – pracowniczka socjalna, prywatnie jedna z dwóch mam dziecka, które urodzi za kilka miesięcy. Nie jest to pierwszy przypadek dwóch mam z którym się zetknęłam – wcześniej na konsultację ortopedyczną przyszła inna para z synkiem. Najpiękniejsze jest to, że pomimo delikatnego zdziwienia zdecydowana większość osób nie ma z tym problemów. Oczywiście są i tu (nawet w naszym centrum) przypadki kierujące się „sumieniem” przy (nie)wypisywaniu antykoncepcji i nieodzywaniu się do ciężarnych lesbijek, ale wygląda na to że są w zdecydowanej mniejszości.
Niedziela Palmowa
W Walencji (a zwłaszcza w dzielnicy w której pracuję, gdzie po jednej stronie jest stara latynoska imigracja, a po drugiej nowa – arabsko- słowiańsko- cygańska) nikt też w zasadzie nie zastanawia się kto skąd pochodzi. Część imigracji jest już tutaj tak długo, że są po prostu Hiszpanami, a w przypadku innych ciekawość pewnie wygasa u większości ludzi w momencie kiedy połowa pacjentów z którymi się kontaktują ma „ciekawe” korzenie. Oczywiście imigracja przynosi też pewne wyzwania – jak na przykład pacjenci, którzy nie znają słowa po hiszpańsku albo analfabetyzm. W sytuacji kiedy pierwsza taka osoba jest Cyganem, druga Arabem, a trzecia z Ameryki Południowej od kilku lat nie może znaleźć pracy, łatwo jest wyrobić sobie pewne uprzedzenia i każdemu Cyganowi zadawać pytanie czy umie czytać (podczas gdy część kończy studia).
Międzynarodowy "Festival del viento", na który trafiliśmy przypadkiem w kolejny weekend chcąc wypróbować nasz latawiec na plaży
Wtedy Olga (pracowniczka socjalna) może zaserwować historię, którą ostatnio się zajmuje. Stara się wyrobić ubezpieczenie zdrowotne dla 3 miesięcznego bobasa, którego nieznająca słowa po hiszpańsku 20-letnia matka w ogóle z nią nie współpracuje. Jakiś czas temu sprowadził ją z Polski do opieki nad swoim starszym synem (którego matka zmarła w Polsce) facet który ma problemy z hiszpańskim prawem. W związku z tym pomimo że chciałby wrócić do Polski, nie może. Łatwo jest oceniać inne narodowości na podstawie pojedynczych przypadków, ale jakoś boli, jeśli miałoby to dotyczyć nas samych. Olga wydaje się świetna na swoim stanowisku - mimo że codziennie styka się z ludźmi co do których większość z nas byłaby uprzedzona, stara się nie oceniać i pomóc, o cokolwiek proszą. Nawet jeśli widać, że są to kanciarze, którzy chcą wyłudzić rentę inwalidzką z powodu braku funkcjonalności nóg na których samodzielnie przyszli do centrum :p. Ale to już osądzą komisje. Olga ma pomagać.
Zdziwiona tym spostrzeżeniem postanowiłam poszukać w Internecie stereotypów o Hiszpanach. Okazuje się że o stereotypach traktuje - w dość utrwalającym tonie - wiele blogów (ale głównie w kontekście ognistych kochanków...). O czasie pracy za wiele nie było, a przecież część z nas myśli sobie czasem "Ach Ci Hiszpanie, siesta i fiesta, ciekawe jak w ogóle
funkcjonują szpitale i badania naukowe kiedy oni są takimi
leniuchami?". Samej zdarzyło mi się tak myśleć kiedy 5 lat temu kolega z
workcampu wykładał mi jak bardzo różni się moja mentalność od
jego – hiszpańskiej – i jaka, podobnie wielka różnica, jest
między nim – z północy, a kolegami z Andaluzji.
Zadziwiające jest jednak jak bardzo to wyobrażenie odbiega od tego ile rzeczywiście się tutaj pracuje (nie mówiąc już o tym, że inicjatorką popołudniowej drzemki, czyli de facto siesty zwykle jestem ja, a nie Esteve :)). Wiele punktów „usługowych” typu punkt
komunikacji miejskiej, fryzjer w bloku itd. jest otwartych od 10:00
do 20:30. Z dwu i pół godzinną przerwą przeznaczoną na obiad
pośrodku, ale i tak trzeba przyznać, że o ile praca nie znajduje
się w bezpośrednim sąsiedztwie domu, rozwalony i pochłonięty jest przez nią cały dzień. W miejscach w których niewiele jest do roboty (urzędy
itd. ale podobnie z przerwami na herbatkę i Inne Ważne Sprawy jest
przecież w Polsce) oczywiście wychodzi się jeszcze na co najmniej
pół godziny na drugie śniadanie przed obiadem. W szpitalu jednak, kiedy w poczekalni czeka tylko do Ciebie 25- 40 osób nie ma mowy.
Siedziałam, więc wiem – siedzi się aż zostanie przyjęta
ostatnia osoba (ja wychodziłam o 13, więc nie wiem co dzieje się
później, ale i tak od 9:30, kiedy zaczynają się przyjęcia, to
kawał czasu). Raz siedziałam też z ortopedą który schodził po
dyżurze i (jak w Polsce) powinien zejść do domu, ale musiał
jeszcze przyjąć swoich pacjentów, których koledzy odesłaliby z
kwitkiem żeby wrócili do swojego doktora, kiedy będzie przyjmował.
Najbardziej ujęło mnie to, że chociaż wcale nie powinien
tam być, był zmęczony po dyżurze i miał największą ilość
pacjentów, każdemu z nich poświęcał tyle czasu ile trzeba. Kiedy
więc przyszedł chłopak który najprawdopodobniej będzie kiedyś
musiał przejść dość poważną operację, wyszukał dla niego RTG
podobnego przypadku, wytłumaczył co i jak, i nigdzie się nie
spieszył (na konsultacje przyjeżdżali pacjenci z miejscowości oddalonych o 70 km lub swoje - miesiące - odczekali dlatego myślę, że naprawdę zasługiwali na tę chwilę uwagi).
tegoroczne światła i Falla, której palenie oglądaliśmy
Do tego na 21 salach
operacyjnych planowe operacje rozpisane były od 8:30 do 21:00 - nie ma próżnowania ;). Mimo to na SORze ortopedycznym zdarzyło się parę razy, że połamane nadgarstki i barki odesłaliśmy do domu z powodu braku miejsc w szpitalu (i wszystkich innych szpitalach)... z propozycją przyjęcia na operację za tydzień.
Teraz przeniosłam się na medycynę
rodzinną do sąsiedniego centrum zdrowia i pacjenci – w teorii –
do lekarza mogą być zapisywani co 6 minut, czyli 10 na godzinę.
Konia z rzędem temu kto potrafi każdego pacjenta obsłużyć w takim tempie. Na szczęście tak jest tylko przy w pełni zapełnionym
grafiku. Ostatecznie okazuje się że ostatni pacjenci mogą być
zapisywani najpóźniej na 13:00, więc większość lekarzy jest
wolna ok. 13:30. Co robią później – nie wiem – pełny etat w
Hiszpanii to 40 godzin tygodniowo, ale może wliczają się do niego dyżury. A na pewno wizyty domowe, które powinny być po 13:00 ale
zwykle ich nie ma.
Sama organizacja POZ jest tutaj
cudowna. Nie wiem czy jest to kwestia tego, że jestem w jednym z
najlepszych ośrodków w Hiszpanii (przynajmniej taką nagrodę dostali w
ostatnich latach) czy kwestia systemu. W centrum poza lekarzami
rodzinnymi jest oczywiście pediatra, a do tego położna która
kontroluje ciążę, doradza, pobiera cytologię (a jeśli dziecko ma do miesiąca, zakłada mu kolczyki... dla mnie to nieco barbarzyńskie, ale taka kultura - dawniej było tak, że wszystkim dziewczynkom te kolczyki zakładano zanim jeszcze wyszły z porodówki - miało je nawet dziecię które przez cały pierwszy miesiąc swojego życia dochodziło w szpitalu do siebie po przebytej sepsie). Najbardziej zachwyca mnie jednak instytucja pracownika socjalnego, który podpowia zasiłki,
zapomogi, a nawet wydzwania za Tobą jeśli jesteś
schorowanym dziadkiem, którego olała rodzina – pełna opieka i
wszystko w jednym miejscu ;). Poza tym co tydzień można trafić na
warsztaty – z karmienia piersią, przygotowania do porodu,
korzystania z inhalatorów. Centrum organizuje też swoich pacjentów,
w grupy którym pomaga wypożyczyć salę od ośrodka dla seniorów z
naprzeciwka. W grupach pacjenci sami prowadzą dla siebie nawzajem
zajęcia fitness, jogę czy spacery. Bajka! Wisienką na torcie jest
strona i facebook na których jest masa informacji, filmików, porad i
ogłoszeń (a nawet konkursy).
w tym roku na serio ruszyła promocja Fallas jako niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO i przypominała o tym falla na Plaza del Ayuntamiento
Warunki pracy – co pewnie nikogo nie zaskoczy, mimo że jeszcze w latach '70 głównym środkiem transportu na hiszpańskiej prowincji był osiołek –
są lepsze od większości miejsc w Polsce, pod względem i
atmosfery, i wyposażenia z którym przychodzi pracować (przynajmniej w dużym mieście i szpitalu - w centrum zdrowia część
rzeczy ma tyle lat co ja, a w wentylacji na stałe urzędują...
szczury, których na szczęście – poza ekskrementami – się nie
widuje...). Mówiąc jednak serio - od strony technicznej, czyli
dostępności badań, systemu recept czy podłączenia centrum
zdrowia pod szpital po drugiej stronie ulicy (wszystko w jednym
systemie informatycznym!) praca jest o wiele łatwiejsza.
sztuczne ognie przygotowane na wieczorny pokaz
Z organizacyjnego punktu widzenia miło
jest też widzieć, że w Hiszpanii jako kraju rozwiniętym, w
którym ceni się postmaterialistyczne wartości, sporo
jest wolontariatu. I to nie tylko wspomnianego już wolontariatu
zwykłych ludzi, pacjentów dla samych siebie, ale i lekarzy. Kolejnym
z zadań pracowniczki socjalnej jest kierowanie tych, którzy nie mogą
sobie pozwolić na świadczenia niegwarantowane przez system (głównie
stomatologia, w której gwarantowane jest – serio – tylko RTG zębów i darmowe ich wyrwanie:D) do organizacji leczących za darmo lub po
kosztach. Tych zajmujących się stomatologią jest w Walencji chyba ze trzy (poza opcją bycia królikiem
doświadczalnym na uczelni). Do tego dodam Psychologów bez granic (oferują np. pogadanki dla rodzin osób obłożnie chorych, czy psychoterapię dla dzieci imigrantów). Potem już standardowo
– Czerwony Krzyż, Lekarze świata – którzy zależnie od
aktualnej polityki lokalnego rządu (bo programy zdrowotne i wiele
innych, istotnych spraw jest kapryśnie regulowane z poziomu Comunidad
Autonoma, czyli jakby województwa) mają więcej lub mniej roboty.
Ostatnio np. rząd zmienił się na bardziej socjalny i wszyscy, niezależnie od swojego statusu, są objęci opieką zdrowotną.
Inne jest też podejście do
współpracowników i rezydentów (prawie jak z niedawno emitowanych
„Młodych lekarzy”). Każdy rezydent ma swojego opiekuna, który
naprawdę się nim interesuje, pilnuje żeby czytał, rozwijał się
i pisał prace, jest z niego dumny i pięknie chwali go przed innymi lekarzami. Na oddziale ortopedii to rezydenci operują, a
opiekunowie, czy inni starsi koledzy, stoją z boku i pilnują czy
wszystko jest w porządku. Wreszcie w buzującym testosteronem
towarzystwie 15 albo i 20 ortopedów (choć znalazły się tam i trzy
lekarki pracujące już na etacie) szef otwarcie mówił, że szefa
wśród nich nie ma, a wszyscy są równi i wnoszą równy wkład (to już
nie do końca, bo niektórzy znając swoje miejsce prawie się nie odzywali;)). Faktem jest jednak, że każda
część ciała miała swojego szefa – był więc ordynator
kolanowy, łokciowy, biodrowy, od ręki itd. chyba z siedmiu. Wizytę
robili w swoich małych, specjalistycznych podgrupkach, rezydenci
rotowali między nimi, a szef szefów odpowiadał za sprawne spinanie
wszystkiego i papierologię.
Zainteresowani wyjazdem? Tu zaczyną
pojawiać się schody. Zdecydowanie łatwiej zrobić to po
specjalizacji – chcąc wybrać się do Hiszpanii NA specjalizację,
trzeba przebrnąć przez proces kilkumiesięcznego uznawania
dyplomu/prawa wykonywania zawodu, zdać egzamin językowy DELE na
poziomie C1 albo C2 i podejść do MIR (tutejszego LEKu) do którego
sami Hiszpanie przygotowują się na specjalnych kursach (1200 euro
:)) ponad pół roku. O miejsce specjalizacyjne trzeba zawalczyć w jeszcze
większym gronie niż we Francji – całkiem sporo rezydentów,
których spotkałam pochodzi z Ameryki Południowej. Do tego – w
przeciwieństwie do ECN we Francji – MIRu można nie zdać, a nawet
osiągając próg nie dostać się na żadną specjalizację (los mniej więcej połowy osób piszących egzamin). No.
Czyli nawet gorzej niż u nas.
Z innych, niemedycznych, pracowych ciekawostek dowiedziałam się też od Moniki, że naprawdę, naprawdę, niektóre przedsiębiorstwa zamykają się tutaj na cały sierpień i obowiązkowo wybierasz lwią część swojego urlopu właśnie w tym okresie. Przy naszej – jak by nie było – swobodzie wyboru (im dalej od sierpnia tym lepiej) muszę przyznać że brzmi to dość absurdalnie. No, ale takie już południe że w sierpniu miasta umierają, a żyje plaża.
Dla rozrywki zdjęcia i filmiki z tegorocznych
Fallas o których już nie będę pisać, bo pisałam tu. Rada jaka
mi się nasuwa po oglądaniu tegorocznych zdjęć – nie oglądajcie
palenia Falla Especial (poniżej :p). Gdyby ktoś z nas zemdlał nawet nie osunąłby
się tego wieczoru na ziemię, bo byliśmy w tak nieziemskim tłumie.
I ubierzcie się ciepło -już drugi rok z rzędu było zimno,
chociaż tym razem przynajmniej nie padało :)