Dzień po ostatnim
(czyli drugim, ale stosownych rozmiarów) egzaminie siedziałam podczas odprawy wciąż
nic nie rozumiejąc i pomyślałam... a jakbyśmy powróciły z Agnieszką do naszych weekendowych
wyjazdów już w ten najbliższy? Przecież świeci słońce, lista ciekawych miejsc
jest długa, a czas ucieka. Agnieszka z entuzjazmem zareagowała na propozycję i
tak zapadła decyzja o wyprawie do Pau i Lourdes. W stronę Pirenejów.
Było niewiele czasu na znalezienie hosta, wysłałam więc co
najmniej z 10 requestów. Jeden z nich był zabawny – do chłopaka co do którego
system twierdził, że z pewnością go nocowałam 3 lata temu, a ja niczego
podobnego sobie nie przypominałam. Chłopak niestety zdążył przeprowadzić się z
Pau do Aix-en-Provence, ale nie szkodzi. Tam też przecież jadę ;)!
Pozytywnie odpowiedział nam ŻiŻi Boucheron. I napisał
precyzyjnie o swoich planach na weekend w skład których wchodziło spotkanie z
ludźmi z „Kościoła” ze śpiewaniem w piątek i wizyta w samym „Kościele” w
sobotę. Hm. Kościół, że Lourdes? Kościół, że sekta? A do tego takie nazwisko...
(„boucher” to po francusku „rzeźnik”). Nie wiedziałyśmy co myśleć, a że
ostatnio miewam głupie pomysły zostawiłyśmy namiary na ŻiŻi Mateuszowi. Tak na
wszelki wypadek gdybyśmy nie wróciły w niedzielę. Jak widać wróciłyśmy, głupie
pomysły na bok.
"Nazywam się Bernadette", nowość w kinie w Lourdes |
A było tak, że był to weekend pod znakiem dobrych ludzi. W
połowie tygodnia zaczęło padać, dlatego chłopak z którym jechałyśmy do Pau w
ramach carpoolingu zaproponował, że odbierze nas spod akademika. Był przekochany i
zawiózł nas aż pod drzwi naszego hosta. A tam... dwie
dziewczyny, czterech chłopaków, dwie gitary i stos śpiewników. I naprawdę śpiewali pieśni o Jezusie. Czyli jednak trafiłyśmy na francuską oazę.
Basilique du Rosaire, Lourdes |
Nie do końca, bo wszyscy byli Adwentystami Dnia
Siódmego i należeli do ruchu „Jeunesse en Mission”. Zagadka "Kościoła" została rozwiązana, nasz
host okazał się dość entuzjastycznym neofitą, a cała grupka przeurocza. Wśród nich była też para z najdalszego francuskiego terytorium zamorskiego,
czyli Tahiti, skąd nigdy wcześniej nikogo nie poznałam. Siedzieliśmy razem do północy, słuchając, śpiewając (my też
śpiewałyśmy po polsku ;)!) razem i osobno. Oni też próbowali śpiewać po polsku.
A my nauczyłyśmy się grać na kubeczkach jak tu.
Z tego powodu – poznawania tylu tak różnych ludzi i sposobów w jaki żyją –
coraz bardziej lubię couch surfing, gdzie jednego dnia mieszkamy przy Champs
Elysees, a drugiego z hipisami w jurcie. W rytm naszej muzyki wiatr targał
wściekle roletami, a deszcz bębnił o parapet.
Specjalna sekcja, gdzie palą się przede wszystkim świece zamówione internetowo |
Następnego dnia rano nie było lepiej. Dostałyśmy od ŻiŻi
smsa, że mogą być zalane drogi, ale postanowiłyśmy spróbować szczęścia.
Błądzenie po Pau w poszukiwaniu ulicy i przystanku pozwoliło nam na zdobycie cennej
informacji, że jeśli ktoś ma coś wiedzieć o mieście to na pewno NIE będzie to:
- policjant,
- kierowca miejskiego autobusu,
- ani przypadkowo zaczepiona
Angielka, która nie dawno przeprowadziła się do Francji i mówi gorzej od nas
tylko... przeurocza pani z piekarni. I jako pierwsza myśl przyszło to do głowy
policjantowi. Boulanger wie wszystko.
Grotte de Massabielle, Lourdes |
Jadąc ze 3 razy przecięłyśmy wezbraną Gave de Pau. Mimo wiecznie
deszczowej pogody i niedawnej powodzi w Lourdes w lipcu 2013 nikt chyba nie
zauważa, że koryta są ryzykownie płytkie. I wydawało się, że nikt w mijanych
miasteczkach takim stanem rzeki się nie przejmuje. Widziałyśmy tylko jedną
kobietę która robiła zdjęcie stopniowi wodnemu, który zamienił się we wściekły
wodospad.
Wjeżdżając do Lourdes nie mogłyśmy uwierzyć, że jest tak duże
i ładne. W zasadzie z przyzwyczajenia do Lichenia i Jasnej Góry (i sądząc po
opisie w przewodniku) spodziewałyśmy się sanktuarium otoczonego hotelami, a
powitało nas urocze miasteczko z zamkiem rysującym się na tle Pirenejów.
Pięknie! Zaczęłyśmy kierować się w stronę La Grotte, do której drogowskazy są
na każdym zakręcie (wszak nie łatwo jest zarządzać 5 milionowym tłumem
pielgrzymów!). W Lourdes można stwierdzić śmiertelne stężenie Włochów, niespotykane nigdzie indziej we Francji. Specjalnie dla nich większość sklepów ma napisy „si parla italiano”.
Lourdes i Pireneje |
Kolejka funiculaire łącząca dwie części starego miasta w Pau |
Po ponad godzinie błądzenia w ciemnościach w poszukiwaniu domu po powrocie do Pau cieszyłyśmy się, że tym razem impreza nas ominie, bo
organizowana jest u kogoś innego. Jakież było więc nasze zdziwienie gdy otwierając drzwi usłyszałyśmy śmiechy. Impreza przeniosła się do nas. Ostatecznie
bawiliśmy się całkiem nieźle, grając w różne gry i jedząc truffade,
bo okazało się, że ŻiŻi pochodzi z Moulins w Owernii. Skończyło się o 2 nad
ranem mimo, że następnego dnia w trójkę wyruszaliśmy w miasto, a my z Agnieszką w drogę.
Widok z Boulvard des Pyrenees |
Pau okazało się bardzo ładne. Miasto ma dwa poziomy na
granicy których znajduje się zamek, w którym urodził się Henryk IV i Boulvard
de Pyrenees, z którego widać przepiękną panoramę... Pirenejów. Widok ten tak zachwycił
romantycznego Lamartine’a, że określił “Pau najładniejszym widokiem ziemi na
świecie, tak jak Neapol jest najładniejszym widokiem morza” (w Neapolu jeszcze mnie nie było, ale jest to ponoć komplement). Tam też jedliśmy
nasze śniadanie :). Na wyższym poziomie poza zamkiem mieści się całe stare
miasto, na niższym dworzec, rzeka i – po jej drugiej stronie – Jurancon, z
którego pochodzą dobre, mało znane białe wina.
Zamek i dawna fosa w Pau |
Pau od dawna było dość istotnym ośrodkiem i stolicą regionu
Bearn (znanego przede wszystkim z sosu bearneńskiego, teraz też w
hamburgerach w McDonald’s w całej Francji ;)), który razem z sąsiadującym francuskim Krajem Basków tworzy region
Pyrenees-Atlantiques.
Po zwiedzaniu miasta zabrałyśmy jeszcze tylko nasze manatki i
ŻiŻi podwiózł nas na bramki. Po raz kolejny wracając stopem z Pau miałyśmy
ogromne szczęście. Napierw trafił się nam wesoły góral, który próbując mówić po
angielsku wprawiał nas w jeszcze większe zakłopotanie, a później starsza para
jadąca do Angers, która z uwagi na deszcz podwiozła nas pod same drzwi naszej pięknej residence tuż przy autostradzie.
tak żegnały nas Pireneje... |