|
Carnaval de Nice, Bataille des Fleurs |
Kolejnego
dnia po zwiedzeniu starej części Antibes z Guillame, zabraliśmy plecaki i
ruszyliśmy do Nicei. Tym razem na zwiedzanie miasta mieliśmy cały dzień z
którego ja mimo wszystko uszczknęłam trochę na dalsze darmowe podglądanie
karnawału. Tym razem zaplanowana była cudownie brzmiąca „bitwa kwiatów”.
Jeszcze tylko zostawimy rzecz u hosta... No właśnie. Był to – jak dotąd – jeden
z moich najbardziej oryginalnych hostów. Chcąc jedynie zostawić rzeczy
natknęliśmy się na dwójkę jego znajomych, chillujących w zagraconym salonie z
dwoma wielkimi psami, które po pierwszym bardzo negatywnym wrażeniu (kiedy
wydawało się, że chcą nam odgryźć nogę albo chociaż ucho) okazały się jednymi z
najmilszych mieszkańców i po dwóch dniach znajomości zostały ochrzczone przez Mateusza
jako Biała Masajka i Matka Przełożona.
|
tak - razem z innymi - oglądałam Bitwę Kwiatów z McDonald'sowej miejscówki |
Usiedliśmy na chwilę. Atmosfera bohemy,
wszyscy patrzyli się na siebie, nie mówiąc ani słowa. Szybko się zmyliśmy, całą
drogę do centrum zastanawiając się jak będą wyglądać nasze dwa kolejne dni w
tym mieszkaniu, w którym - jak nam zapowiedziano – piękni czterdziestoletni co
dzień organizują imprezy po których budzą się przywaleni trójką przypadkowych
współtowarzyszy.
|
jeden z moich ulubionych placyków w starej części Nicei |
Cały
teren parady zastawiony był dość szczelnie wielkimi płachtami, a przy każdym
prześwicie stały już po trzy osoby. Parada już się zaczęła, sprawa wyglądała
beznadziejnie. W obliczu zaistniałej sytuacji postanowiłam napić się kawy w
McDo tuż przy torze parady, który ku mojemu zaskoczeniu okazał się wyborną
miejscówką. Razem z większym gronem osób, w tym dwoma panami bezdomnymi, staliśmy sobie na stołach. Karnawał w wersji budget.
|
Bitwa Kwiatów ciągnęła się wzdłuż sporej części Promenade des Anglais |
Niestety
okazało się, że „bitwa kwiatów” polega na (jak w zasadzie i następnego dnia
podczas karnawału w Menton) przejeździe platform udekorowanych kwiatami
sukcesywnie odczepianymi i rzucanymi w tłum przez urocze panie. Ładnie
wyglądali później w całym mieście ludzie wędrujący z naręczami kwiatów.
Po zakończeniu parady dołączyłam do reszty i jakoś tak długo plątaliśmy się po
mieście szukając motywacji do powrotu do mieszkania.
|
Nicea widoczna z Colline du chateau |
Ostatecznie
tak naprawdę całe towarzystwo było miłe. Tylko do tego dość specyficzne,
do czego nie byliśmy przyzwyczajeni. W Polsce mimo wszystko nie często zdarza
mi się trafić na grupę czterdziestolatków mających dzieci w wieku 6-16 lat, którzy
mimo tego co dzień spotykają się przy sporych ilościach wina i worku trawy. W
miarę upływu wieczoru byliśmy też wprowadzani w zawiłe historie wszystkich
obecnych. Nie było to łatwe, bo zdarzało im się z nas bezdusznie żartować. Było
więc Thibo, nasz host. Mówiący bardzo poprawnym angielskim, o nieco zagubionym
zachowaniu. Była cicha Francoise, właścicielka psów o typowej fizjonomii psów
francuskich bezdomnych, śpiąca w mieszkaniu „choć miała być tylko dwa, trzy
dni”, a ostatecznie zostając już tydzień.
|
Port w Nicei |
Później od Melissy, bardzo energicznej Mulatki z RPA, która dla odmiany spała w pokoju Thibo dowiedzieliśmy się, że Francoise jest
kobietą, z którą Thibo ma 16-letniego syna. Melissa natomiast przez telefon
Agi, aby nie mógł oddzwonić i nie zadawał pytań, poinformowała swojego męża,
żeby jednak po nią nie przyjeżdżał kiedy będzie wracał z meczu. Poznała go,
dość bogatego i miłego Francuza z Lazurowego Wybrzeża, będąc spłukana w Nowym
Jorku. Postanowiła zaryzykować. Teraz po próbach separacji była uwięziona w
Nicei w zasadzie bez jakiejkolwiek rodziny czy znajomych, za to z naprawdę słabą
znajomością francuskiego jak na 10 lat mieszkania w tym kraju. Trzymało ją ich
wspólne 8- letnie dziecko i francuskie prawo według którego rodzice dziecka muszą mieszkać w jednym
mieście (jeśli oczywiście oboje chcą je spotykać).
|
Stare miasto, Menton |
Dlaczego tak próbowała uciec od męża? Raz powiedziała, że jest nieskończenie nudny, innym razem że ją bije.
Thibo był jedyną osobą, która wyciągnęła do niej rękę i u której mieszkała w
czasie dwumiesięcznej separacji.
W połowie „imprezy” do mieszkania wpadł
Michel, pieszczotliwie „Michał”. Trochę pochodził po mieszkaniu tworząc muzykę
przy pomocy puchara i długopisu, którym zakreślał po nim koła, aż tak go to
zmęczyło, że padł na jedną z kanap i wstał dopiero kiedy nikogo już nie było, a
my wskakiwaliśmy do śpiworów na zasłużony odpoczynek. Kolejnego dnia okazał się
całkiem miłym kolesiem. Raz był malarzem, raz kucharzem. Ogólnie, jak wyjaśniła
nam Melissa z rozbrajającą spontanicznością pokazując nam swój akt ,towarzystwo - niezależnie od ścieżek życia którymi podążali - było dość artystyczne i nieraz
zdarzało się, że podczas imprezy łapali za pędzle, gitary lub inne przedmioty
sztuki.
|
Menton, Eglise St Michel i Chapelle des Penitents Blancs |
Trzeba przyznać, ze niektóre grafiki czy na przykład lustro były całkiem
niezłe. Jako ostatni element towarzystwa dochodziła grupka 3 mężczyzn, z którymi
co prawda Aga i Mateusz rozmawiali więcej, ale mnie tak denerwowały te
rozmowy dla rozmowy, w których rozmówca w ogóle Cię nie słucha, albo wkręca Agę, że jest finansistą będąc hydraulikiem, że wolałam już tak siedzieć
i patrzeć się w sufit. W powietrzu wypełnionym zapachem trawki pytano nas o
katolicyzm w Polsce, Taize i puszczano Couperin na przemian z
południowoafrykańskim Die Antwoord.
Kolejnego
dnia na większą jego część rozstaliśmy się – Aga pojechała z Mateuszem do
Monaco, a ja dalej do miasteczka położonego już prawie na granicy włoskiej –
Menton. W Menton co roku również odbywa się karnawał, ale jest o tyle
wyjątkowy, że wszystkie postacie i platformy przygotowywane są z pomarańczy i
cytryn z których słynie region. Korzystając z czasu który wciąż miałam do
rozpoczęcia parady rozejrzałam się po starówce i okazała się naprawdę
ładna. Wspina się dość stromo na
nadbrzeżne wzgórze (bo w końcu jest to departament Alp Nadmorskich) i górują nad
nią dwa kościoły do których prowadzą tarasowe schody.
Karnawał
w Menton, włączając zarówno teren parady jak i tworzony na tą okazję ogród z
figurami z cytrusów, jest jeszcze lepiej strzeżony od tego w Nicei. Obsługa nie
pozwala sobie na żadne prześwity, żadne podglądanie, a jednym miejscem gdzie
można było rzucić okiem na platformy ponad głowami innych ludzi był wyjazd dla
karetek, który blokowaliśmy z innymi szczelnym murem. Parada była nieco
bardziej wystawna niż ta w Nicei, ale też trwała krócej, więc po pewnym czasie
dołączyłam do ekipy z Monaco.
|
Mirroir d'eau w Nicei |
Monaco
oczywiście warto zwiedzić, ale w zasadzie był to już mój czwarty raz. Z
pierwszego, kiedy byłam bardzo mała, zapamiętałam przede wszystkim wielką aferę
z zaginięciem zbuntowanej Weronisi, która wyczłapała bóg raczy wiedzieć gdzie
z wielkiej – jak mi się wtedy wydawało –
katedry. Znaleziono ją dopiero na komisariacie policji, gdzie podejrzani
panowie policjanci starali się spoić biedne dziecko colą. Z drugiego razu – 7
lat temu – pamiętam zdecydowanie więcej, byłam jednocześnie rozczarowana i oczarowana. Jako dzieciom wszystko wydaje
nam się wielkie, nieogarnialne i wspaniałe, a tu później okazuje się, że
pałac królewski to taki mały pikuś. Warto odwiedzić muzeum oceanograficzne,
przejść się po starym mieście, rzucić okiem na tor Formuły 1 i to jak cudownie
w skalnej rozpadlinie urządziło się miasto. A na koniec oczywiście dojść do
kasyna, bo jak możnaby je ominąć.
|
Uroczy pan bardzo starał się żeby nie wpuścić mnie na teren karnawału :) |
|
Wszystkie postacie zrobione były z cytryn i pomarańczy |
Na
trasie między Monaco i Niceą znajduje się wiele uroczych zakątków, na których
zwiedzanie miałam czas 7 lat temu. Warto więc wyskoczyć na Cap Ferrat z palmami
w całości obsadzonymi przez głośne papużki, willą Rothschildów z ogrodami i
willą Kerylos. Później można skierować się do ładnego Villefranche-sur-mer i
przespacerować się po starych uliczkach. A na koniec miasteczko, które po
wizycie 7 lat temu było – razem z Bańską Szczawnicą – na mojej liście
najbardziej zaczarowanych jakie widziałam – Eze-Village. Czułam się wtedy tym
bardziej jak zdobywca, kiedy wysiadłam w Eze-Bord-de-mer i wspinałam się
ścieżką aż na górę. Maleńkie, skondensowane na górującym nad okolicą i morzem
wzgórzu, z fabryką Fragonarda jako dodatkową atrakcją.
|
Monaco |
Mimo, że na
Lazurowym Wybrzeżu bylismy tylko 4 dni, czuliśmy jakby to były dwa tygodnie
prawdziwych, letnich wakacji. Takiemu lenistwu nie sposób się nie poddać.
Teraz
natomiast znów piszę z (bardzo niewygodnego do spania) lotniska Charles de
Gaulle lecąc przez Tunezję do Polski. Już za dwa tygodnie dom na miesiąc! Przy
okazji podróży przez Paryż spotkałam się z Niną, która była Erasmuską w
Krakowie i przez pół roku dzieliła z nami (i swoim kotem Tuliem) mieszkanie. Miło móc spotkać
znajomych wszędzie gdzie się trafi.
|
I typowa w Nicei socca, czyli naleśnik z mąki z ciecierzycy |
Okazało się też, że całkiem dżentelmeni z
tych paryskich Francuzów. Za każdym razem kiedy w nieprzyjaznym paryskim metrze
pojawiły się schody zjawiał się też ktoś kto oferował się ponieść mi walizkę.
A teraz czas na Tunis!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz