wtorek, 19 marca 2013

Seria niefortunnych zdarzeń, czyli bardzo długa podróż do domu



streets of Philadelphia

Długo zastanawiałam się, czy opisywać ostatnie dni pobytu w Stanach. Bo po co wracać do pisania po tygodniowej przerwie, kiedy prawie w ogóle nie wystawialiśmy nosa poza hotel, nie licząc obiadów, które były dla tysiąca osób w jednej maleńkiej knajpce na mieście? O Baltimore mogę powiedzieć tylko tyle, ile wywnioskowałam po drodze do knajp i jednego popołudnia kiedy zerwaliśmy się i ruszyliśmy w stronę Lexington Market, kontynuując do John Hopkins University. Cały czas byliśmy utrzymywani w atmosferze grozy – na każdym rogu miały się czaić istoty czyhające na nasze życie. Jednocześnie Baltimore miało uosabiać prawdziwe, amerykańskie miasto. Wychodzi na to, że nawet samym Amerykanom ich kraj wydaje się przerażający. Wbrew początkowym obserwacjom nie było jednak aż tak źle, warto się przespacerować po kampusie uniwersyteckim i zjeść ostrygi w LM.
Ale opisywać miałam już wydarzenia po zakończeniu konferencji. Podobnie zatem jak poprzednim razem, mając już zaplanowaną wyprawę do Philadelphii solo, znów ktoś do mnie dołączył. Tym razem był to Mikołaj, który też brał ze mną udział w sesji SCORPu. Udało nam się w miarę sprawnie załatwić hosta w Philly i nie mieliśmy w stosunku do tego miasta zbyt wygórowanych oczekiwań po tym co słyszeliśmy od reszty delegacji, która była tam jadąc do Baltimore. Najpierw trzeba było tam jednak jakoś dotrzeć. Zniechęciliśmy się odległą lokalizacją megabusa, do którego po prostu jechało się jednym autobusem (ale który w ciągu GA wszyscy zdążyli porządnie zdemonizować teoriami, że jedzie przez najgorsze części miasta, chociaż w zasadzie chyba jako jedyni my z Robertem nim w zasadzie jechaliśmy). Ostatecznie zdecydowaliśmy się na greyhounda. Tylko 2 przystanki tramwajem i parę kroczków na piechotę. Okazało się, że to dopiero był koniec świata. Szliśmy pod wiaduktami i pustymi ulicami, gdzie hulał wiatr. Ale mniejsza o to. Philadelphia. 
Philadelphia cheesesteak
Okazało się, że nasz host miał dużo wolnego czasu z uwagi na przerwę semestralną, gorliwie więc towarzyszył nam w zwiedzaniu miasta. Zobaczyliśmy Liberty Bell i próbowaliśmy dostać się do Liberty Hall, ale niestety wycieczki szkolne zmiotły wszystkie bilety w ciągu pierwszych dwóch godzin od otwarcia. Reszta dnia upłynęła nam więc na włóczeniu się po mieście i chłonięciu atmosfery miasta, które ma pewien urok, ale na kolana nie powala. Zjedliśmy też tradycyjnego filadelfijskiego cheesesteak’a. Na kolana powaliły mnie natomiast okolice, w których mieszkał nasz host. Szczerze mówiąc, chociaż nie byłam jeszcze w Ameryce Południowej, dbałość o amerykańskie ulice bardziej przypomina mi Rio niż Kraków. Ciągle widać tu odkryte rury, zwisające kable i tony śmieci, które porwisty w większości miast wiatr przewala z jednego miejsca na drugie. Wczoraj na przykład w samym Nowym Jorku wielkie pudło goniło mnie przez kilkanaście metrów dopóki z kopa nie zmieniono mu trajektorii. Następnego dnia Mikołaj wyjechał wcześniej, a ja z uwagi na późny autobus chciałam jeszcze pozwiedzać. Skierowano mnie na śniadanie na Reading Terminal Market. Te zadaszone targi z knajpkami i sklepikami są tu akurat genialną sprawą! W zasadzie czy to Reading Terminal czy Lexington, czy nieco bardziej szpanerski Chelsea Market w Nowym Jorku, wszystkie są dość podobne.Tak się złożyło, że podczas mojego śniadania dorwałam się do wifi i zaczęłam szukać szczegółów dojazdu tego samego dnia na JFK. Patrzę, a tu plany zmian w komunikacji miejskiej z okazji parady św. Patryka, przesuniętej z 17 na 16.03. Parada zaczynała się o 11:30 i kończyła o 16:30 pokonując 5 aleję aż do Metropolitan Museum of Art. Sprawdziłam czy jest wcześniejszy autobus do Nowego Jorku i popędziłam na przystanek. Udało mi się zabrać i w szaleńczym pędzie, z 15 kilogramowym plecakiem, wciskając się do metra na glonojada, patrząc na ludzi którzy wracali z parady, na którą ja dopiero jechałam, ale wciąż nie tracąc ducha dotarłam pod końcowy zakręt parady akurat w momencie kiedy mijała go pierwsza grupa. Po paradzie natomiast miałam masę czasu, z którym nie było co zrobić. To znaczy tak myślałam. Zgadałam się jakoś z Philipem, u którego spaliśmy naszym poprzednim, nieszczęsnym razem i mieliśmy spotkać się na kawę. Ostatecznie wskutek różnych problemów z komunikacją, kupowaniem m&msów i tłumami na Time Square spotkaliśmy się na pół godziny i popędziłam na metro w kierunku lotniska. Stwierdziłam, mam sporo czasu, a nie lubię być zbyt wcześnie na lotnisku, przetestuję więc najtańszą opcję dojazdu na JFK – autobus Q10. Trzeba przesiąść się z linii E w Kew Gardens w Queens. Wysiadłam, kierowca wskazał mi przystanek po drugiej stronie ulicy. Idę. Nie ma. Czas mija. Znalazłam na przystanku starszą panią, która była tak miła, że w ramach codziennych ćwiczeń podreptała z zagubioną turystką na właściwy przystanek. Na przystanku do autobusu ogonek. Poziom adrenaliny rośnie. Udało mi się wsiąść. I wszystko na jednym bilecie za 2,5$! Jadąc jednak cały czas zerkałam na mapę. I wtedy, widząc moje wielkie toboły i słusznie wnioskując, że najprawdopodobniej wybieram się na lotnisko, zagadała do mnie siedząca obok przemiła Białorusinka. To nie ten autobus. Ależ tak, w tym kierunku, ale Q10 istnieją 3 odmiany. Musiałam więc wysiąść, jeszcze nie było za późno i poczekać chwilę na właściwy. Czas leciał. Jest noc, autobus ma być za 15 minut, a przede mną świeci tylko neon reklamujący true philadephia cheese steak. Przyjeżdża autobus, mój bilet już nie działa na kolejną przesiadkę, ale wyglądam chyba na tyle żałośnie, że kierowca macha na to ręką. Docieram na lotnisko trochę ponad godzinę przed odlotem. Czyli całkiem ok, bo w Europie przecież check-in zamykają 40 min. przed. Ale nie tu. A w zasadzie nie na JFK, bo na Newark już w zasadzie zasady są inne. Poza mną okazuje się, że spóźnia się jeszcze grupa Niemców, którzy już od 15 minut dyskutują i mówią, że nic nie da się zrobić, nie wpuszczą nas. Ale przecież tam są nasze miejsca, polecą puste. Mam przecież taki mały plecak, nawet nie trzeba go nadawać, po prostu mnie przepuśćcie. Nic z tego. Nie ma sumienia, serca, są zasady. A w zasadzie bezwzględny, amerykański kapitalizm, który nie waha się oddać twojego miejsca kolejnym osobom za odpowiednią opłatą, jeśli nie zgłosisz się 2 godziny przed odlotem. Niemcy, pomimo takiego samego non rebookable i non refundable biletu dostaną przynajmniej rezerwację do Zurychu na następny dzień. A ja? A Panią, to proszę Pani mamy w gdzieś. Ciężko powiedzieć z jakiego powodu, oficjalnie dlatego, że kupowała Pani bilet w Lufthansie i było to tylko zlecenie wykonane przez Swiss w ramach star alliance. Co więc? Niech sobie Pani idzie do Lufthansy gadać. W stanie histerii w jakim raczej nie można mnie spotkać, zaryczana i mająca gdzieś to, że wzbudza sensację jechałam więc sobie z terminalu 4 na 1 rozmawiać z Lufthansą. A Lufthansę cichaczem poinformowano, że jestem w drodze. Panie słuchają, z czym też przychodzę, ale no tak dzwoniono i mówiono o Pani. Nic dla Pani nie zrobimy. Może Pani sobie w kafejce internetowej na dole, bo nie ma nawet bezpłatnego internetu, kupić nowy bilet. Słyszałyśmy, że air berlin jest tani dzień przed wylotem! Nie, nie, nie w takiej sytuacji, to przecież mam na tym lotnisku przed sobą całą wieczność. Mogę więc pojechać na jedyny terminal wyposażony w bezpłatne wifi. Okazuje się, że bateria w laptopie jest na poziomie 9%, więc wiele nie wskóram. Udało mi się sprawdzić tylko tyle, że bilet z pewnością przekracza moją zdolność kredytową. Laptop umiera, co teraz? Rysuje się przede mną życie półlegalnego (bo z nieodpowiednią wizą) imigranta w Nowym Jorku. West Side Story?
pogoda nie zachęcała do parad
ale dawali radę!
Ok, tak źle nie było. Są przecież miliardy gorszych sytuacji w których mogłabym się znaleźć. Zgubiony paszport, w kraju bez ambasady, kradzież wszystkich moich rzeczy, delegalizacja mojego kraju rodem z „Terminalu”... Przy tym zapłacenie za nowy bilet to chyba nic, prawda? Na szczęście odpisał Philip i wróciłam na Manhattan, tym razem nie testując już autobusu. Byłam tak zmęczona całym stresem, że padałam z nóg i marzyłam już tylko o tym, żeby znaleźć w miarę bezpieczne miejsce z połączeniem z internetem. Okazało się – szczęście w nieszczęściu, w tym akurat jestem specjalistką – że jednak był bilet za który dałam radę sobie zapłacić, nie musiałam więc lecieć ani przez Sheremetyevo, ani czekać aż w poniedziałek  (był sobotni wieczór) otworzą konsulat, a już takie plany miałam w głowie. Lot był jednak do Frankfurtu nad Menem. Czyli 900 km od Krakowa, prawda? Na szczęście okazało się, że na carpoolingu jest akurat oferta przejazdu dokładnie na tej trasie, dokładnie w tym dniu. To jest niesamowite szczęście. Ponieważ lot był w niedzielę o 21 miałam jeszcze cały dzień na spacery po Nowym Jorku. Minus tego 5-godzinnego marszu był jednak taki, że już wyruszając na lotnisko byłam skrajnie wyczerpana. Ale było warto, po drodze udało mi się nawet zaliczyć Taco bell’a z mojej stanowej listy życzeń. Tym razem byłam na lotnisku 2 godziny przed czasem, wszyscy byli dla mnie mili, a pani w check-inie Singapore Airlines bardzo mi współczuła. A pan ze Swissa, dokładnie ten sam co poprzedniego dnia, miał okienko po sąsiedzku. A w airtrain z Howard Beach do JFK jechały ze mną co najmniej 2 osoby, które miały już w nim godzinę do odlotu. Ciekawe jak potoczyły się ich losy.
Moja przygoda natomiast nie zakończyła się po przylocie do Frankfurtu. Ostatecznie czekałam na carpooling 6 godzin, czas upłynął mi jednak niesamowicie szybko. Jak zwykle korzystając z carpoolingu zastanawiasz się któż to po Ciebie przyjedzie i czy przypadkiem nie będzie to jakiś psychopata. No, podobnie do stopa w zasadzie. Ku mojemu zaskoczeniu przyjechał chłopak - kierowca z którym gadałam ze starszym panem z wąsem. Ojciec z synem wracający z Erasmusa, pomyślałam, ale nic z tych rzeczy, bo ta jazda nie mogła być przecież nudna. Tego dnia nad Europą zaczęły przetaczać się prawdziwe śnieżyce, nie takie amerykańskie.
Kierowcą był więc chłopak, który o tym, że jedzie do Paryża dowiedział się 2 dni wcześniej. Miał pojechać z Francuzem, który wynajmował samochód od polskiej firmy i później nim wrócić. Gdyby nie telefon wykonany w okolicach Rzeszowa podczas imprezy w piątek w życiu nie poleciałabym więc do Frankfurtu. Poza tym chłopak okazał się być absolwentem Zarządzania i Inżynierii Produkcji AGH z rocznika wciskającego się dokładnie między Werę, a Piotrka. Pan natomiast wracał w pełnym garniturze z wesela swojej córki w Paryżu i pojawiły się jakieś problemy z jego lotem. I tak byliśmy razem. Plan był taki, aby dotrzeć do Rzeszowa niezbyt późno w nocy, pana wyrzucając we Wrocławiu, a mnie w Krakowie. Po drodze cały czas towarzyszyła nam jednak śnieżyca, dzięki której nasze wesołe towarzystwo powiększyło się na dworcu we Wrocławiu w okolicach 1:00 w nocy o dodatkowe dwie osoby.

Była to para z Krakowa, która z wieloma przygodami wracała właśnie ze szkolenia z Młodzieży w działaniu w Albanii. A oto co działo się w trakcie ich drogi: wyjechali poprzedniego dnia albo nawet jeszcze wcześniej do Tirany ze swojej mniejszej miejscowości. Szczęśliwie znaleźli nocleg w stolicy i następnego dnia mieli przejechać zawrotną liczbę 250km do Skopje. Wbrew początkowym wyliczeniom zaskoczyły ich lokalne drogi wydłużając przejazd do 10 godzin. Ale dotarli na lotnisko. Kiedy wylecieli ze Skopje do Bergamo, okazało się, że jest nasza dobrze znana śnieżyca. Ona przekierowała ich na lotnisko w Weronie. Stamtąd Ryanair zapewnił busy, które wyjechały jednak z takim opóźnieniem, że samolot do Krakowa już dawno wyleciał. Znalazły się jednak miejsca na lot do Wrocławia. Samolot jednak nie wylądował we Wrocławiu z powodu... śnieżycy. Wylądował w Poznaniu. I stamtąd znowu bus, na tyle późno, że już przez resztę nocy nic nie jechało do Krakowa. I tak dołączyli do nas. A ponieważ byliśmy głodni, umierający i zaspani wstąpiliśmy do McDonald's gdzieś przy autostradzie do Katowic. Próbowałam sobie przypomnieć skąd znam dokładnie to miejsce. Mówili, że każdy jest taki sam. Kiedy ostatnio byłam we Wrocławiu...? Warsztaty SCORPu i wracałam z dziewczynami ze Śląska samochodem. Zbiegi okoliczności są jedną z najbardziej fascynujących rzeczy na świecie.
Do domu dotarłam o 4:00 rano 19 marca. Pierwszy samolot z JFK wylatywał o 22:00 16 marca. Witamy w domu! I ustawmy budzik na 7:00, bo czas wracać do życia.

sobota, 9 marca 2013

Projekt: stolica


Wysiedliśmy w Waszyngtonie w – mniej, więcej – centrum miasta i przy pomocy map z przystanków autobusowych musieliśmy odszukać Andrew – naszego hosta, który miał wyjść na chwilę z pracy, żeby dać nam klucze do mieszkania. Jakież było nasze zdziwienie kiedy jego miejscem pracy okazał się sąd. Po pewnym czasie przestaje to jednak dziwić – Waszyngton sprawia wrażenie sztucznie stworzonego miasta prawników, polityków i sędziów. Wszyscy chodzą w garniturach, a przy projektowaniu miasta nikt nie pomyślał, że poza monumentalizmem, ktoś tu będzie musiał żyć i między rozprawami wrzucić coś na ząb.


żeby dostać się do Senatu lub Parlamentu trzeba przeżyć wejściówkowy szał
Dostaliśmy jeden, maleńki kluczyk i udaliśmy się do mieszkania. Wchodzimy – drzwi otwarte. Idziemy na 2 piętro, kolejne drzwi otwarte. Przed nami otwiera się salon i kuchnia, jesteśmy w mieszkaniu, w ogóle nie korzystając z klucza. Idziemy na górę, jest pokój po lewej i prawej, wszystko zgodne z opisem. Nie mogłam jednak zaakceptować faktu wejścia do czyjegoś mieszkania, ot tak, z ulicy i wciąż bałam się, że nagle okaże się, że to nie to mieszkanie, za chwilę przyjdzie właściciel z wiatrówką i odstrzeli nas jak kaczki. Udało mi się jednak znaleźć jakiś list zaadresowany do hosta, mogłam więc być już względnie spokojna. Stwierdziliśmy, że pomimo zmęczenia (i nie jedzenia nic konkretnego od poprzedniego popołudnia w Toronto) rzucimy się w wir zwiedzania. Niczym zombie przemknęliśmy przez Bibliotekę Kongresu, a że później podziemiami dało się przejść prosto do Kapitolu, kontynuowaliśmy tam. Sumienie Roberta nie pozwoliło nam zrezygnować z żadnej z tamtejszych atrakcji, odwiedziliśmy więc House of Representatives i Senat, byliśmy na oprowadzanej wycieczce, a przez cały ten czas marzyłam o piciu, jedzeniu i spaniu. W związku z tym, pierwszym co zrobiliśmy po wyjściu było udanie się w stronę jednej z tych waszyngtońskich wysp jedzenia – sklepy i restauracje mają tu tendencję do występowania w grupach, jakby bały się, że cały monumentalizm i splendor stolicy je pochłonie.
Kiedy zaspokoiliśmy już jedną potrzebę, obraliśmy kierunek na spanie i stało się mniej więcej to co po naszej poprzedniej długiej, autokarowej nocy w St Catharines. Ja jeszcze dałam radę obudzić się i przywitać z hostem (i Rufusem, psem którym się aktualnie zajmował), więc idąc spać o 24 nieco powalczyłam ze swoimi geriatrycznymi przyzwyczajeniami.
MetroKosmos


Następny dzień mogliśmy w całości przeznaczyć na zwiedzanie Waszyngtonu. Okazuje się jednak, że jest tam po prostu za dużo rzeczy do ogarnięcia w tak krótkim czasie. Zaczęliśmy od Natural History Museum, do którego – po rozczarowaniu jakie w zasadzie 2 lata temu przyniósł mi Nowy Jork – nie bardzo chciałam się wybierać. Byłam jednak całkiem pozytywnie zaskoczona. Następnym muzeum, bo jeśli już są tak blisko grzechem byłoby je pominąć, było American History Museum i cokolwiek by inni mówili o Air and Space czy reszcie kompleksu Smithsonian uważam, że to właśnie jest miejsce które powinno się odwiedzić w Waszyngtonie. Zgromadzono tam suknie pierwszych dam z okresu dłuższego niż 100 lat, symbole i historie, które tworzyły amerykańską tożsamość, jest też gigantyczna flaga, która zainspirowała twórców amerykańskiego hymnu. Stamtąd, dla wytchnienia od muzeów i zamkniętych przestrzeni, skierowaliśmy się do zoo,  gdzie można spotkać pandy, pancerniki i całe masy innych stworzeń. Kiedy szukaliśmy ogrodu spotkaliśmy esencję amerykańskiej uprzejmości i w pewnym sensie absurdu. Kiedy na przejściu dla pieszych zapytałam dziewczynę o drogę, stwierdziła, że nie wie, ale poszuka na google maps. Czekaliśmy i czekaliśmy, minęło jej zielone światło, zaczęła dzwonić komórka, a ona wciąż chciała nam pomóc. Po chwili jej rozmowy poddaliśmy się, pożegnaliśmy i okazało się, że staliśmy pod kierunkowskazem na zoo. Spędziliśmy tam czas aż do zamknięcia i kiedy skończyliśmy obiad w okolicach Dupont Circle było już za ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć w Georgetown, dzielnicy która była naszą nadzieją na zobaczenie normalnego życia, w tym nie do końca normalnym mieście. Po drodze udało nam się jeszcze rzucić okiem na Biały Dom nocą.
Sobota była niestety ostatnim dniem beztroskiego zwiedzania i trzeba było przenieść się do Baltimore, gdzie ma miejsce General Assembly.  Przed wyjazdem udało nam się jeszcze wstąpić do zachwalanego Air and Space Museum, które było całkiem sympatyczne, ale nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia jak wszyscy zapowiadali. Wyjechaliśmy więc z Waszyngtonu nie widząc Pentagonu, ani Lincoln Memorial i dotarliśmy do Baltimore, gdzie po godzinie krajoznawczej jazdy autobusem przez miasto wpadliśmy w chaos zgromadzenia dla tysiąca osób z niezliczonej ilości krajów.

czwartek, 7 marca 2013

Witaj... i w zasadzie żegnaj Kanado!


w Ameryce stołujemy się po królewsku


Jadąc 4 marca autobusem z St Catharines zaczęliśmy powoli wjeżdżać do Toronto. Dookoła, przypuszczalnie na obrzeżach miasta, powstawała nowa dzielnica finansowa, kolejne wieżowce pięły się w górę. I w tym momencie kierowca oświadczył „Witamy w pięknym Toronto! Właśnie dotarliśmy do Downtown!”. Myślałam – to nie może być prawda, a jeśli tak, to rzeczywiście jest to jedno z najbrzydszych miast jakie dotąd widziałam.
widok z naszego mieszkania w Toronto
Kolejny dzień jednak sprawił, że zmieniłam zdanie. Fakt, okazało się że Toronto to nie do końca miasto z masą zabytków, które koniecznie trzeba odhaczyć. Sprawia jednak wrażenie jakby, zapominając o zimowych mrozach, życie było w nim bardzo wygodne i przyjemne. Ma specyficzne dzielnice, których człowiek nigdy by się tam nie spodziewał. Jak choćby Kensington Market gdzie chińskie stragany z owocami, przeplatają się z gotyckimi second-handami, a ulice wypełnia muzyka Boba Marleya. Typowy w zasadzie na tym kontynencie, nieco chaotyczny i niezbyt zadbany Chinatown, w którym znaleźć można jedyne w całym mieście sklepy z pamiątkami made in china i oczywiście pyszne żarcie. Ale od początku.
13 piętro naprawdę nie istnieje
Wtorek zaczął się pięknie. Był mroźny, wypełniony słońcem poranek. Zaczęliśmy go od wizyty w McDonaldzie, bo pomimo całego luksusu naszego mieszkania pozbawione było kawy i internetu. Po tym niezbędnym rytuale mogliśmy zacząć zwiedzać. Poszliśmy więc w stronę samego serca miasta, z którego po linii prostej udaliśmy się w stronę parlamentu Ontario. Wszystko dlatego, że żadna oferowana mapa nie zapewniała odpowiedniego poziomu informacji. Za parlamentem odnaleźliśmy przepiękny kampus University of Toronto, gdzie spędziliśmy trochę czasu zaglądając do kaplic, sal i podglądając ceremonię rozdania dyplomów. Stamtąd, cały czas na piechotę co zaskakiwało miejscowych, udaliśmy się do Casa Loma, zameczku na wzgórzu, który jest jednym z symboli miasta.  Później skierowaliśmy się z powrotem w dół w poszukiwaniu wegetariańskiej knajpki buddyjskiej pod numerem 666, która bardzo zaintrygowała nas na wikitravel. Szliśmy przez osiedla domków i dziwny, wyciągnięty z zupełnie innej  bajki Kensington Market. Knajpka niestety była zamknięta, w zamian zjedliśmy jednak w samym centrum Chinatown.  Następnie umierających z przejedzienia, na niechlubną godzinę wciągnął nas sklep z pamiątkami. Tu muszę się wytłumaczyć, ponieważ służyłam przede wszystkim jako doradca ds. pluszowych bobrów, łosi i syropów klonowych przeznaczonych dla rozlicznych kobiet w przedziale 6 – 50 lat w życiu Roberta. Kiedy wyszliśmy zaczęło się ściemniać, powoli kierowaliśmy się więc w stronę domu. Zaliczyliśmy jeszcze zabawne zetknięcie z kulturą kanadyjską podczas zakupów w monopolowym. Nie żebyśmy kupowali hektolitry wódki. Chodziło nam o jedno kanadyjskie wino. Niestety postawiła je na ladzie niewłaściwa osoba czyli ja. Niewłaściwa dlatego, że pomimo faktu bycia od Roberta 2 lata starszą (i przekroczywszy kanadyjski drinking age jakieś 5 lat temu) nie posiadałam dowodu. Legitymacja studencka? Nie. Robert pokaże dowód? Nie, to ja trzymałam butelkę w ręku. Brak dowodu, brak zakupów. Nie ma sprawy. Zakupy zrobiliśmy w sklepie tej samej sieci dwie ulice dalej, ale tym razem to Robert kładł butelkę na ladzie.


Następnego dnia, czyli w środę, mieliśmy wyjeżdżać około 19.30. Wcześniej mieliśmy tylko spotkać się z hostem, żeby oddać klucze i pójść razem do Ontario Gallery of Arts. Podczas porannego rytuału w McDonald’s okazało się jednak, że z powodu śnieżyc nad Stanami, a dokładniej Nowym Jorkiem, Waszyngtonem i Baltimore (w którym w tej chwili przejazdem jesteśmy, świeci piękne słońce i nie ma ani grama śniegu, a nawet nie jest mokro) nasz autobus został odwołany. I w związku z tym rebooking albo refund. Nie wiedzieliśmy co robić. Telefony na infolinię? Możemy czekać w nieskończoność. Na poczcie zasugerowano nam odwiedzenie dworca autobusowego, gdzie jednak nikt nic nie wiedział. Czekać w Toronto aż reaktywują autobusy, które zniknęły z bazy megabus aż do 10 marca? Jechać greyhoundem za 110 dolarów? A może…Autobusem do Niagara Falls, na granicę ze Stanami i łapać stopa stamtąd?
Niagara nocą
Zdecydowaliśmy się na ostatnią opcję, wydawała się najbardziej rozsądna czasowo i kasowo. Wróciliśmy więc szybko do domu, klucz wrzuciliśmy do dziury na gazety w drzwiach i pojechaliśmy do Niagara Falls. Nasz autobus wyjeżdżał o 16:30, o 18:30 dotarliśmy do miasteczka, gdzie ku naszemu zaskoczeniu wysadzono nas na dworcu autobusowym, gdzieś hen daleko od wodospadów, nie zaś w dzielnicy kasyn jak oczekiwaliśmy. Na szczęście spotkaliśmy na przystanku dziewczynę, która czekała na mamę i w ten sposób złapaliśmy naszego pierwszego i ostatniego, 15-minutowego stopa w Kanadzie.  I całej Ameryce Północnej. Przynajmniej tym razem. Później już tylko po krótkim zaskoczeniu obowiązkiem opłaty za przekroczenie granicy Kanada-USA od strony tej pierwszej i zachwycie nocną Niagarą, staliśmy 1,5 godziny jak nieboskie stworzenia, marznąć i licząc, że może Amerykanie nie są tacy źli. To, że nikt nas nie przygarnął przypiszmy nocy, miernemu natężeniu ruchu i temu, że zapewne wszyscy jechali tylko do pobliskiego miasteczka. Tak jak bardzo miły pan, który chciał nas podwieźć najdalej jak mógł, czyli do kasyna. Ostatecznie pojechaliśmy tym samym autobusem, co 3 dni wcześniej na dworzec w Buffalo, gdzie nic dobrego nie mogło nas spotkać, ale przynajmniej było ciepło. Zanim umościliśmy się do spania postanowiliśmy jednak jeszcze raz profilaktycznie sprawdzić po ile są autobusy Buffalo – Waszyngton z Greyhounda kupowane w internecie i czy przypadkiem nie przywrócono naszego autobusu. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że i owszem. Autobus miał przybyć do Buffalo za niecałe pół godziny, a informacja o przywróceniu autobusu wylądowała na naszych skrzynkach dokładnie o 16:30.  Czyli wtedy kiedy autobus do Niagara Falls opuszczał Toronto. Doszliśmy jednak do wniosku, że cała ta eskapada do Niagara Falls wyszła nam na dobre, bo z uwagi na brak internetu w mieszkaniu pewnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się o przywróceniu autobusów zostając w Toronto. Albo dowiedzielibyśmy się w McDonald’s dnia następnego.
I tak oto po intensywnej nocy pełnej wrażeń wjeżdżamy do DC.

poniedziałek, 4 marca 2013

Destination Na-ja-gra


Wysiadasz w Buffalo i znajdujesz się w zupełnie innym świecie. Podczas gdy w Nowym Jorku, pozwalając sobie na odrobinę szaleństwa można było przy słoneczku odpiąć płaszcz, tutaj tego z pewnością nie zrobisz. Tylko 8 godzin jazdy i z nieśmiałej wiosny przenieśliśmy się z powrotem do zimy. Legendy głoszą ponoć, że to najzimniejsze i najbardziej śnieżne miasto w całym kraju. 
Koczując w Buffalo
(Update: W tej chwili Nowy Jork i Waszyngton zakopane są pod warstwą śniegu, która zmusiła naszą firmę do odwołania autobusu z Toronto do Waszyngtonu, zatrzymując nas w Kanadzie. Do odwołania.)
Kiedy dotarliśmy do Buffalo była 3 nad ranem, a z uwagi na to, że była niedziela pierwszy miejski autobus nad Niagarę miał odjechać dopiero o 8.15. Mieliśmy więc 5 godzin, które w moich początkowych planach moglibyśmy poświęcić na nocne odkrywanie miasta (jasno robiło się dopiero koło 7) po zostawieniu gdzieś bagaży.  Jednak pomimo pewnych różnic między NYC, a Buffalo ludzie w swoim zapale do brania odpowiedzialności za bagaże niewiele się różnili. Większość czasu spędziliśmy więc na spaniu i surfowaniu, bo u nas był internet, a w Polsce były rozsądne godziny poranne. Ile jednak można siedzieć na dworcu? Postanowiliśmy się przejść w stronę mariny lub downtown, głównie w poszukiwaniu jedzenia. Niestety o tej godzinie w niedzielę ciężko było znaleźć w Buffalo coś więcej niż śnieg. Śnieg na drzewach, śnieg na ulicach. Polscy drogowcy, wcale nie jesteście tacy źli, wielką Amerykę śnieg tak samo zaskakuje. Wróciliśmy na dworzec tak samo głodni i przemarznięci.
Robert Śniadaniożerca

O 8.15 pomknęliśmy miejskim autobusem nr 40 w stronę Niagary, mijając tradycyjne amerykańskie domki z ganeczkami i smutne, uśpione drzewa. Autobus wysadził nas dokładnie przed visitor centre, pierwszym miejscem, gdzie ktoś sam zaoferował nam przechowanie bagaży. Dzięki temu mogliśmy zwiedzić wszystkie dostępne o tej porze roku zakątki amerykańskiej strony Niagary takie jak Goat Island czy platforma widokowa, która o tej porze roku jest darmowa i zjedliśmy prawdziwe amerykańskie śniadanie, któremu prawdę mówiąc nie daliśmy rady. Często nam się to tutaj zdarza. Wyglądało jednak imponująco – jajka, kiełbaski, tosty i typowe naleśniki polane syropem klonowym i bitą śmietaną. Kiedy nacieszyliśmy brzuchy i oczy skontaktowaliśmy się z naszą hostką z St Catharines – Carlą, która mając do dyspozycji samochód zaoferowała się przyjechać po nas aż do Niagara Falls po kanadyjskiej stronie. Granicę na Rainbow bridge pokonaliśmy więc na piechotę. Żadne przewodniki i blogi nie kłamią, że Niagara najpiękniej prezentuje się ze strony kanadyjskiej. Ciekawe w zasadzie jak wygląda z restauracji na wieży, do której nie udało nam się dotrzeć. Jadąc w stronę St Catharines rzuciliśmy jeszcze okiem na kanadyjską i amerykańską elektrownię na rzece, zakole i urocze miasteczko Niagara – on – the – Lake. Dowiedzieliśmy się też od naszej hostki nieco o uprawie winorośli w Ontario i wyjątkowym, kanadyjskim rodzaju wina – ice wine. Jest to przedziwne wino, które zbiera się ręcznie dopiero wtedy, kiedy temperatury w ciągu 3 dni będą poniżej -8 stopni. Przypada to mniej więcej na styczeń. Teraz jest marzec, -5 stopni, a ja i tak trzęsę się z zimna.
Jadąc samochodem w stronę St Catharines postanowiliśmy też zobaczyć pokaz świateł nad Niagarą, o tej porze roku jest około 20.30. Kiedy dotarliśmy do domu stwierdziliśmy, że nie mamy ochoty ani jeść, ani nawet myć się tylko uciąć sobie drzemkę, choćby na godzinkę. Budzik był ustawiony. Ale nawet jemu nie udało się pokonać naszego zmęczenia i obudziliśmy się o 22, kiedy już wszystkie pokazy nad Niagarą były z pewnością zakończone. Widać sen w megabusie nie był wyjątkowo efektywny. Ta jakże krótka, 6,5 – godzinna drzemka nie przeszkodziła nam w pójściu spać 2 godziny później już o normalnej porze. Obudziliśmy się za to niczym ranne ptaszki i trend ten utrzymuje się również w Toronto – padamy koło 22 i wstajemy o 6/7. Takie już z nas przez jet-lag i dziwny tryb życia zrobiły się dziadki.


Nie porozmawialiśmy zbyt wiele z Carlą, gdyż następnego dnia musiała iść na uczelnię (jest z pochodzenia Brazylijką z Sao Paulo, gdzie skończyła inżynierię chemiczną, ale po przeprowadzce do Stanów 5 czy 6 lat temu stwierdziła, że chyba woli zostać kucharzem... i zaczęła odpowiednie kursy). Wychodząc zostawiliśmy tylko klucze w skrytce i zaczęliśmy szukać sklepu, który wymieniłby nam banknoty na drobne, którymi możnaby zapłacić za autobus. Przystanki są tutaj ledwo zauważalne, składają się, nawet te główne w mieście, z pojedynczego słupa owiniętego rozkładem jazdy. Udało nam się jednak dotrzeć do downtown terminal, a miasteczko wyglądało jakby za domkami z dzikiego zachodu postawiono bloki, po prostu. Nie było absolutnie niczego, co w St Catharines możnaby zwiedzać. Jeśli chodzi o miasta w Ameryce Północnej, to jeśli nawet Amerykanie mówią, że nic w nim nie ma, należy im zdecydowanie wierzyć. Po 1,5 h jazdy znaleźliśmy się w Toronto, zjedliśmy chicken tandoori, smakując wielonarodowość tego jednego z najbardziej wymieszanych na świecie miast i spotkaliśmy się z hostem. Okazało się, że nie może nas przenocować, bo jest chory i przyjeżdża do niego kuzyn. Mieszkał około 8 km od centrum. W zamian za to zaoferował nam mieszkanie swojego kumpla, który udał się na Zachodnie Wybrzeże i generalnie rzadko bywa w Toronto. Mieści się w zabytkowej dzielnicy, tuż przy Old Toronto , a z okna możemy podziwiać CN Tower o każdej porze dnia. 
Tego dnia postanowiliśmy jeszcze tylko zrobić zakupy, rzucić okiem na nadbrzeże i pochodzić po Old Toronto. Doszliśmy jednak do kampusu uniwersyteckiego, gdzie weszliśmy na kawę i mróz zawrócił nas z powrotem do mieszkania. Jadąc windą odkryliśmy też, że tu, w Ameryce, rzeczywiście nie istnieje 13 piętro.