Wysiadasz w Buffalo i znajdujesz się w zupełnie innym świecie. Podczas gdy w Nowym Jorku, pozwalając sobie na odrobinę szaleństwa można było przy słoneczku odpiąć płaszcz, tutaj tego z pewnością nie zrobisz. Tylko 8 godzin jazdy i z nieśmiałej wiosny przenieśliśmy się z powrotem do zimy. Legendy głoszą ponoć, że to najzimniejsze i najbardziej śnieżne miasto w całym kraju.
Koczując w Buffalo |
Kiedy dotarliśmy do Buffalo była 3 nad ranem, a z uwagi na
to, że była niedziela pierwszy miejski autobus nad Niagarę miał odjechać
dopiero o 8.15. Mieliśmy więc 5 godzin, które w moich początkowych planach
moglibyśmy poświęcić na nocne odkrywanie miasta (jasno robiło się dopiero koło
7) po zostawieniu gdzieś bagaży. Jednak
pomimo pewnych różnic między NYC, a Buffalo ludzie w swoim zapale do brania
odpowiedzialności za bagaże niewiele się różnili. Większość czasu spędziliśmy
więc na spaniu i surfowaniu, bo u nas był internet, a w Polsce były rozsądne
godziny poranne. Ile jednak można siedzieć na dworcu? Postanowiliśmy się
przejść w stronę mariny lub downtown, głównie w poszukiwaniu jedzenia. Niestety
o tej godzinie w niedzielę ciężko było znaleźć w Buffalo coś więcej niż śnieg.
Śnieg na drzewach, śnieg na ulicach. Polscy drogowcy, wcale nie jesteście tacy
źli, wielką Amerykę śnieg tak samo zaskakuje. Wróciliśmy na dworzec tak samo
głodni i przemarznięci.
Robert Śniadaniożerca |
O 8.15 pomknęliśmy miejskim autobusem nr 40 w stronę
Niagary, mijając tradycyjne amerykańskie domki z ganeczkami i smutne, uśpione
drzewa. Autobus wysadził nas dokładnie przed visitor centre, pierwszym
miejscem, gdzie ktoś sam zaoferował nam przechowanie bagaży. Dzięki temu
mogliśmy zwiedzić wszystkie dostępne o tej porze roku zakątki amerykańskiej strony
Niagary takie jak Goat Island czy platforma widokowa, która o tej porze roku
jest darmowa i zjedliśmy prawdziwe amerykańskie śniadanie, któremu prawdę
mówiąc nie daliśmy rady. Często nam się to tutaj zdarza. Wyglądało jednak
imponująco – jajka, kiełbaski, tosty i typowe naleśniki polane syropem klonowym
i bitą śmietaną. Kiedy nacieszyliśmy brzuchy i oczy skontaktowaliśmy się z
naszą hostką z St Catharines – Carlą, która mając do dyspozycji samochód
zaoferowała się przyjechać po nas aż do Niagara Falls po kanadyjskiej stronie.
Granicę na Rainbow bridge pokonaliśmy więc na piechotę. Żadne przewodniki i
blogi nie kłamią, że Niagara najpiękniej prezentuje się ze strony
kanadyjskiej. Ciekawe w zasadzie jak wygląda z restauracji na wieży, do której
nie udało nam się dotrzeć. Jadąc w stronę St Catharines rzuciliśmy jeszcze
okiem na kanadyjską i amerykańską elektrownię na rzece, zakole i urocze
miasteczko Niagara – on – the – Lake. Dowiedzieliśmy się też od naszej hostki
nieco o uprawie winorośli w Ontario i wyjątkowym, kanadyjskim rodzaju wina –
ice wine. Jest to przedziwne wino, które zbiera się ręcznie dopiero wtedy,
kiedy temperatury w ciągu 3 dni będą poniżej -8 stopni. Przypada to mniej
więcej na styczeń. Teraz jest marzec, -5 stopni, a ja i tak trzęsę się z zimna.
Jadąc samochodem w stronę St Catharines postanowiliśmy też
zobaczyć pokaz świateł nad Niagarą, o tej porze roku jest około 20.30. Kiedy
dotarliśmy do domu stwierdziliśmy, że nie mamy ochoty ani jeść, ani nawet myć się
tylko uciąć sobie drzemkę, choćby na godzinkę. Budzik był ustawiony. Ale nawet jemu
nie udało się pokonać naszego zmęczenia i obudziliśmy się o 22, kiedy już
wszystkie pokazy nad Niagarą były z pewnością zakończone. Widać sen w megabusie
nie był wyjątkowo efektywny. Ta jakże krótka, 6,5 – godzinna drzemka nie
przeszkodziła nam w pójściu spać 2 godziny później już o normalnej porze.
Obudziliśmy się za to niczym ranne ptaszki i trend ten utrzymuje się również w
Toronto – padamy koło 22 i wstajemy o 6/7. Takie już z nas przez jet-lag i
dziwny tryb życia zrobiły się dziadki.
Nie porozmawialiśmy zbyt wiele z Carlą, gdyż następnego dnia
musiała iść na uczelnię (jest z pochodzenia Brazylijką z Sao Paulo, gdzie
skończyła inżynierię chemiczną, ale po przeprowadzce do Stanów 5 czy 6 lat temu
stwierdziła, że chyba woli zostać kucharzem... i zaczęła odpowiednie kursy).
Wychodząc zostawiliśmy tylko klucze w skrytce i zaczęliśmy szukać sklepu, który
wymieniłby nam banknoty na drobne, którymi możnaby zapłacić za autobus.
Przystanki są tutaj ledwo zauważalne, składają się, nawet te główne w mieście,
z pojedynczego słupa owiniętego rozkładem jazdy. Udało nam się jednak dotrzeć do downtown
terminal, a miasteczko wyglądało jakby za domkami z dzikiego zachodu postawiono
bloki, po prostu. Nie było absolutnie niczego, co w St Catharines możnaby
zwiedzać. Jeśli chodzi o miasta w Ameryce Północnej, to jeśli nawet Amerykanie
mówią, że nic w nim nie ma, należy im zdecydowanie wierzyć. Po 1,5 h jazdy
znaleźliśmy się w Toronto, zjedliśmy chicken tandoori, smakując
wielonarodowość tego jednego z
najbardziej wymieszanych na świecie miast i spotkaliśmy się z hostem. Okazało
się, że nie może nas przenocować, bo jest chory i przyjeżdża do niego kuzyn. Mieszkał
około 8 km od centrum. W zamian za to zaoferował nam mieszkanie swojego kumpla,
który udał się na Zachodnie Wybrzeże i generalnie rzadko bywa w Toronto. Mieści
się w zabytkowej dzielnicy, tuż przy Old Toronto , a z okna możemy podziwiać CN
Tower o każdej porze dnia.
Tego dnia postanowiliśmy jeszcze tylko zrobić
zakupy, rzucić okiem na nadbrzeże i pochodzić po Old Toronto. Doszliśmy jednak
do kampusu uniwersyteckiego, gdzie weszliśmy na kawę i mróz zawrócił nas z
powrotem do mieszkania. Jadąc windą odkryliśmy też, że tu, w Ameryce,
rzeczywiście nie istnieje 13 piętro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz