sobota, 9 marca 2013

Projekt: stolica


Wysiedliśmy w Waszyngtonie w – mniej, więcej – centrum miasta i przy pomocy map z przystanków autobusowych musieliśmy odszukać Andrew – naszego hosta, który miał wyjść na chwilę z pracy, żeby dać nam klucze do mieszkania. Jakież było nasze zdziwienie kiedy jego miejscem pracy okazał się sąd. Po pewnym czasie przestaje to jednak dziwić – Waszyngton sprawia wrażenie sztucznie stworzonego miasta prawników, polityków i sędziów. Wszyscy chodzą w garniturach, a przy projektowaniu miasta nikt nie pomyślał, że poza monumentalizmem, ktoś tu będzie musiał żyć i między rozprawami wrzucić coś na ząb.


żeby dostać się do Senatu lub Parlamentu trzeba przeżyć wejściówkowy szał
Dostaliśmy jeden, maleńki kluczyk i udaliśmy się do mieszkania. Wchodzimy – drzwi otwarte. Idziemy na 2 piętro, kolejne drzwi otwarte. Przed nami otwiera się salon i kuchnia, jesteśmy w mieszkaniu, w ogóle nie korzystając z klucza. Idziemy na górę, jest pokój po lewej i prawej, wszystko zgodne z opisem. Nie mogłam jednak zaakceptować faktu wejścia do czyjegoś mieszkania, ot tak, z ulicy i wciąż bałam się, że nagle okaże się, że to nie to mieszkanie, za chwilę przyjdzie właściciel z wiatrówką i odstrzeli nas jak kaczki. Udało mi się jednak znaleźć jakiś list zaadresowany do hosta, mogłam więc być już względnie spokojna. Stwierdziliśmy, że pomimo zmęczenia (i nie jedzenia nic konkretnego od poprzedniego popołudnia w Toronto) rzucimy się w wir zwiedzania. Niczym zombie przemknęliśmy przez Bibliotekę Kongresu, a że później podziemiami dało się przejść prosto do Kapitolu, kontynuowaliśmy tam. Sumienie Roberta nie pozwoliło nam zrezygnować z żadnej z tamtejszych atrakcji, odwiedziliśmy więc House of Representatives i Senat, byliśmy na oprowadzanej wycieczce, a przez cały ten czas marzyłam o piciu, jedzeniu i spaniu. W związku z tym, pierwszym co zrobiliśmy po wyjściu było udanie się w stronę jednej z tych waszyngtońskich wysp jedzenia – sklepy i restauracje mają tu tendencję do występowania w grupach, jakby bały się, że cały monumentalizm i splendor stolicy je pochłonie.
Kiedy zaspokoiliśmy już jedną potrzebę, obraliśmy kierunek na spanie i stało się mniej więcej to co po naszej poprzedniej długiej, autokarowej nocy w St Catharines. Ja jeszcze dałam radę obudzić się i przywitać z hostem (i Rufusem, psem którym się aktualnie zajmował), więc idąc spać o 24 nieco powalczyłam ze swoimi geriatrycznymi przyzwyczajeniami.
MetroKosmos


Następny dzień mogliśmy w całości przeznaczyć na zwiedzanie Waszyngtonu. Okazuje się jednak, że jest tam po prostu za dużo rzeczy do ogarnięcia w tak krótkim czasie. Zaczęliśmy od Natural History Museum, do którego – po rozczarowaniu jakie w zasadzie 2 lata temu przyniósł mi Nowy Jork – nie bardzo chciałam się wybierać. Byłam jednak całkiem pozytywnie zaskoczona. Następnym muzeum, bo jeśli już są tak blisko grzechem byłoby je pominąć, było American History Museum i cokolwiek by inni mówili o Air and Space czy reszcie kompleksu Smithsonian uważam, że to właśnie jest miejsce które powinno się odwiedzić w Waszyngtonie. Zgromadzono tam suknie pierwszych dam z okresu dłuższego niż 100 lat, symbole i historie, które tworzyły amerykańską tożsamość, jest też gigantyczna flaga, która zainspirowała twórców amerykańskiego hymnu. Stamtąd, dla wytchnienia od muzeów i zamkniętych przestrzeni, skierowaliśmy się do zoo,  gdzie można spotkać pandy, pancerniki i całe masy innych stworzeń. Kiedy szukaliśmy ogrodu spotkaliśmy esencję amerykańskiej uprzejmości i w pewnym sensie absurdu. Kiedy na przejściu dla pieszych zapytałam dziewczynę o drogę, stwierdziła, że nie wie, ale poszuka na google maps. Czekaliśmy i czekaliśmy, minęło jej zielone światło, zaczęła dzwonić komórka, a ona wciąż chciała nam pomóc. Po chwili jej rozmowy poddaliśmy się, pożegnaliśmy i okazało się, że staliśmy pod kierunkowskazem na zoo. Spędziliśmy tam czas aż do zamknięcia i kiedy skończyliśmy obiad w okolicach Dupont Circle było już za ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć w Georgetown, dzielnicy która była naszą nadzieją na zobaczenie normalnego życia, w tym nie do końca normalnym mieście. Po drodze udało nam się jeszcze rzucić okiem na Biały Dom nocą.
Sobota była niestety ostatnim dniem beztroskiego zwiedzania i trzeba było przenieść się do Baltimore, gdzie ma miejsce General Assembly.  Przed wyjazdem udało nam się jeszcze wstąpić do zachwalanego Air and Space Museum, które było całkiem sympatyczne, ale nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia jak wszyscy zapowiadali. Wyjechaliśmy więc z Waszyngtonu nie widząc Pentagonu, ani Lincoln Memorial i dotarliśmy do Baltimore, gdzie po godzinie krajoznawczej jazdy autobusem przez miasto wpadliśmy w chaos zgromadzenia dla tysiąca osób z niezliczonej ilości krajów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz