piątek, 20 marca 2015

Życie w samochodzie nie jest dla mnie

Alicante - Playa de Postiguet i marina
 Znalezienie couch surfingu w Barcelonie okazuje się nie lada wyzwaniem (chociaż dokonałam tego w zeszłym roku, ale w grudniu i tylko dla siebie – jednej osoby, zamiast czterech). Zamiast tego Aga i Matt do Walencji przyjechali i zdążyli z niej sami wyjechać, a ja dalej siedzę i w Barcelonie będę tylko przejazdem. Czas umilam sobie między innymi „indyjską” lekturą, próbując dowiedzieć się czegoś przed naszym wielkim wyjazdem. Jako pierwsze przeczytałam „Lalki w ogniu” P. Wilk, co do których jednak sprawdziło się, że nie są porywającą książką (tym bardziej zaskakują mnie te wszystkie pochwały na okładce i ogromna kampania reklamowa jakiś czas temu). Teraz chłonę naprawdę „Pierwszą wyprawę. Nepal” K. Choszcz, która jest bardzo dobra mimo tego, że nie dostarcza tylu informacji. Z uwagi na to, że jest pamiętnikiem przebijają z niej jednak prawdziwe emocje.
Alicante - widok z Castillo de Santa Barbara
Jednak do rzeczy. Będzie o Elche i Alicante. Elche, które wymyśliłam sobie przy pomocy mojej UNESCO listy i Alicante, w którym zawsze ląduję i nigdy nie widziałam niczego poza portem. A jednak coś tam jest!
Castillo de Santa Barbara
Aga i Matt przylecieli późnym wieczorem i do ostatniej chwili aktualizowałam maila, sprawdzając czy przypadkiem ktoś z couch surfingu się nad nami nie zlitował. Niestety nikt. Oznaczało to, że szykuje nam się noc w aucie, a ja byłam odpowiedzialna za znalezienie miejsca parkingowego. Trafiłam więc na stronę na której posiadacze camperów wymieniają się miejscówkami. Raczenie się „Monte” w Zatoce Pijaków na przedmieściach Alicante brzmiało kusząco, ale wtedy nie zwiedzilibyśmy Elche. Satelita podpowiedziała mi więc jak znaleźć większe parkingi w centrum Elche i z tą wiedzą wyruszyliśmy na nasz krótki, ale intensywny wypad. Satelita najprawdopodobniej nie robiła jednak swoich zdjęć w piątkowy wieczór – pierwszy parking na który się skierowaliśmy był w całości zajęty. Więcej szczęścia mieliśmy na drugim, gdzie hiszpańskim zwyczajem pokierowała nas samozwańcza parkingowa (w Hiszpanii całkiem normalne jest to, że przy większości darmowych i płatnych miejsc parkingowych w centrach miast zawsze kręcą się całkiem trzeźwe osoby, które pokazywanie wolnych miejsc za wolne datki traktują jak zawód). Powiedziała nam też, odgadując nasze zamiary, że nie będziemy mieć problemów ze spaniem, gdyż sama czasem też tam sypia. Jak głosiły informacje, trzeba było się tylko zwinąć w okolicach 7 rano, bo później przewidziana była na parkingu jakaś impreza i zapowiadali odholowywanie (czego też – po przebudzeniu – staliśmy się świadkami, na szczęście do naszego samochodu laweta jeszcze wtedy nie dotarła).
Palmeral de Elche
Zaczęliśmy nieśmiało z „Monte” i okazało się że parę innych samochodów też urządzało swoje botellon. Zrobiliśmy rundkę po mieście i poszliśmy spać na długie 5 godzin. Spanie w samochodzie z pewnością nie znajdzie się na liście moich ulubionych noclegów, chociaż mieliśmy do dyspozycji aż 7 siedzeń na 4 osoby :p.
Basilica de Santa Maria i rzeźba przedstawiajaca Misteri d'Elx

O 7 rano byliśmy już zwarci, gotowi i okrutnie zmęczeni, a bary z kawą dopiero się otwierały, nie mówiąc o wszystkich atrakcjach Elche, które miały otworzyć się dopiero o 10:00. 
Elche może pochwalić się 2 pozycjami na liście dziedzictwa UNESCO. Jedną jest El Palmeral de Elche, jeden z największych gajów palmowych na świecie, który w X wieku zaczęli tworzyć Arabowie, a importowane z Afryki systemy nawadniania można ponoć w niektórych miejscach zobaczyć do dziś. Gaju nie da się przeoczyć – został harmonijnie wymieszany z miastem, tak że albo są to wysepki miasta między palmami, albo całkiem sporo wysepek palm w mieście. Są też większe jego części jak Park Miejski albo Huerta del Cura (płatna) lub Huerta St Placido z muzeum poświęconym El Palmeral. Drugą UNESCO - atrakcją jest Misteri d'Elx – dramat sakralny na temat Wniebowstąpienia Marii Panny odgrywany co roku od 500 lat 14 i 15 sierpnia. Spoza listy UNESCO i poza miastem można odwiedzić starożytną Ilicję – Alcudię (z której w sumie niewiele zostało, a słynna, iberyjska Dama z Elche została najpierw wywieziona do Paryża, a potem do Madrytu). Dla zainteresowanych naturą są saliny w Santa Pola (plaże satelitarne Elche) gdzie lato spędzają ponoć całe stada flamingów.
Alicante
Elche jest dość małe, ale dzięki sporej ilości zieleni i nietypowemu zagospodarowaniu „rzeki” sprawia dobre wrażenie. Pożegnaliśmy się z nim koło południa i próbowaliśmy zagospodarować dalszą część dnia w Alicante. Zastała nas tam godzinna ulewa tropikalna akurat wtedy kiedy bardzo potrzebowaliśmy wysiąść z samochodu żeby coś przekąsić. Poźniej na szczęście wyszło słońce i jednak było nam dane zwiedzić miasto.
Stare miasto w Alicante i muzykujący studenci
Alicante okazuje się o wiele ciekawsze niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. Jest w bardzo śródziemnomorskim stylu – plaża z mariną i nadmorskim deptakiem, a na boku, nieco pod górę stara część, przypominająca nieco włoskie miasteczka. Próbując wejść na wzgórze Benacantil, na którym znajduje się zamek św. Barbary trafiliśmy na bardzo przyjemny park, z którego dalej można wejść murem na wzgórze. My byliśmy zbyt rozleniwieni i wybraliśmy się samochodem (na wzgórzu w przeciwieństwie do miasta mogliśmy za darmo zaparkować :p). Zamek jest jedną z największych średniowiecznych budowli w Hiszpanii wybudowaną w IX wieku przez Arabów (jak w sumie wszystko wtedy) i roztaczają się niego piękne widoki na całe Alicante. 
Kiedy zaczęło się robić zimno i ciemno, zabraliśmy naszą pasażerkę z blablacar i po dwóch dniach jedzienia kanapek, hamburgerów i życia w samochodzie, wróciliśmy do Walencji. 
A tak spaliśmy...

czwartek, 12 marca 2015

Cuenca



Kierunek: Cuenca!
Tuż przed przyjazdem do Hiszpanii stwierdziłam, że dalej tak być nie może, że przyjeżdżam tu i nic nie zwiedzam. Sporządziłam więc listę atrakcji w promieniu 250 km przy pomocy listy UNESCO (chyba powoli trzeba będzie przestać się nią kierować) i byłam „gotowa”. Oczywiście wciąż nie zwiedziłam La Lonja w samej Walencji (czekam aż będę miała wolną niedzielę, kiedy wstęp jest za darmo :p). Nasz wybór padł na Cuencę, początkowo myśleliśmy o dwudniowym wypadzie, który miałby nieco większy sens biorąc pod uwagę ciekawe okolice, ale stanęło na jednym dniu. 
Cuenca - katedra

Casas colgadas - wiszące domy
Jeden dzień wystarczy na samą Cuencę, która jest dosyć małym miastem, chociaż może poszczycić się uniwersytetem (i tym, że jest całkiem ważna biorąc pod uwagę że – jak podaje wikitravel – znajduje się w środku trzeciego w skali Europy najmniej zaludnionego obszaru). Znajduje się na płaskowyżu, temperatury są więc znacznie niższe niż w Walencji (co dało się poczuć), spadają nawet do -5 stopni! Ale nie ma się co śmiać. Dla żartu zapytałam się chłopaków, którzy jechali z nami samochodem, czy przy takich temperaturach dalej robi się botellon. W styczniu byłam zaszokowana tym, że Esteve jak gdyby nigdy nic robi go ze znajomymi w Walencji. A tu okazuje się że w Cuence można i przy -5 stopniach! Ale cóż, Ziemowit Szczerek pisał, że i na Ukrainie pije się w zimie na ulicy. Bo botellon to taka domówka, tylko że na dworze. Pije się i gada, policja na szczęście nikogo za takie wykroczenia nie ściga. W sytuacji, kiedy Hiszpania świetnie wpisuje się w śródziemnomorski krajobraz mieszkania z rodzicami do 30-tki/ 35 lat ciężko byłoby urządzać domówkę w domu. Do tego przez większą część roku na ulicy jest w nocy dość przyjemnie. A jeśli jeszcze weźmie się pod uwagę, że chyba w ponad połowie domów nie ma porządnego ogrzewania, to już w sumie żadna różnica, w śródku czy na zewnątrz. Co nie zmienia faktu, że dla mnie siedzenie bez ruchu przy 5 stopniach przez dwie godziny równa się stopniowej przemianie w sopelek.
Cuenca


Cuenca znana jest przede wszystkim z wiszących domów, chociaż te najbardziej znane, pojawiające się na wszystkich zdjęciach, wysunięte poza bryłę... mają tylko balkony, a w mieście jest wiele innych z wykuszami, sprawiających wrażenie bardziej wiszących. Tym co robi wrażenie jest położenie domów – na skarpie, co sprawie, że chociaż kamienica ma trzy piętra, widok z okna jest niczym z 15 piętra wieżowca. Ponieważ całe stare miasto jest warte zobaczenia, można w nim spędzić sporą ilość czasu błądząc uliczkami, znajdując punkty widokowe i męcząc się nieco, bo albo w jedną, albo w drugą stronę będzie pod górę. Nagrodą są piękne widoki na wiszące domy i panoramę Cuenci. 
Jedną z polecanych atrakcji jest katedra, którą z uwagi na opłatę obejrzeliśmy przede wszystkim z zewnątrz (za to wiele razy, przechadzając się tam i z powrotem i wciąż robiła na nas wrażenie :D).


Żałowaliśmy że nie mieliśmy dwóch dni, bo Cuenca jest przepięknie położona. Tuż za miastem (a właściwie już z miasta wychodzi sporo szlaków) zaczynają się trasy piesze, rowerowe i skałki na których co chwilę zauważaliśmy przyklejonych amatorów wspinaczki. Podążając dalej za rzeką Jucar (droga wije się dokładnie tak jak ona, ponieważ wyrzebiła porządny kanion) można dotrzeć do dwóch ciekawych atrakcji – Ciudad Encantada (Zaczarowane Miasto) i Nacimiento del Rio Cuervo (Narodziny – móglby być też początek, ale narodziny brzmią lepiej – rzeki Cuervo). 
Pierwsze (40 kilometrów od Cuenci) to skalne „miasto” gdzie woda, wiatr i lód uformowały dawne, morskie wapienie w fantazyjne grzybiaste formy. Drugie (80 kilometrów) to przepiękne (sądząc po zdjęciach i z opowieści) wodospady. Wikitravel podpowiada żeby unikać okresów kiedy od dawna nie padało :p.
ilu wspinaczy jest na zdjęciu ?
Ciekawa jestem jak wyglądałaby jazda stopem w tamtych okolicach – my trochę baliśmy się wracać w ciemnościach, bo na odcinku z Cuenci do autostrady Walencja-Madryt nie widzi się ani wielu domów ani samochodów.
wspinaczka w Cuence

sobota, 7 marca 2015

Jaskinie, antyczne miasta i klasztory

Castillo de Sagunto
Dzisiaj będzie krótko, naprawdę uważam że jeżdżenie samochodem i spanie w domu albo bezosobowym hotelu zabija przygody :p. Chyba, że zepsują Wam się hamulce, jak nam w Łoniowie w drodze do Lublina. No, wtedy zaczyna się przygoda!
La Judería - Sagunto
La Judería
Zjawiając się dość często w Walencji i mając do dyspozycji samochód oraz niewiele czasu zaczęłam szukać atrakcji w najbliższej okolicy. Okazuje się, że jest tu całkiem sporo do zwiedzenia. Tym razem na północ od Walencji.
Najważniejsze jest Sagunto, miasto o ponad 2000-letniej historii, które mijaliśmy sporo razy jako „jakiśtam zamek na wzgórzu”. Sagunto zostało założone przez Iberów (lud nieznanego, najprawdopodobniej berberskiego pochodzenia, w kwestii pochodzenia Hiszpanów :p), widziało panowanie Greków, Rzymian. Wikipedia rzecze, że w 219 p.n.e. zdobycie miasta przez Kartagińczyków prowadzonych przez Hannibala doprowadziło nawet do wybuchu II wojny punickiej! Później przejęli je Arabowie i Królestwo Aragonii. Sagunto miało swój złoty wiek w okolicach VIII wieku n.e., stopniowo tracąc swoje znaczenie na rzecz Walencji. Ja już czuję powiew historii :p.
Największe wrażenie robi jednak wejście na wzgórze gdzie mieszają się pozostałości po wszystkich, którzy zamieszkiwali te okolice. Przy drodze na nie znajduje się mocno zmodernizowany teatr rzymski z 1 wieku n.e. U stóp wzgórza znajduje się małe stare miasto w sporej części złożone ze starej dzielnicy żydowskiej, ponieważ w Sagunto dłużej niż w Walencji zezwolono na przebywanie Żydów.
Castillo de Sagunto
Coves de Sant Josep
Nieco dalej od Walencji, juś w prowincji Castellon, znajdują się jaskinie (Les grutes de Sant Josep) z podziemną rzeką, która na być najdłuższą, żeglowną rzeką tego typu w Europie. Porusza się po niej łódkami, ale niestety dostępna dla zwiedzających jest może 1/3. Mimo licznych badań nie wiadomo skąd bierze się rzeka, nie odkryto też końca jaskini. Prezentuje się przepięknie, chociaż przejażdżka jest dość krótka i nie można robić zdjęć (te które udało mi się więc zrobić z ukrycia są paskudnie rozmazane). Czekając na kolejną turę przeszliśmy się do pustelni i wykopalisk, które znajdują się dokładnie nad jaskinią. Cała okolica jest usiana podobnymi stanowiskami.
Grutes de Sant Josep (zdjęcie ze strony)
Ostatnim miejscem, najbliższym Walencji jest miejscowość El Puig de Santa Maria, którego główną atrakcją jest klasztor założony w XIII wieku przez świętego Pedro Nolasco, twórcę Zakonu Mercedarian (polska nazwa, inaczej: Zakon Najświętszej Maryi Panny Miłosierdzia dla Odkupienia Niewolników). Celem zakonu było odzyskiwanie chrześcijańskich jeńców z rąk muzułmanów, kiedy chrześcijańskie królestwa odzyskiwały półwysep Iberyjski. Podczas takiej wyprawy Pedro znalazł ukrytą pod dzwonem płaskorzeźbę Matki Boskiej, która miała pomóc w zwycięskich wyprawach.
Wokół płaskorzeźby wybudowano klasztor, który jednak w połowie XX wieku był prawie kompletnie zniszczony, obecny jest więc jego repliką wybudowaną wysiłkiem mieszkańców okolicznyh miasteczek, którzy też postarali się o wpisanie go na listę zabytków. W jednej części wciąż mieszkają zakonnicy, obecnie zajmujący się pomocą więźniom, a w reszcie można urządzić na przykład całkiem ładne wesele :). Kiedy przyjechaliśmy pod klasztor 5 stycznia (czyli w dzień głównych obchodów święta 3 króli) znaleźliśmy informację, że akurat tego dnia jest 50% zniżki na wstęp, a wizyta z przewodnikiem zaczynała się za 15 minut. Okazało się że byliśmy jedynymi zwiedzającymi, ale nasza nieco roztargniona przewodniczka i tak zrobiła nam private tour. W całym klasztorze można podziwiać spore ilości przepięknie malowanych płytek (azulejos) z kolejnej fabryki ceramiki w pobliżu Walencji, położonej w Manises.
Monasterio de Santa María del Puig

poniedziałek, 2 marca 2015

Walencja

Placa de la Seu, katedra w Walencji
Stare Miasto w Walencji: katedra, Muzeum Ceramiki i Virgen de los desamparados

Piel de Mariposa
Moje nowe życie jest „nowe” dlatego, że nie jest to zwykła podróż czy zwiedzanie. W Walencji (poza tym, że mam dom i jestem jakby członkiem rodziny) zaczęłam PRACOWAĆ. Co prawda jest to praca wolontariusza, 3-4 godziny dziennie, ale sprawia, że tworzę sobie tu nową rzeczywistość. Kupiłam kartę na rower miejski i codziennie muszę tam być :p.
Znalezienie wolontariatu w takim wymiarze na odległość nie należało do najprostszych. Zaczęłam od pisania do paru organizacji znalezionych na EVS (EuropeanVoluntary Service z Erasmus + Młodzież;)) database i w samym internecie. Później trafiłam na dobrą stronę hacesfalta.org gdzie hiszpańskie NGO zamieszczają oferty pracy pełnoetatowej i tej dla wolontariuszy. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość - przez pierwsze 2 tygodnie myślałam że poniosłam porażkę... aż zaczęły napływać odpowiedzi. Odpowiedział Czerwony Krzyż, dwa sklepiki sprzedających rzeczy second hand na dobre cele (charity shop) i organizacja dla biednych, jednak w tym przypadku już dalej nie wnikałam co oznacza, że jedynym stanowiskiem które mogą mi zaoferować jest miejsce w pralni w środy i czwartki. Odezwałam się do AIDY – księgarni przeznaczającej zebrane pieniądze na operacje kardiochirurgiczne ghanijskich dzieci i Debry-Piel de Mariposa, która jest międzynarodową organizacją zbierającą pieniądze na rzecz dzieci z pęcherzowym oddzielaniem się naskórka (epidermolysis bullosa). Z maili ostatecznie nie wynikło nic, poza tym, że mam zadzwonić kiedy już dotrę do Hiszpanii (czego oczywiście panicznie się bałam, bo hiszpańskiego jakby nie było uczę się od pół roku).
Bioparc Valencia w miejscu dawnego zoo

W dzień po przyjeździe postanowiłam stawić się w obydwu miejscach osobiście i o ile nic nie wskórałam w AIDzie o tyle w Debrze odniosłam pełne zwycięstwo - wpisałam się na listę wolontariuszy i już kolejnego dnia o 17:00 byłam w sklepie (no, nie do końca, bo otwarcie zawsze następuje z lekkim poślizgiem, a ja jestem za wcześnie, przechowywuję się więc w pobliskim supermarkecie, który nie ma przerwy). Sklep jest otwarty od 10 do 14 i od 17 do 20. Posiada tylko 2 stałych pracowników, a reszta to wolontariusze, którzy też bardzo często sami przynoszą niepotrzebne im rzeczy. Na tym właśnie polega charity shop – ludzie (i nie tylko, bo dziś na przykład sporą darowiznę przekazał El Corte Ingles, czyli taka hiszpańska Galerie Lafayette) przynoszą nieużywane ubrania, książki i sprzęty, które są od razu sprzedawane, a dochód przeznaczany na cele statutowe. W tym przypadku na działalność pielęgniarek, fizjoterapeuty i inne niezbędne dzieciakom rzeczy.
Albufera de Valencia

Poza szczytnością idei, miałam dwa cele w takim zatrudnieniu. Po pierwsze chciałam zobaczyć jak taki sklep funkcjonuje, bo boli mnie serce kiedy myślę o tym, że komercyjne second handy w Polsce kwitną podczas gdy mogłyby wyglądać tak samo, robić to samo, a pieniądze przeznaczać na coś dobrego (zamiast stanowić całkiem niezły biznes). Już kilka charity shopów w Polsce jest – z tego co wyczytałam prowadzi je organizacja Sue Ryder, Emmaus i parę innych – można je znaleźć w internecie i Warszawie, Bydgoszczy oraz Ciechanowie. Wciąż jednak daleko nam do Anglii, gdzie charity shopów jest kilka nawet w jednym, małym miasteczku.
Drugim celem była nauka hiszpańskiego, z tym jest trochę gorzej. Ponieważ - jak wielu początkujących - wstydzę się mówić, większość czasu spędzam na niemym prasowaniu, sortowaniu, metkowaniu i przysłuchiwaniu się rozmowom innych (co też może pomóc). Mam jednak nadzieję, że z czasem będzie lepiej:).
Plaza de la Reina
Skoro już jestem w Walencji na dłużej, myślałam że mogłabym w końcu napisać coś o niej. Do pisania o Walencji trochę brakuje mi serca – za często i w zbyt pokawałkowany sposób tu bywam – mam jednak nadzieję, że przynajmniej zdjęcia się spodobają.
Torres de Quart
Walencja jest trzecim co do wielkości miastem Hiszpanii, jednak nie utrzymuje swojej pozycji jeśli chodzi o wzbudzanie zainteresowania wśród turystów. Z pewnością jest w Hiszpanii wiele bardziej zabytkowych miast, ale sama Walencja też ma swoich zwolenników. Największą ich grupą są najprawdopodobniej Erasmusi – Walencja stanowi największe ich zagęszczenie w całym kraju.
Samo miasto jest według mnie bardzo przyjemne do życia (nie licząc morderczych temperatur w środku lata i braku ogrzewania w większości mieszkań w zimie, kiedy temperatura mimo wszystko potrafi w nocy niebezpiecznie zbliżyć się do zera). Jednym z moich największych zaskoczeń, kiedy trafiłam tu po raz pierwszy, było to że wśród zwykłych bloków w okolicach alei Blasco Ibanez można znaleźć dziesiątki knajpek i klubów, przyciągających głównie mieszkających tam studentów. Wieczorem nie ma tam gdzie zaparkować, a większość pubów i klubów jest pełna ludzi. Bloki nie są więc smutne, tak jak dość smutna jest Nowa Huta, Tysiąclecie czy Środula, gdzie jedyne usługi to magiel i melina dla panów spod bloku.
Kolejnym niezaprzeczalnym atutem Walencji jest dawne koryto rzeki Turii (które zwykle było wyschnięte, a później z nagła rzeka zalewała całe miasto) przekształcone w świetny park - Jardin del Turia - ciągnący się wzdłuż całego starego miasta (ponad 6 kilometrów zieleni!). W parku jest wszystko o czym możne marzyć każdy miłośnik sportu i zieleni, a nad nim wciąż podziwiać można kolejne mosty.
Ostatnim z miłych akcentów wyróżniających Walencję jest plaża - mająca pół kilometra szerokości i będąca wyposażona w elementy tak prozaiczne jak prysznice (czego nie można powiedzieć o większości plaż we Francji, gdzie albo jest wąsko, albo kamienie, albo absolutna dzikość natury, która oczywiście też ma swoje plusy).
Puente del Real, Jardin del Turia, Valencia
Jardin del Turia, Valencia
Miasto jest najbardziej znane z Fallas, święta ku czci świętego Józefa, ale o tym później, bo między innymi dlatego przyjechałam tutaj właśnie teraz.
Jednym z najbardziej promowanych „must see” i dość nowym znakiem rozpoznawczym Walencji jest wybudowane w korycie rzeki ogromne Miasto Sztuki i Nauki (Ciudad de las Artes y las Ciencias). Kompleks jako wielka inwestycja i śmiały projekt ma zarówno swoich zwolenników i przeciwników (obecnie chyba więcej tych drugich). W jego skład wchodzi spory IMAX w kształcie kuli, największe oceanarium w Europie, Muzeum Nauki i parę innych budynków. Dla mnie całość kompleksu jest godna uwagi, tak samo jak muzeum nauki, które posiada całkiem niezłe ekspozycje (na przykład o wszystkich 23 chromosomach z których każdy miał swój własny punkt!). Można tam też zobaczyć aksolotle meksykańskie, które widziałam na żywo po raz pierwszy w życiu :).
Stare miasto nie jest może duże, ale całkiem dobrze zachowane. Wikitravel poleca spacer w dzielnicy Carme, ale w zasadzie wszędzie można natknąć się na coś ciekawego – tu zaskoczy brama pamiętająca panowanie muzułmańskie, tam XIII-wieczny kościół Zakonu Szpitalników. Najważniejsza w obrębie starego miasta jest katedra, z której wieży można oglądać panoramę miasta. Tuż obok znajduje się mniejszy kościół przeznaczony dla figury matki boskiej - Virgen de los desamparados, patronki Walencji, której święto obchodzone jest w maju.
W całym mieście porozrzucane jest wiele tradycyjnych targów, które też warto zwiedzić.
Jak każde większe hiszpańskie miasto jest tu też Plaza de Toros dla miłośników i tych zastanawiających się jak wygląda walka z bykiem. Najwięcej walk odbywa się w lipcu podczas Feria de Julio i Las Fallas. Poza sezonem Plaza de Toros jest wykorzystywany do organizacji koncertów lub choćby, tak jak we wrześniu zeszłego roku, Oktoberfestu :).
Walencja znana jest też z porcelany, jej muzeum (Museo Nacional de Cerámica y Artes Suntuarias González Martí) mieści się w przepięknej kamienicy na starym mieście. Można się też wybrać do fabryki Lladro która wciąż produkuje porcelanę znaną w całej Hiszpanii. Niestety jeszcze nie udało nam się tam dotrzeć.
Podczas meczu FC Barcelona - Levante UD deszcz prawdziwym fanom niestraszny (ale ja prawdziwym fanem nie jestem!)
Miasto może się też pochwalić zabytkiem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO, którego również nie udało mi się jeszcze odwiedzić, co potwierdza, że Walencji tak naprawdę porządnie nie zwiedziłam :p. La Lonja de la seda (dawny targ jedwabny) jest opisywany jako jeden z najlepiej zachowanych późnogotyckich budynków w Hiszpanii. Jak ujawnia jednak wikitravel istnieją wątpliwości co do autentyczności gotyckich wnętrz (przy braku wątpliwości co do tego, że fasada zewnętrzna została wielokrotnie przebudowana w późniejszych czasach).
Cabanyal, XIX-wieczna dzielnica rybacka zagrożona przez nowe plany urbanistyczne
Cabanyal, Valencia
Najbardziej urokliwą stroną Walencji jest według mnie jej stara, niska zabudowa, którą można zobaczyć przede wszystkim w okolicach biednej, zapuszczonej dzielnicy Cabanyal i "lepszym" Benimaclet (który może się też pochwalić polskim sklepem "Żubr", zajmującym zaszczytne miejsce wśród polskich instytucji na stronie konsulatu honorowego RP w Walencji :)). Kamienice w obrębie starego miasta są oczywiście piękne, starsze i jak najbardziej godne podziwu, ale daleko im do czaru tych uliczek pełnych maleńkich, czasem parterowych domków.
Paella na wynos jak trzeba
Miłą ucieczką za miasto jest wyprawa nad Albuferę – nadmorskie jezioro (o średniej głębokości 1 metra!), będące największym przedstawicielem danwych słonowodnych jezior w okolicach Walencji. Od XVII wieku jezioro stało się słodkowodne wskutek nawadniania okolicznych pól ryżowych i odprowadzeń wielu kanałów do zbiornika. Jezioro można zwiedzić jedną z łódek czekających na przystani przy głównej drodze.
Jeśli jestem już przy ryżu nie mogę zapomnieć o podstawowym daniu – Paelli. Paella valenciana jako główne składniki ma kurczaka i królika, chociaż wielu lubi podkreślać, że jako danie ubogich pierwotna forma zawierała odpowiednio kaczkę i szczura z Albufery.
W kwestii napojów, za typowo lokalną uchodzi horchata de chufa. Jak wyedukowała mnie wikipedia chufa to cibora jadalna (migdał ziemny). Pije się ją głównie w lecie, jest słodka, gęsta i w kolorze szarego mleka. Całkiem dobra, ale jakoś dziwnie się ją pije.
Hemispheric w Ciudad de las Artes y las Ciencias 

Poza tymi dwoma specjałami okazuje się że istnieje wiele innych walencjańskich specjalności których listę możecie znaleźć tu. Niedawno jadłam leche merengada – polecam :)!
Barri del Carme i nadmorski deptak na którym w upalne noce można spotkać pikniki pełną gębą