Bale |
Tego dnia chcieliśmy nie tylko
dojechać do Puli i ją zwiedzić, ale też wyjechać z niej i
dotrzeć do Opatiji/Rijeki przed zmrokiem. Zamiast 35 kilometrów,
które dotąd pokonywaliśmy w Chorwacji z trudem, mieliśmy ich
przed sobą 125. A do tego zapowiedź nocy NieWiadomoGdzie, bo EVSi z
Opatiji nie odpowiadali na wiadomości.
W domu Sanji dowiedzieliśmy się
jeszcze jednej interesującej rzeczy na temat Bałkanów. Dla Esteve było
zaskoczeniem nawet to, że w Polsce większość wersji kinowych filmów „dla
dorosłych” ma napisy zamiast dubbingu. W przypadku hiszpańskiego
nie tylko wszystko jest dubbingowane, ale i różnymi akcentami,
zależnie od tego czy film jest skierowany na rynek hiszpański czy
południowoamerykański (a i tak tam Argentyna może mieć inny
dubbing niż Kolumbia). W Słowenii i Chorwacji natomiast napisy idą o krok
dalej – wszystkie zagraniczne produkcje mają je nawet w telewizji!
Jedziemy przez Vodnjan |
Sanja odprowadziła nas też i pokazała nam świetne miejsce, w
którym w ciągu 5 – 10 minut mieliśmy znaleźć transport. Sądząc
po naszych wcześniejszych doświadczeniach, kiedy stop szedł bardzo
opornie, mocno w to wątpiliśmy... ale miała rację! Po 10 minutach
zatrzymała się pewna starsza, austriacka para i zabrała nas
do samego centrum Puli, gdzie mieszkali. O ile pan był Austriakiem,
jego żona była wychowaną w Niemczech Chorwatką, bośniackiego
pochodzenia. Oboje wykładali na uniwersytecie w Puli i wiedzieli
wiele na temat całej okolicy. Tuż przy wyjeździe pokazali nam więc
wzgórza i ruiny pierwszych siedlisk antycznych plemion iliryjskich,
które mieszkały tam przed nadejściem Rzymian.
Świątynia Augusta i Romy, filary ratusza, mozaika i zamek w Puli |
Im samym chyba bardzo spodobało się
pełnienie funkcji przewodników, bo naszym kolejnym przystankiem
było Bale, gdzie zatrzymaliśmy się na kawę. To maleńkie
miasteczko, do którego pewnie nie trafia zbyt wielu turystów, gdzie
głównym zabytkiem jest zamek należący dawniej do rodziny Bembo, która
zaprosiła do siebie słynnego Casanovę. Jest tam też maleńki XV- wieczny kościółek.
Następny był Vodnjan, tuż przed Pulą, gdzie znajduje się ważna bazylika
i centrum pielgrzymkowe, skrywające relikwie 250 świętych i cierń z korony Chrystusa schronione tam w 1818 roku przez Wenecjan,
kiedy w ich okolicach szalała Rewolucja Francuska niszcząca
wszystko co „święte” i zabobonne.
Łuk Sergiusza w Puli |
Jadąc wzdłuż wybrzeża opowiadali
nam natomiast o Brioni – wyspach znajdujących się 2 kilometry od brzegu półwyspu i tworzących park narodowy. Można je
zwiedzać tylko (i niestety) z drogimi wycieczkami łódką.
Przypuszczam, że przy odrobinie samozaparcia, w lecie można by też
do nich dopłynąć. Tam, z dala od cywilizacji mają ponoć
swoje rezydencje gwiazdy, a w przeszłości, rezydencję, prywatne
zoo i inne tego typu atrakcje posiadał Tito. Skoro z całej
Jugosławii na swoją rezydencję wybrał akurat Brioni, musi coś w
nich być ;). Jakby alei gwiazd na Brioni było mało, w zwalczaniu malarii na wyspach przez ich osuszanie pomagał Robert Koch!
Amfiteatr w Puli stawiany na równi z El Dżem i Koloseum |
W Puli wysadzono nas tuż pod
amfiteatrem. Jest jednym z sześciu najlepiej zachowanych amfiteatrów
rzymskich na świecie i razem z wieloma innymi rzymskimi zabytkami
przyciąga latem do miasta rzesze turystów. Niektóre z nich, jak na
przykład rzymską mozaikę ciężko jest znaleźć samodzielnie,
musieliśmy więc dopytywać. Błądziliśmy po mieście w lekkim
pośpiechu – wciąż mieliśmy ponad połowę trasy przed sobą, a
dochodziła 14 albo 15. Ponieważ byliśmy strasznie głodni zrobiliśmy jednak przerwę na kanapki na skwerze obok amfiteatru. I kiedy tak ćwiczyliśmy równowagę wieży z chleba tostowego na stole z plecaków, pod amfiteatr zjechało się kilkadziesiąt ambulansów na sygnale. Ktoś mówił przez megafon, była prasa i telewizja, a po kilku minutach ludzie bili brawo. Jak nic wyglądało mi to na jakiegoś nieszczęśnika, którego odwiedziono od samobójczego skoku ze szczytu amfiteatru. Nie zgadzała się tylko liczba ambulansów, ale kto by się na tym skupiał. Kiedy - po lunchu - podeszliśmy jednak pod zabytek prawda okazała się mniej dramatyczna. Dowiedzieliśmy się, że w Chorwacji było tego dnia akurat jakieś święto służb ratowniczych, które wysłały do Puli swoje reprezentacje z całej Istrii i nie tylko.
Pula |
Pula jest na tyle mała, że
kiedy zdecydowaliśmy się na jazdę dalej w 20 minut byliśmy na
drodze wyjazdowej w kierunku lotniska i trasy wzdłuż wschodniego
brzegu Istrii. Miejsce było jednak dość kiepskie i przez godzinę
nikt się nie zatrzymał, myśleliśmy więc że jeśli zrobi się
już bardzo późno pojedziemy autobusem. W takim duchu obejrzałam się za kolejnym mijającym nas samochodem, a tam od nie wiadomo jakiego czasu czekał na nas chłopak. Co
prawda jechał na obiad do mamy mieszkającej w wiosce w centrum
Istrii, ale chciał nam pomóc podwożąc nas choćby kilometr.
Dojechaliśmy do wjazdu na autostradę w kierunku Rijeki... Miejsce było tak tragiczne, że nie mieliśmy
nawet złudzeń, że jedynym samochodem który będzie mógł się tam
zatrzymać będzie radiowóz z funkcjonariuszami chcącymi wlepić nam mandat za chodzenie
po autostradzie. Nasz kierowca zlitował się nad nami i stwierdził, że w takim
razie podwiezie nas kawałek dalej i skręci później. Gadało nam
się zaskakująco dobrze.
Droga do Opatiji z Audrey i polski konsulat w Opatiji, który potrafił dobrze się urządzić |
Chłopak był rok wcześniej na Work&Travel w Orange County w Kalifornii i kiedy powiedziałam, że znam te
okolice, a moja mama ma tam znajomych był w siódmym niebie. Mama i
ryba mogły poczekać. Opowiadał nam o swoim wyjeździe, o tym, że
najlepsi ludzie jakich tam spotkał byli z Iranu, polecaliśmy sobie
książki. I tak dotarliśmy do Barbanu, gdzie miał już skręcać.
Zadzwonił tylko do mamy że będzie później i już kierowaliśmy
się na Labin. To kolejne zaskakujące miasto o którym
dowiedzieliśmy się na stopie. Do połowy XX wieku było jednym z
głównych ośrodków wydobycia węgla w Chorwacji, a w 1921 jeden ze
strajków górniczych przerodził się w pierwsze na świecie
powstanie antyfaszystowskie, które dało początek istniejącej
miesiąc Republice Labinu.
Opatija i widok na Rijekę |
Nasz kierowca pozostawił nas w górach.
To naprawdę niesamowite jak szybko w Chorwacji może zmienić się
krajobraz. Z portowego miasta w godzinę ląduje się w górach ze
szczytami zakrytymi chmurami. Było pięknie... ale nic nie jechało.
Byliśmy jednak tak szczęśliwi, że ostatecznie udało nam się złapać
stopa, byliśmy już 45 kilometrów od Opatiji, a nasi kolejni hości
nam odpowiedzieli, że wcale nam to nie przeszkadzało. Trzeci
samochód który koło nas przejechał, zatrzymał się. To właśnie
byli Ci dwaj dziwni chłopcy, którzy później w porcie w Rijece
załatwiali jakieś podejrzane interesy. Ponieważ oferowali jednak transport
do Opatiji, nie zastanawialiśmy się długo. Na kolanach
trzymaliśmy nieco roztrzęsioną, czarną, sznaucerowatą Audrey i jej białą koleżankę
przpominającą maltańczyka. Musieliśmy się trzymać mocno, bo
jazda była szalona, a zakręty ostre, jak na chorwackim wybrzeżu.
Chłopcy nie odezwali się do nas przez całą podróż ani słowem i
dziękowaliśmy Bogu, że dotarliśmy na miejsce w całości.
Opatija |
Nasza host do 21:00 miała być w Rijece na przestawieniu teatralnym, postało nam więc sporo czasu na zwiedzanie
Opatiji, która była, podobnie do pobliskiego Lovranu, jednym z
najbardziej luksusowych kurortów Austrowęgier. Całe miasteczko
zabudowane jest luksusowymi willami i XIX-wiecznymi domami
wczasowymi, obecnie służącymi głównie emerytowanym Niemcom. Ma
też pięknie wybetonowane plaże, tym razem już piękne bardziej
serio, bo sprawiają wrażenie basenów w ekskluzywnym hotelu – z
mostkami i zatoczkami. W Opatiji z końca XIX wieku trzeba było być
– był więc Franz Joseph, był Piłsudski i Billroth, którego
nazwisko świtało mi z chirurgii.
Park Angiolina w Opatiji |
W Opatiji zaopiekowała się nami
Marta, której namiary zdobyliśmy od Larę z Poreca. Razem z
Samuelem, EVSem z Hiszpanii pracuje w organizacji ekologicznej. Samuela jednak nie było, bo wybrał się na długi weekend do
Sarajeva, a na jego miejsce przyjechała Ania, której twarz
wyglądała bardzo znajomo. Dziewczyny poznały się dwa lata temu w
Chorwacji gdzie w Zagrzebiu i Rijece robiły Erasmusa. W ciągu roku
Marcie udało się opanować chorwacki tak, że w organizacji
prowadzi nawet lekcje ekologii dla dzieci z podstawówki. Gadaliśmy
przy piwie i już pogodziłam się z tym, że może po prostu Anię
minęłam gdzieś na ulicy w Krakowie, kiedy okazało się że
pracowała w Amnesty International, dokładnie wtedy kiedy w IFMSA organizowałam
Maraton Pisania Listów na uczelni. Dla mnie to niesamowity zbieg
okoliczności.
Rijeka |
Dziewczyny poopowiadały nam trochę o
Zagrzebiu, Rijece i Chorwacji, mówiąc między innymi, że w
Chorwacji nie ma sensu kasować biletów. Jeśli będzie kontrola
wystarczy po prostu zacząć mówić po angielsku. Kolejnego dnia
wsiedliśmy więc z naszymi wielkimi plecakami w autobus do Rijeki i
– proszę – kontrola. Już raz próbowałam rozpaczliwego
wybiegania z autobusu, przy którym kontrolerzy okazali się we
Francji sprytniejsi (natomiast przechytrzył ich polski dowód i
polskie znaczki w związku z czym mandat został wysłany na bliżej
nieokreśloną ulicę Hanki B, zamiast Hanny Ordonówny), tym razem – zwłaszcza z uzyskaną
od dziewczyn informacją – zachowaliśmy stoicki spokój. W
głowie układałam sobie tylko usprawiedliwienie które przedstawię panu, kiedy przyjdzie kolej
na nas. Ale kolej nie przyszła. Kontroler spojrzał tylko z
politowaniem na nasze plecaki świadczące dobitnie o tym, że my z
zagranicy i poszedł dalej. Te emocje i serpentyny sprawiły że
wysiedliśmy nieco wcześniej i dalej odkrywaliśmy miasto na
piechotę.
Widok na Rijekę z zamku w Trsat |
Rijeka, czyli Rzeka, jest przepięknie
położona w wąwozie, ale niestety z uwagi na 1 maja była nieco
wymarła. Przeszliśmy więc główną ulicą Korzo i obejrzeliśmy panoramę miasta z ponad 1,5 kilometrowego molo. Na przekąskę
dziewczyny poleciły nam burka od Braci, którzy na szczęście byli
otwarci. Jeszcze tylko zwiedzić zamek i byliśmy gotowi do łapania
stopa do Zagrzebia. Po tak udanym poprzednim dniu, nie mogło być jednak zbyt prosto. Po pierwsze okazało się że zamek i sanktuarium górujące nad miastem znajdują się
już w innym, mniejszym miasteczku – Trsat. Prowadziły do niego schody z chyba tysiącem stopni, a ponieważ planowaliśmy
zejść stamtąd prosto do drogi prowadzącej do autostrady, wspięliśmy się na nie z całym
ekwipunkiem. Na szczycie myśleliśmy że wyzioniemy ducha. Widoki
jednak rekompensowały nasz trud, co nie zmienia faktu, że busem
byłoby nieco łatwiej i wygodniej. Do tego okazało się że musimy
wrócić tą samą drogą – chociaż zejście na drugą stronę
wzgórza na mapie wydawało się wykonalne, w rzeczywistości takie
nie było. W rezultacie koło 15 stanęliśmy przy podrzędnej
drodze, która gdzieś dalej miała się krzyżować z autostradą na
Zagrzeb. Oczywiście nikt się nie zatrzymywał, bo większość
ludzi jechała do pobliskich domów. Na piechotę do autostrady też
nie dało się dojść, bo musielibyśmy wpakować się w tunel
samochodowy. Dla pocieszenia zaczęło padać. I padało coraz
gorzej. Postanowiliśmy wrócić do miasta i albo znaleźć hostel,
albo autobus który zabrałby nas do Zagrzebia...
Nasze widoki czekając na stopa i już siedząc w ciepłym i suchym autobusie... |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz