poniedziałek, 22 lipca 2013

Chachapoyas - off the beaten track



Czas podzielić się niestandardową częścią pobytu w Chachapoyas. Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem w dniu kiedy mieliśmy jechać do Tarapoto. Obudziłam się i dowiedziałam, że mój towarzysz podróży umiera.  No, nie dosłownie, wiadomo. Ale faktem było, że do autobusu razem nie wsiądziemy. I co tu robić? W takich sytuacjach wciąż nie jestem dorosła (a przynajmniej nie jestem jeszcze dużą panią doktor) i muszę zasięgać porad mamy :p. 
wąwóz Rio Sonche
 Na najbliższe godziny zamieniłam się więc w gońca – lekarza. Odwiedziłam aptekę chyba z 7 razy i znałam już cały personel. Dzięki temu dowiedziałam się jak wiele rzeczy można zakupić tu bez recepty. W zasadzie wszystko. Wszystkie niezbędne antybiotyki, doustne elektrolity i to w w bardzo przystępnych cenach. Za generyczną cyprofloksacynę płacimy więc mniej niż za idące z nią probiotyki czy Afrin. Miałam też okazję odkryć,  gdzie w Chachapoyas można zrobić zakupy o świcie i znalazłam targ. Koło południa kryzys był jednak opanowany, a w moim towarzyszu rosły wyrzuty sumienia. Bardzo chciał mnie więc wypchnąć na wycieczkę. Po szczegółowym przestudiowaniu dostępnych opcji stwierdziłam, że mogę wybrać się jeszcze w ramach zorganizowanych wycieczek do Revash i Karajia + Quinocta Cave albo robić to wszystko i więcej samodzielnie. Co wybrałam ;)? 
wszystkie etapy wytwarzania cegły adobe, Huancas
 Koło 13:00 zmierzałam już na przystanek, z którego miały odjeżdżać colectivos do Huancas. Okazało się, że tym razem jest to zwykły samochód, a my siedzieliśmy w nim w siedem (bez kierowcy) zupełnie obcych osób. Można było więc się porządnie poprzytulać. Na szczęście jazda była krótka, a ja nie miałam prawa się nudzić. Przeurocza dziewczynka jadąca na kolanach babci cały czas mnie zagadywała, prosiła o piosenki po angielsku i pytała czy mówię w Quechua :). Później szłyśmy razem przez wioskę, a ja po prostu nie mogłam się nie śmiać. Ten i kolejny dzień, niesamowicie naładowały mnie pozytywną energią. Takie proste, pełne uśmiechu interakcje ograniczane, ale i napędzane przez mój beznadziejny hiszpański dają mi naprawdę masę radości. Ciężko opisać :). 
Moje towarzyszki pokazały mi drogę do El Mirador – punktu widokowego na kanion rzeki Sonche. Tu jeszcze było sporo turystów, a za wstęp pobierano opłatę. Później jednak skierowałam się do Huanca Urco, 5 kilometrów od miasteczka według „SA Handbook”. Na swojej drodze spotkałam już tylko groźnego wieprza i pana z maczetą. I parę osób z wioski. Momentami myślałam, że kiedy tak szłam, a dookoła było całkiem cicho i pusto, gdyby ktoś wpadł na pomysł skrzywdzenia Gringi nikt by się nie dowiedział. Drugiego dnia już przestałam bać się ludzi i bałam się tylko zwierząt zwłaszcza, że w miasteczku pewien pan próbował mnie nimi nastraszyć (wtedy poczekałabym na przewodnika ;)). 
Huanca Urco
Znów byłam pod wrażeniem mojego przewodnika. Przed wyjściem przeczytałam, że po drodze mija się spory kompleks więzienny – i oto był. W górach, w miasteczku w którym nie mieszkało nawet 1000 osób. Do Huanca Urco, jeśli bylibyście zainteresowani, można dojechać samochodem lub motocyklem – tak przyjeżdża tam masę zakochanych, zapewne z większego Chachapoyas. I bogu dzięki, że wszyscy tam byli, bo inaczej nigdy nie trafiłabym do przedhiszpańskich ruin. Trzeba wejść na ścieżkę w prawo na odpowiedniej wysokości. Mimo pytania, miałam 3 podejścia i wszyscy się ze mnie śmiali, kiedy tak chodziłam tam i z powrotem. Tu już byłam całkiem sama, otoczona naturą, ruinami i dość przerażona. Ale cały czas szłam, bo szlak nie znikał. Miałam w pewnym momencie plan powrotu inną drogą i zrobienia pętli, ale ostatecznie stchórzyłam. I tak było pięknie, a ja byłam z siebie niesamowicie dumna. 
Chachapoyas

Następnego dnia postanowiłam wybrać się do Yalape i Karajii. Zaczęłam od Yalape, gdyż właściciel hostelu - Jose, przecząc nieco SA Handbook mówił, że busy do Levanto odjeżdżają tylko o 5:45. Z granicy miasta. Ale o 5:45 jest ciemno, to bezpieczne? Nie, nie martw się. Będzie jasno i sporo ludzi będzie szło do pracy i szkoły. Aha. Z wydarzeń poprzedniej nocy, kiedy czekałam aż się rozjaśni, żeby pójść na zakupy wiedziałam, że o 6 rano jest wciąż ciemno jak o 3. Ale mówił, że będzie bezpiecznie, więc poszłam. W pewien sposób odpowiedzialność leżała po stronie Jose.

ulica Amazonas
O 5:20 Chachapoyas było absolutnie wyludnione. Był to mój pierwszy samotny spacer w nocy w Peru. Cicho, pięknie. Szłam w górę Amazonas i dalej w stronę wylotu z miasta na Levanto. 5:30, noc, a ja mam wspinać się pod górę? Nie chciałam, żeby wstanie o tej nieludzkiej porze zakończyło się porażką. Pytałam, szukałam, przechodziłam przez wykopki. Na wskazanym skrzyżowaniu pod latarnią czekał jakiś mężczyzna. Stwierdziłam, że pewnie też wybiera się do Levanto. I tak staliśmy razem, co pewien czas przechodzili ludzie przygotowujący się do kolejnego dnia. Przyszło dwóch chłopaków. Nic nie przyjeżdżało. O 6:09 pojawił się bus jadący do Levanto, ale w przeciwną stronę, chciał jeszcze zebrać pasażerów z Chachapoyas. Naśladowałam panów i czekałam dalej. O 6:13 przyjechała taksówka. Kierowca twierdził, że za cenę busika – 6 soles od osoby – zawiezie naszą grupkę. Wsiedliśmy. Taksówce brakowało paru elementów, w tym okienka koło mojej głowy. Myślałam, że zamienię się w sopelek, kiedy tak z otwartymi oknami mknęliśmy nad ranem, jakby nie było w samym środku zimy, w stronę przełęczy. A ja w samej bluzie. Zatrzymaliśmy się jeszcze na zakupy. I wymienić bańki na mleko. Na przełęczy trzeba było dolać czegoś pod maską. Jeden z chłopaków korzystając z sytuacji, że odeszłam porobić zdjęcia, odwrócił się za potrzebą, ale niestety nie zdążył zakończyć do mojego powrotu. Swojsko. Widoki zapierały dech w piersiach.
całe Levanto, jak na dłoni... i schody na których ćwiczyłam sprint ;)

Levanto było pierwszym osiedlem Hiszpanów w regionie, założonym w 1538 roku zanim uderzyli na Chachapoyas. Oczekiwałam miasteczka. Albo chociaż sporej wioski. Popełniłam błąd nie kupując prowiantu w jedynym sklepiku w centrum, który jednocześnie był sklepem i pokojem dziennym właścicielki (Hi-fi i telewizor na ścianie, obok lodówka), przez to do 11 pozostałam na 400 ml napoju kupionego poprzedniego dnia. A było sporo wspinania i błądzenia. Najpierw wspięłam się ze wsi do poziomu drogi, którą przyjechałam. Weszłam na „Camino pre hispanico” wierząc, że doprowadzi mnie do Yalape. Zapytany o drogę pan stwierdził jednak, że pokaże mi krótszą drogę i pójdziemy „huntos”.  Sprowadził mnie do drogi, na której chwilę wcześniej byłam i kazał iść w przeciwnym kierunku. Gdzieś tam koło domeczku ma być wejście. Szłam. I szłam. Cały spacerek według przewodnika miał trwać 30 minut. Powoli traciłam nadzieję, że cokolwiek tego dnia zobaczę. Aż dotarłam do znaku Yalape. Brama była jednak zamknięta. Chwilę wcześniej we wsi, jeden z zapytanych o drogę panów twierdził, że nie znajdę szlaku, czyhają na mnie zwierzęta i muszę czekać na przewodnika, bo bez niego umrę. Czekać? Przeszłam przez bramę. Przecież tylko on mówił, że nie mogę. Z 7 innych osób nie wspominało niczego o żadnym zakazie. Wciąż jednak obawiałam się, że ktoś z zza drzewa poszczuje mnie psami. Okazało się, że problem był inny, a ja dzięki niemu dowiedziałam się skąd Chachapoyas mieli wodę. Po 10 krokach w trawie moje buty i spodnie do połowy łydki były całkiem przemoczone. Szłam w górę, bo miałam wrażenie, że właśnie pod górę kazano mi iść. Tak naprawdę nie miałam zielonego pojęcia gdzie się kierować. Nie było żadnego szlaku. Po prostu szłam łąką. Było cudnie. I trochę strasznie. Dotarłam do murów, były jednak albo ciągłe, albo tak zarośnięte, że naprawdę potrzebowałabym maczety aby odnowić ścieżkę. Wciąż się nie poddawałam. I wciąż tak naprawdę nie wiedziałam czego szukam.
Yalape
W przewodniku znalazłam informację o „overgrown ruins, that seem to have been massive residential complex”. Szczerze mówiąc oczekiwałam aż do samego przekroczenia murów, że zastanę jakąś starą, pohiszpańską hacjendę. Znalazłam drugie co do wielkości po Kuelap osiedle Chachapoyas w regionie. Zorientowałam się dopiero patrząc na charakterystyczny dla domu szamana znak oka pumy. Czułam się jak – wybaczcie – pieprzony Indiana Jones. Nie mogło być lepiej. Wciąż się jednak bałam. Tym razem - w przeciwieństwie do Kuelap - byłam sama. Przedzierałam się przez – w zasadzie – las deszczowy. A jeśli Chachapoyas czcili pumy i węże... to czy zniknęły one do dzisiaj?

Po zwiedzeniu ruin zeszłam do poziomu drogi, przemoczona i umierająca z głodu. Świadoma, że kiedy wspinałam się na wzgórze, drogą w dole nie jechało prawie nic. Raczej nie zanosiło się, że uda mi się dotrzeć jeszcze tego dnia do Karajii. Jedna smętna ciężarówka minęła mnie nie zwracając uwagi. Zaczęłam iść w stronę wioski. Kiedy szłam już jej uliczkami jakiś busik jechał równoległą drogą. „Jeśli to była moja jedyna szansa – umrę”. Zeszłam do punktu informacji turystycznej, o tej porze już otwartego (Takie punkty nie są tu normalne, po prostu Yalape okazuje się być naprawdę ważnym choć zapomnianym dotychczas miejscem, od przyszłego roku już tak jednak nie będzie, bo rząd przeznaczył sporo kasy na przygotowanie obiektu dla turystów. Jeśli przyjedziecie tam za jakiś czas nie będzie już zabaw w Indianę Jonesa, tylko bilety i elegancka ścieżka. Myślę, że wciąż będzie masę innych miejsc ukrytych przed ludźmi, bo ogarnięcie całej peruwiańskiej spuścizny wydaje mi się ciężkie do wykonania).
„Jak mogę dostać się do Chachapoyas?”
„O widzisz busa? Właśnie wyjechał do Chachapoyas.” Po czym zaczęło się gorączkowe poszukiwanie telefonu z kasą na koncie, z którego możnaby zadzwonić do kierowcy, bo przecież wszyscy się znają. Skończyło się na moim ;). Oczywiście nie ja rozmawiałam.
„Mówią, że poczekają na końcu schodów. Leć, leć” I tak, minąwszy miejsce w którym miałam teraz być niecałe 20 minut temu, biegłam z powrotem. Siedem osób, które spotkałam na ryneczku i tyleż samo na górze schodów dopingowało mi w moim biegu. Znów nie kupiłam jedzenia. Myślałam, że wyzionę ducha, ale wsiadłam. 
Ledwo unormowałam oddech, ktoś zagadał do mnie z tyłu. Z hiszpańskim ciężko. To może francuski, angielski? Słucham? Ktoś z wioski mówi w trzech językach? Zaczęliśmy rozmawiać po francusku. I oto w busie z maleńkiej wioski pod Chachapoyas spotkałam jednego z ludzi, którzy idą przez świat. Idą. Korzystają ze stóp. Prawie wyłącznie. Dawid jest 34-letnim Węgrem, który zaczął iść 3,5 roku temu. Poszedł – jak wszyscy startujący w Europie – najpierw na wschód. Kiedy doszedł do Azji południowo- wschodniej posiedział tam odpowiednio długo i zakochał się w Indonezji, poleciał do Meksyku. I tak, lądem dotarł do Chachapoyas. Gadaliśmy po francusko - hiszpańsku, włączając rodzinę z Levanto u której spał tej nocy, przez całą drogę. Była masa śmiechu. I po raz pierwszy nazwano mnie Gringą.
Kiedy dojechaliśmy kierowca okazał się członkiem całej rodziny i stwierdził, że tak po prostu wszystkich wiózł i nie może ode mnie wziąć kasy. Poszliśmy z Dawidem do „Chachapoyas backpackers”, bo twierdził, że właściciele to jego znajomi. Zjedliśmy później razem z z Philipem i żoną Jose lunch (i w zasadzie mój pierwszy posiłek), ale historia Dawida jakoś nie przekonywała Philipa, był raczej skłonny uznać go za szaleńca.
Ponieważ Philip czuł się na tyle lepiej, aby wyruszyć w drogę powrotną, ale nie na tyle, żeby szybko spakować się i w międzyczasie pojechać jeszcze do Karajii, kupiliśmy bilety do Trujillo i leniliśmy się przez resztę dnia pijąc na przykład sok z manioka. I odkrywając kolejne uliczki Chacha, gdzie można znaleźć ciekawie nazwane restauracje. Z tymi nazwami w Peru (i przypuszczam całej Ameryce Południowej) jest osobliwie. Stacja benzynowa „Gwiazda Dawida”, sklep spożywczy „Serce Jezusa”. I chociażby nasz przewoźnik do Chacha – “Matka Boska z góry Karmel”. Zastanawiam się z jakiego powodu Peruwiańczycy tak nazywają swoje przedsiębiorstwa.
Te dwa dni sprawiły, że odżyłam. Podróżowanie znowu było prawdziwą przygodą.
Ponieważ ostatni post o Trujillo będzie ostatecznie jednym wielkim workiem moich peruwiańskich spostrzeżeń, których wcześniej nie opisałam, muszę coś napisać też tutaj. Będzie po raz kolejny o autobusach, tym razem dalekobieżnych. Kiedy miałam tu przyjechać, zebrałam informacje o tym, że pasażerowie przy wchodzeniu do autobusu są filmowani, autobusy mkną jak oszalałe, aby nie zatrzymały ich napady z bronią i inne tego typu ciekawostki. Oczywiście przy podróżowaniu „dobrymi” liniami. Podróżuję
jednak dobrymi liniami (nie najlepszymi, ale po co komu szaleństwa na pokładzie), a autobusy zatrzymują się i dobierają ludzi po miasteczkach. I nic nam się dotychczas nie stało. Ostatnia wyprawa Chachapoyas – Trujillo „Kuelapem”, była też o tyle zaskakująca, że firma ta zatrzymuje się na dworcach tych linii „dla ubogich”. Dokładnie tam gdzie byłam na swojej „randce”. Przeszliśmy więc z Philipem nieświadomie chrzest. I żyjemy. Wciąż pragnę zaznaczyć, że „Kuelap” był polecany przez Jose ;).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz