wtorek, 2 lipca 2013

W stronę Trujillo - pierwsze 48 godzin



Stewardesa obwieściła „Bienvenue a Santiago du Chili”. Jest 6:30 i 3 stopnie za oknem. 6:30 i wciąż noc?! No tak, przecież jest zima. Niemniej jednak mam wrażenie, że noc jest tutaj ciemniejsza. Kiedy lecieliśmy samolotem nie dało się zobaczyć kompletnie niczego.
Po odczekaniu godziny w kolejce do kontroli paszportowej dotarłam do kontroli... Ministerstwa Rolnictwa. Jest to bardzo poważna sprawa, gdyż kraj o wyjątkowo wrażliwych ekosystemach musi bronić się przed wrogim nasieniem. Na pokładzie samolotu rozdawali nam – podobnie jak przy wjeździe do Stanów – deklaracje na temat przewożonych to
Kraje płacące za wjazd na teren Chile, wszystko rozumiem, ale...Albania?!
warów. Ponieważ jednak mama nie uznawała nigdy wypełniania tego typu oświadczeń zgodnie z prawdą, a ja miałam dodatkowe alibi w postaci nie stawiania nogi na chilijskiej ziemi (bo lecę dalej), a w Stanach jeszcze nigdy nikt żadnej kiełbasy nikomu nie złapał, zaznaczyłam „Ależ nie, nie przewożę niczego”. Miałam kabanosy, składniki na kanapek na lotnisku, jabłko i pomidora. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie te dwa ostatnie. Kabanosy jeszcze można pomylić z elegancko ułożonym zestawem... czegoś, ale pomidor? No proszę... W związku z tym zostałam zatrzymana. Spisano protokół, pod którym musiałam poświadczyć własnym podpisem, że oto 0,17 kg pomidora, 0,225 kg jabłka i 0,055 kg jamon należą do mnie i tym razem już się tego nie wypieram. W końcu były w moim plecaku. Ser i bułka jakoś przeszły. Kabanosów w głównym bagażu nikt nawet nie zauważył.
Następnie czekanie w kolejce na przesłuchanie z dwoma alternatywnymi zakończeniami - reprymenda lub grzywna. Na szczęście Chilijczycy okazali się - i mam nadzieję, że będę dalej w tym przekonaniu się utwierdzać - przemiłymi ludźmi, a sprawa zakończyła upomnieniem. Dostałam też ksero mojego wyroku na pamiątkę <3. Jeśli jednak ktokolwiek wybierałby się kiedyś do Chile radzę mówić prawdę, żeby oszczędzić ludziom pracy, a próżniowo zapakowane rzeczy ponoć przechodzą.
O tym, że Chilijczycy są sympatyczni mogłam zorientować się już w samolocie kiedy siadłam koło Nicolasa, który wracał z wymiany uczelnianej w Marsylii. Pogadaliśmy, doradził co powinnam zwiedzić, piliśmy razem piwo i zaoferował, że kiedy wpadnę do Valparaiso, chętnie mnie oprowadzi.
Jednak moja droga nie zaczęła się przecież w Paryżu, gdzie poznałam Nicolasa. Zaczęła się w Krakowie tuż po przygodzie z panem Jerzym the landlordem, który wszystkich nieco rozstroił nerwowo.  Ale nic to, Kraków na tą chwilę - a na pewno villa Radziwiłłowska – został za nami. Z Krakowa pojechałam autobusem do Budapesztu, siadając koło Polki, która wiele lat temu poznała na Słowacji Węgra, wyszła za niego za mąż dzięki czemu kompletnie nie znając węgierskiego znalazła się gdzieś pod granicą z Chorwacją.  Męża już co prawda nie ma, ale zostały 3 bardzo udane według opowieści córki. Piszę o pani, ponieważ umilała mi znaczną część podróży rozmową, a była tym ciekawsza, że reprezentowała priorytety całkiem inne od moich. Kiedy usłyszała, że Philip przyleci do mnie do Peru żeby razem pojeździć, stwierdziła że COŚ musi być na rzeczy. No przecież ludzie – a zwłaszcza Amerykanie! – nie pakują się w taką dzicz dla przygody czy rozrywki. On - moi drodzy - ma mnie na oku. A jeśli nie ma to może ja się postaram? Jej koleżance na przykład udało się, skończyła psychologię i socjologię, pojechała do Stanów, wyszła za pierwszego lepszego chłopca z baru (który był śmieciarzem), a o mezaliansie tym pisano nawet w gazetach. Jak łatwo się domyślić związek długo nie przetrwał, ale prawo pobytu (czy jak się to zwie) zostało. 
Autobus godzinę przed czasem dotarł w nikomu nieznane miejsce, musiałyśmy się więc jakoś odnaleźć. Udało się zrobić to bardzo szybko dzięki instrukcjom Tamasa, u którego tamtej nocy spałam (był współlokatorem Jackie - dziewczyny, którą poznałam na wymianie w Bułgarii, a której akurat nie było). Następnego dnia wybrałam się na przechadzkę, i po raz kolejny stwierdziłam, że Budapeszt to chyba miasto idealne. Jest ładne, przyjemne i nie ma przytłaczającej atmosfery Warszawy. Żałuję, że nie udało mi się tam jeszcze wybrać celowo, a nie tylko przy okazji przesiadek. Po kolei mijałam okolice po których ponad rok temu wałęsałam się razem z nowo poznaną Agatą i Martą czekając na samolot do Salonik. Niestety nie powiem jak wszystko się nazywało, bo trafiając do Budapesztu przez przypadek nigdy się nie przygotowuję i podziwiam nie do końca wiedząc co. Później skręciłam w ulicę Andrassy (co było już zaplanowane) i mijając dobre ponoć Muzeum Terroru, doszłam do parku i Placu Bohaterów, gdzie leżąc na ławce i patrząc na drzewa mogłam sobie spokojnie odpocząć. A na koniec zjeść oczywiście langosa, bo czym byłaby wizyta na Węgrzech bez niego ;).
Poza Muzeum Terroru Tamas polecił mi też przejażdżkę metrem numer 1 jako najstarszą linią w mieście. To również odłożyłam na moment, kiedy nie będę w czasie przesiadki, z gorączką i wieloma nie odespanymi nocami na koncie.
No. I to w zasadzie byłoby z pierwszych 48 godzin tyle.

1 komentarz:

  1. Bierz Philipa, pojedziesz z nim do Stanów i może wyjdziesz za prezydenta Obamę!

    OdpowiedzUsuń