Z pewnym panem trafiłyśmy do mieściny, gdzie
znalazłyśmy potwierdzenie dla spostrzeżeń, które wyczytałam kiedyś w "Roku w Prowansji" Peter'a Mayle'a - Francuzi z prowincji lubią polowania. Dla tych
celów trzymają sporo seterów. A setery te straszą zagubione
autostopowiczki. Na szczęście dość szybko znalazł się chłopak, z którym
dotarłyśmy do kolejnego miasta na trasie Saint Jaques de Compostelle - Cajarc,
skąd widać piękne klify wapiennego płaskowyżu.
Stamtąd już w zasadzie bezpośrednio, z pewnym
rubasznym Portugalczykiem, który na okolicznej fermie pracował z Polakami i
zrobił nam małą przejażdżką po wioskach przy trasie, dotarłyśmy do St-Cirq i
naprawdę zostałyśmy oczarowane w mgnieniu oka. Z uwagi na urodę miasteczka i
bliskość do Cahors i autostrady nawet o tej porze spotkałyśmy tam tłum turystów
(w porównaniu z wcześniej odwiedzanymi miejscami). Poza tym wydawało się jakby
nie mieszkał tam już na stałe prawie żaden człowiek, choć w oknach były firanki, a z kominów wydobywał się dym. W kościele w St-Cirq usłyszałyśmy
też chyba najbardziej niesamowitą akustykę na świecie. Aż chciało się śpiewać
żeby ją wypróbować, a że byłyśmy same wprowadziłyśmy ten plan w życie.
|
w drodze do St-Cirq-Lapopie |
Nawet jadąc stopem czasem zdarza się spotkać ludzi,
których - mimo niesamowitej uprzejmości jaką nam wyświadczają - z miejsca
przestaje się lubić. Na takich trafiłyśmy jadąc z St-Cirq i nie zmieniłyśmy zdania, choć nadrabiając
drogi prawie wwieźli nas na wzgórze St Cyr w Cahors, żebyśmy mogły zobaczyć
panoramę. Byli tak nieskończenie przekonani o swojej
racji, o tym że o studiach medycznych i tym jak ciężko tam jest wiedzą
wszystko, a na tym szczycie na który zmierzamy nic nie ma, że nie pozostało
nam nic innego jak potakiwać z rezygnacją. Myślałyśmy, że dotarłszy na szczyt
St Cyr jesteśmy u celu, ale okazało się, że wzgórze jest całkiem sporą, płaską
przestrzenią i musiałybyśmy iść jeszcze 2 kilometry, gdyby nie zatrzymała się
pewna rodzinka. Dojechaliśmy do panoramy, grzecznie podziękowałyśmy i
zaczęłyśmy osobne zwiedzanie. 15 minut później kiedy przy zapadającym zmroku
zaczęłyśmy zmierzać w kierunku Cahors złapałyśmy ich znowu, innej drogi nie
było :). I tak oto po dwóch dniach wróciłyśmy do naszego tymczasowego domu z
jednodniowej wycieczki.
|
St-Cirq-Lapopie |
Kolejnego dnia przespracerowałyśmy się jeszcze z
Adrienem po Cahors, podwiózł nas w okolice wyjazdu na autostradę i życzył szczęścia w dotarciu tego dnia do Bordeaux. Miałyśmy go sporo trafiając na Guillame, gitarzystę grającego gościnnie z zespołem "Ni vu,
ni connu" (
klik!) podczas różnych festynów w miasteczkach całej Francji. Właśnie wracał z
jednego i jechał do kumpla w Tulle, bo w zasadzie jako człowiek, który sporo
się przemieszcza... nie ma domu. Cały swój dobytek i gitarę wozi więc w
samochodzie i kiedy akurat nie śpi w miasteczku, w którym gra, jest u
znajomych. Ponieważ miał jeszcze parę godzin do powrotu kumpla z pracy i nie
miał innych planów postanowił podwieźć nas do Rocamadour, które chciałyśmy
jeszcze zwiedzić. A znajduje się z dala od wszystkiego, zawieszone na skale.
Liczyłyśmy, że zwiedzi z nami miasteczko, ale niestety, po prostu podwiózł nas
i pojechał dalej. Jednak nic straconego, możemy jeszcze pojechać na festyn
do Langon, gdzie zespół wybiera się w maju i podrywać chłopaków na "wiesz,
że znam osobiście gitarzystę? Jechałam z nim stopem!".
|
St-Cirq-Lapopie |
Dużo w tych dwóch postach zachwytów, ale Rocamadour jest
rzeczywiście niesamowite. Dzięki okropnej pogodzie i szczęściu (dzień przed nami była w nim
120-osobowa wycieczka seminarzystów z Polski i Litwy będących na wymianie w Pamplonie)
zobaczyłyśmy miasteczko w najbardziej tajemniczej i wyludnionej postaci w
jakiej to chyba możliwe. Rocamadour w średniowieczu było razem z Cahors jednym z
głównych ośrodków w regionie. A wszystko za sprawą odnalezienia w XII wieku grobu wydrążonego w skale ,
który przypisano niejakiemu świętemu Amadourowi (czy Zacheuszowi, czy też mężowi
św. Weroniki). Od tego czasu Rocamadour jest jednym z głównych centrum
pielgrzymkowych, gdzie z maleńkiej wioski z jedną ulicą (i samymi sklepikami i
holetikami w sezonie) do sanktuarium prowadzą długie schody, po których
średniowieczni pielgrzymi wspinali się na kolanach. Cały kompleks z kaplicami i
bazyliką, robiący niesamowite wrażenie, obraca się głównie wokół posągu Czarnej
Madonny i utrzymany jest w tematyce morskiej, łącznie z nowymi organami (?
Rocamadour oddalone jest co najmniej o 200 kilometrów od morza).
Niestety, jak
dowiedziałyśmy się od księgowego sanktuarium z którym jechałyśmy do
Brive-la-Gaillarde, do bazyliki dociera tylko 30% z miliona turystów
odwiedzających co roku miasteczko. Reszta zadowala się zdjęciem z przeciwległej
strony wąwozu i rusza na dalsze eksploracje, na przykład groty Gouffre de
Padirac, gdzie w sezonie pływa się łodzią po podziemnej rzece i odwiedza jedną
z największych "podziemnych komnat" na świecie.
|
Rocamadour |
Pan księgowy wysadził nas, dokładnie na środku
autostrady, gdzie jedna "Tuluza - Paryż" przecina się z drugą
"Lyon - Bordeaux". Wesolutko powędrowałyśmy więc za drogowskazami na
bramki w kierunku Bordeaux. Szłyśmy przez wiadukt, wzgórza przy autostradzie,
minęłyśmy przerażoną sarnę, która nie potrafiła zejść z autostrady, minęło pół
godziny, godzina. Po dwóch godzinach i całkowitym przemoczeniu butów, kiedy
nikt, żadne służby nie zjawiły się żeby powiedzieć nam, że chodzenie po
autostradzie jest zabronione, doszłyśmy do wielkiego wiaduktu, którym już w
żaden sposób nie dało się iść. Przeszłyśmy przez kraty i zeszłyśmy na wjazd na
autostradę w środku niczego. Nie znalazł się nikt kto mógłby nas zabrać,
natomiast co chwila pojawiała się obsługa autostrady lub policja z życzliwą
informacją, że dalej iść nie wolno ;).
|
Sanktuarium w Rocamadour |
Ostatecznie stwierdziłyśmy, że być może więcej
szczęścia będziemy miały próbując jechać przez mniejsze miejscowości jak
"Objat" (na sam widok robiłyśmy się głodne). Zabrał nas pewien
chłopiec, który słysząc że jedziemy dalej, na autostradę, ochoczo nas na nią
podwiózł, tylko... sprawił, że cofnęłyśmy się jeszcze bardziej niż przed
2-godzinnym marszem. Stamtąd złapałyśmy stopa do "bardzo
uczęszczanego" ( o ile takie w ogóle w Dordogne istnieją) wjazdu na
autostradę, mijając po drodze ładne Terrason-Lavilledieu, a pan przy okazji przedstawił nam swoje miasteczko "gdyby Wam się nie udało".
Było to Le-Lardin-Saint-Lazare, ku naszemu zbawieniu zaopatrzone w dworzec.
Stojąc przy zjeździe na autostradę i route nationale, patrzyłyśmy jak nadchodzi
zmierzch, a zimno zaczyna wchodzić nam do mokrych butów. Zapadł zmrok i nie
pozostało nam nic innego niż w całkowitych ciemnościach poczłapać 4 kilometry w
stronę miasteczka.
W miasteczku nie było żadnego hotelu, a jedyny pociąg jaki
jechał... jechał do Brive, wokół którego kręciłłyśmy się przez ostatanie 4/5
godzin. No nic. Na dworcu nie mogłyśmy spać choćbyśmy chciały, bo zamykano go
tuż po przejeździe ostatniego (naszego) pociągu. W międzyczasie
przestudiowałyśmy różne pomysły, od sprawdzanych na prędce przez siedzącą w
akademiku Agnieszkę carpoolingów w stronę Bordeaux, przez dostępne hostele i
couch requesty do ludzi mieszkających w Brive.
|
wewnątrz kaplicy Czarnej Madonny, Rocamadour |
Dotarłyśmy o 21 i tuż przed
dworcem znalazłyśmy niesamowity, niczym wyjęty z prowincji co najmniej w latach
60 "Hotel de la Gare".
Właścicielka siedząca za barem otwarła przed nami drzwiczki do schodków
prowadzących do pokoi nad barem. Niesamowite. Kojarzyło mi się to wszystko z jadącymi przez wrogi świat do wujostwa XIX-wiecznymi pannami, o których chyba za dużo naczytałam się w przeszłości. Stwierdziłyśmy jednak, że skoro
zamyka dopiero o 22 damy jeszcze szansę couchsurfingowi i w międzyczasie
zapolujemy na jedzenie. Dostępne w ten uroczy, poniedziałkowy wieczór jedynie w i
tak już zamykanym Subway'u. Nie mogłyśmy uwierzyć swojemu szczęściu kiedy
dotarł do nas sms, że jesteśmy zaproszone na couchsurfing. Po takim dniu łóżko
i ciepły prysznic były jak zbawienie.
W pokojach swoich nieobecnych dzieci spędzających
weekend u ojca, hostowała nas Celine - miła i lekko neurotyczna nauczycielka
angielskiego ze swoim partnerem, żołnierzem pochodzącym z Reunionu. Ciekawie
się złożyło, bo też była kiedyś Erasmusem, tylko w latach 1994/95, kiedy w
Polsce programu jeszcze nie było (a my miałyśmy 5 lat :p).
|
A tak próbowałyśmy dostać się do Bordeaux... |
Podobnie jak w Rodez skorzystałyśmy z naszej
przypadkowej wizyty w mieście i przede wszystkim wyszły nam z niej zakupy.
Wracałyśmy więc stopem z nowymi butami i sukienkami. Na targu potkałyśmy też
przedstawiciela narodu polskiego "siedzącego" u swego brata w Brive
już 10 rok, który co prawda nie jest rasistą, acz nie pozwala się leczyć jakimś
czarnym szarlatanom, choćby mieli francuski dyplom lekarza. W kwestii tolerancji nasz
kraj ma przed sobą jeszcze sporo pracy.
Frederic, nieco podporządkowany, przemiły facet
Celine, zawiózł nas na peage, za który z racji oddalenia od miasta o pół
godziny drogi zapłaciłyśmy same. Po drodze po raz trzeci mijałyśmy nasz nieszczęsny
zjazd, gdzie utknęłyśmy poprzedniego dnia po 2-godzinnej wędrówce. Nasz kierowca (który nie lubił
armii, choc była dla niego jedynym sposobem na wyrwanie się z zepsutego miasteczka na
Reunionie) miał natomiast czas żeby opowiedzieć nam o misjach, w których
uczestniczył jako snajper od
Afganistanu, przez Czad po Liban. Bardzo narzekał na mentalność rodowitych
Francuzów, którzy nawet w ramach misji stabilizacyjnej uznają teren, na którym
już się znaleźli za własny. Bo dlaczego nie?
|
widok Cahors z Mont St-Cyr |
Gdzieś w okolicach Perigueux, kiedy z kartonem
"Bordeaux. Please!" zrobionym przez Celine jadłyśmy nasze gateau
(basque? breton? ciężko spamiętać, a obydwa bardzo podobne) na stacji benzynowej zagadał do nas człowiek
pijący obok kawę. Na początku wydawał się niespełna rozumu. Okazało się że był
angielskim kierowcą tira rozwożącym kotlety z McDonald's na teren całej Europy,
stąd ten nietypowy francuski. Pan pochodził z Manchester, więc i angielski nie
był łatwy do zrozumienia. Był jednak człowiekiem interesującym i ciekawym
świata, który w roku 90 wybrał się samochodem na mecz Manchester United do Moskwy. Kiedy
siedział w najbardziej luksusowym hotelu w Warszawie, który kosztował go ówczesne angielskie grosze i był jedynym
wieżowcem w mieście, pewien angielski biznesmen poinformował go, że
wyprawa autem do Rosji to skazanie się na jego utratę lub przynajmniej
łapówkową ruinę finansową. Radę wziął sobie do serca i razem z biznesmenem i jego ochroniarzem wybrał się w
trip pociągiem na podbój tego fascynującego, nieznanego świata.
A tynczasem my
z nim, wciąż w deszczu, dotarłyśmy do Bordeaux. Cztery dni, a jakby dwa
tygodnie.