Triest, który odkryliśmy w sobotę po południu |
Razem z Fabio odebraliśmy Esteve z
lotniska (przy okazji zakochałam się we flightradarze, który
pokazywał mi jak samolot Esteve lądował z 20 minutowym
przyspieszeniem :)), a nasza wyprawa oficjalnie się zaczęła. Wciąż
nie było do końca jasne gdzie będziemy spać (co było naszą-moją
zmorą przez cały wyjazd), ale na szczęście w sprawie kolejnego dnia odpowiedział nam Adi
z Triestu. No, nie do końca z Triestu, bo z Allahabadu niedaleko
Nepalu, gdzie dokładnie tego dnia kiedy go spotkaliśmy było
trzęsienie ziemi. Po studiach magisterskich w Szwecji robił PhD w
Trieście i w momencie kiedy zgodził się nas przenocować (a nawet
zostać kolejną noc kiedy okazało się że nie mamy gdzie się
podziać) czekał na ceremonię uzyskania dyplomu i miał wylecieć
do Indii na dwa miesiące.
Port w Trieście |
Zrobił nam szybką wycieczkę po centrum,
po czym on zaczął się pakować, a nas wysłał do Opiciny i
Miramare. Trafiliśmy w Trieście na włoskie obchody zakończenia
niemieckiej okupacji (co dało nam tylko i aż tyle że na jednym
bilecie można było jeździć 4 godziny :D) i te święta w pewien
sposób cały czas za nami szły – w każdym kraju i mieście coś
świętowano.
Mecze piłki ręcznej w kajakach były rozgrywane przez cały weekend :D |
Tak jechaliśmy do Opiciny |
W Trieście nie można kupować
biletów u kierowcy, a w zabytkowym tramwaju wspinającym się na
wzgórza Opiciny nie było nawet kasownika (żeby skasować bilet który i tak już grzecznie kupiliśmy w kiosku), więc ostatecznie woziliśmy
się za darmo przez większość czasu. Wysiedliśmy z tramwaju przy
wielkim obelisku i udaliśmy się na polecaną przechadzkę, szlakiem
którym planowaliśmy dotrzeć do Castello di Miramare. Nie do końca
nam się to udało, ale przechadzkę polecamy. Po drodze atrakcją są piękne widoki na wybrzeże i latarnię morską (Faro della Vittoria), ale także dość brzydkie, futurystyczne sanktuarium (Tempio Mariano Nazionale de
Montegrisa) widoczne już z portu w Trieście. Wyszperałam, że nie
jest aż tak nowe – biskup Kopru i Triestu postanowił wybudować
je jeśli Triest nie zostanie zniszczony podczas wycofywania się
Niemców i ponieważ rzeczywiście miał więcej szczęścia niż kilka
innych miast w okolicy, sanktuarium powstało na początku lat
60-tych.
Canale Grande po zachodzie, Pan Z Kotem na Głowie i Tempio de Montegrisa |
Nieco zmęczeni przechadzką dotarliśmy do drogi po której
przemieszczał się autobus i było dla nas logiczne, że skoro
jesteśmy mniej więcej koło Miramare, tylko 250 metrów nad nim to
autobus zjeżdżając naturalnie nas tam podrzuci. Podrzucił nas
jednak z powrotem do samego centrum Triestu i byliśmy zmuszeni pokonać całą
drogę z powrotem kolejnym autobusem, ale było warto.
Castello de Miramare |
Kolejnego dnia, skoro zdecydowaliśmy
się na zostanie kolejną noc w Trieście, wpadłam na genialny pomysł
jazdy stopem do Kopru i Piranu w Słowenii i z powrotem. Adi i jego
współlokatorka podpowiedzieli nam „świetny” przepis na
dostanie się do granicy (autobusem jadącym godzinę 8 kilometrów
:D!) i znaleźliśmy się w Muggii. Kiedy wjeżdżaliśmy na dworzec
autobusowy widzieliśmy autobus odjeżdżający do Lazzaretto na
granicy. Kolejny za póltorej godziny... c'est la vie!
Muggia |
Dzięki temu
zobaczyliśmy jednak Muggię, która okazała się jedną
z głównych atrakcji tego dnia i podarowała nam bardzo ładne
zdjęcia. W Muggii już zaczęliśmy widzieć lwa Republiki Wenecji,
która - jak wyczytałam - jest jak dotąd republiką z najdłuższą historią na świecie :). Pod jej rządami były wszystkie śliczne miasteczka w rejonie
wybrzeża Istrii i Dalmacji, na rzecz których - w systemie półniewolniczym - mieli, według kilku naszych chorwackich kierowców, pracować w polu nasi słowiańscy bracia. Nieco zdziwiło mnie, że podkreślało ten fakt aż tylu z nich, bo wydaje mi się że w Polsce staramy się raczej
wyglądać na bardziej inteligenckich i dostojnych niż w rzeczywistości
historycznie byliśmy.
W Trieście zakochał się na przykład James Joyce |
Sam Triest w przeszłości był wolnym
miastem o dużym znaczeniu i z Wenecją raczej rywalizował. Do momentu kiedy Wenecja stała się zbyt potężna, zaczęła jego okupację, a zdesperowane miasto musiało oddać się pod opiekę Habsburgów z
Austrii... i stąd wzięły się w Trieście wursty i sznycle jako
regionalne specjały ;).
Tak wracaliśmy... tym razem mieliśmy szczęście i autobus jechał za 45 minut ;) |
Tymczasem my wytrwale szliśmy w kierunku Lazzaretto - przeciwnym niż dziesiątki uczestników wracających z
jakiegoś maratonu. Po 6 kilometrach doszliśmy do słoweńskiej
stacji benzynowej stojącej w miejscu dawnej granicy i próbowaliśmy
stopa. Kiedy zorientowaliśmy się, że jest już 15:00, stwierdziliśmy że
zwiedzanie i tak nie miałoby sensu i... wsiedliśmy w autobus w drugą stronę. Kiedy dotarliśmy do Triestu okazało się że
nikogo nie było w domu, a Adi wybrał się na pożegnalny obiad.
Mimo zmęczenia zaczęliśmy więc zwiedzać i siedzieć na molu i
czekać. I czekać. I siedzieć. Okazało się że z Adi zobaczyliśmy
tylko niewielki kawałek starego miasta. Tym razem odkryliśmy
amfiteatr tuż przy jego domu, po czym wspięliśmy się do zamku i
katedry San Giusto (chociaż nie było to nasze najbardziej mordercze
podejście – najgorsze miało nadejść przy pełnych plecakach w
Rijece – mniej skłonnym do wspinania polecam autobus w obydwu miejscach:)). Adi
wrócił koło 22, ale i tak wplątaliśmy się w piątkę w
polityczno-społeczne pogawędki. Z uwagi na nasze wielkie
autostopowe sukcesy (Pardon! Jeden był – po przejściu chyba 4
kilometrów zostaliśmy podwiezieni ostatnie 2 do Lazzaretto :))
postanowiliśmy pokonać granicę autobusem, choć z opowieści miał on kosztować 5 euro (za 20 kilometrów to trochę zdzierstwo :p).
Ostatecznie kosztował 3,3, ale przecież nie mogło być zbyt łatwo
i przyjemnie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz