Zagrzeb |
Mieliśmy szczęście. Dotarliśmy do
przystanku dokładnie pół godziny przed odjazdem ostatniego
autobusu. Do Zagrzebia mieliśmy dotrzeć na 20:30, bez żadnych
znajomych, planów ani mapy. Nikt na nas nie czekał. Doszłam do
wniosku, że to w sumie smutne, po tym jak wszędzie kogoś
„mieliśmy”. Jest to chyba kolejny plus przedsięwzięć typu
couchsurfing. Na szczeście kiedy zagubieni staliśmy na dworcu,
bardzo uprzejmi Chorwaci sami podchodzili do nas oferując pomoc i
dając wskazówki. Oni też stwierdzili, że zwłaszcza w taki dzień
jak 1 maja nie ma szans na kontrole w tramwajach i znów woziliśmy
się – i to sporo – darmową komunikacją miejską. Próbowaliśmy
znaleźć wolny hostel w centrum. W długi weekend, w jednej z
największych stolic Bałkanów.
Nie do końca chcieliśmy słuchać
booking.com więc błądziliśmy i pytaliśmy. Mijały minuty i
metry, godziny i kilometry, a wszystko na co trafialiśmy albo nie
istniało, albo nie miało wolnych miejsc, albo miało je w 8
osobowej sypialni dzielonej z wycieczką gimnazjalistek. Całkiem zrezygnowani,
koło 23:00 wybraliśmy się do hostelu 2 kilometry od centrum i tam
dostaliśmy taką sypialnię... tylko dla nas! Chcieliśmy po
raz kolejny wrócić do centrum w okolice placu Ban Jelacica na swobodne
oglądanie miasta i nocnego życia, ale 3 godziny biegania po mieście
z plecakami dały się we znaki. Jednak kiedy zwiedzaliśmy Zagrzeb
kolejnego dnia, mieliśmy wrażenie jakbyśmy znali go już od bardzo dawna.
Plac katedralny i kościół św. Marka |
Zaczęliśmy od tak dobrze nam znanego placu i
powędrowaliśmy w górę do katedry. Znajduje się naprzeciw
ogromnego 3 poziomowego targu Dolac powstałego w 1926 roku, kiedy
władze miasta stwierdziły, że istnieje zapotrzebowanie na duży
targ w centrum miasta i wyburzyły część dzielnicy pod jego
budowę. Był to nasz ostatni dzień i skutecznie pozbyliśmy się poprzedniego dnia wszystkich kun... tymczasem piekarnia na targu, która przyprawiała nas o zawrót głowy (w Chorwacji można by chyba żyć przez rok codziennie jedząc inne pyszne ciastko, rogalika czy pasztecik) nie przyjmowała kart. Istna tortura... która zmusiła nas do ponownego wypłacenia pieniędzy. Po prostu nie dało się powstrzymać!
Licitar (ze strony podanej obok) |
Z ciastkami wiąże się też jeden z głównych symboli związanych z północą Chorwacji i Zagrzebiem - ciastko w kształcie serca z lusterkiem w środku. Na starym mieście opowiedziano nam historię o tym, że wzięło się od cukiernika, który zakochał się w pewnej dziewczynie dla której zrobił to własnie ciastko. Kiedy brała je do rąk, powiedział "spójrz kto jest w moim sercu", a ona zobaczyła siebie. Niestety teraz do żadnej podobnej historii nie mogę dotrzeć, okazuje się jednak, że wyrób licitarów to bardzo misterna, trwająca zgodnie z zasadami sztuki miesiąc, robota.
Cały czas podążaliśmy trasą po Górnym Mieście z
darmowej broszury centrum informacji turystycznej, a ponieważ
niczego wcześniej o Zagrzebiu nie wiedzieliśmy, co chwilę coś nas
zaskakiwało. W ten sposób wpadliśmy na przykład na położoną
przy przebiegającym pod jedną z kamienic zakręcie ulicy bramę
Górnego Miasta (Kamenita Brama) z cudownym obrazem Matki Boskiej. Od
pożaru Zagrzebia w XVIII wieku z którego obraz magicznie ocalał,
uważa się że czyni cuda, których dowodami są dzisiątki
dziękczynnych tabliczek. Dalej natknęliśmy się na kościół
świętego Marka z przepięknym dachem. W Słowenii i Chorwacji nieco
zmyliło mnie na początku to że „kościół” to „crkva” i
myślałam że wobec tego wszyscy są może prawosławni, chociaż krzyże
jakoś się nie zgadzały...
Targ Dolac, Kamenita Brama, katedra i oryginalne, nagradzane Museum of Broken Relationship |
Była przepiękna pogoda i podążał
za nami zespół muzyków grający coś, co bardzo przypominało mi
Austrię albo Bawarię. Przechadzkę po Górny Mieście skończyliśmy
przy kolejce, któa pozwoliła nam zrozumieć skąd wziął się podział na Górne i Dolne Miasto. Spacer po Dolnym był nieco dłuższy, za to prowadził przez wiele miłych parków, w tym ładny, darmowy ogród
botaniczny. Przy nim stwierdziliśmy, że chyba czas już wrócić po
plecaki. Jeszcze tylko 15 minut tramwajem do hostelu i 40 z niego do
autostrady i mogliśmy jechać do Lublany. Ale... nie tak łatwo.
Kiedy próbowaliśmy zmienić tramwaje na placu Jelacica, tramwaj nie
przyjechał. Okazało się że ruch w centrum został całkowicie
wstrzymany z uwagi na przejazd tysiąca i jednego motocyklisty w
uroczystym, 20-minutowym pokazie. Zastanawiało nas tylko
skąd tyle ścigaczy i harley-davidsonów w stolicy kraju liczącego w całości 4,3 miliona mieszkańców. Kiedy wreszcie przejechali mogliśmy
kontynuować. W międzyczasie, w tym okropnym hałasie, na placu cały czas śpiewali członkowie Hare Krishna, nie przerwali nawet na chwilę. Teraz wikipedia poinformowała mnie, że swoją Maha Mantrę muszą zaintonować 1728 razy każdego dnia. Lepiej więc pewnie zrobić to w grupie i nie przerywać, żeby mieć za sobą.
Plac Jelacica i przejazd motocyklistów po nim do rytmu nie przerywających nawet na sekundę hare Krisha |
Hitchwiki wyposażyła nas w wiedzę, ale też
przestraszyła zapowiadając że w pierwszym miejscu z którego już
można łapać stopa zdarzyło się ludziom łapać go 2, a nawet 4
godziny. W związku z tym co pół godziny albo nawet i szybciej
przesuwaliśmy się dalej w stronę rzekomych stacji benzynowych z
których jakiegoś szczęśliwca ktoś zabrał po 15 minutach...
droga coraz bardziej zmieniała się w prawdziwą autostradę.
Przekonywałam Esteve żebyśmy szli dalej. I dalej. Przeszliśmy
spokojnie z 2 kilometry, minęliśmy dwa hipermarkety, budowę,
rzekę. Moje stopy bolały jak nigdy, a nad głowami zbierały nam
się ciemne chmury. Stwierdziliśmy, że operacja nie ma sensu i po 3
godzinach wróciliśmy tym samym tramwajem, na ten sam dworzec
autobusowy na który trafiliśmy niespełna 24 godziny wcześniej.
Tym razem jednak ktoś czekał na nas w Lublanie.
Nie tylko "crkva" można po chorwacku mylnie odbierać... |
Danila przenocowała nas na łóżku
współlokatorki w akademiku wcześniej próbując zdecydować przez
pół godziny co też nam upichcić skoro byliśmy głodni. Tak to już jest kiedy spotka się 3 niezdecydowanych ludzi, a najbardziej
niepewnym jest gospodarz. Danila była jednak bardzo sympatyczną
osobą i w zasadzie kto wie czy nie spędziliśmy z nią najwięcej
czasu, bo tak starała się nami zaopiekować. Zabrała nas na spacer
po mieście, dość opustoszałym poza starym miastem. Lublana jest
maleńką stolicą i myślę, że przy odrobinie samozaparcia można
by wszędzie przemieszczać się w niej na piechotę. Przepływa przez
nią malowniczo rzeka, a z góry spogląda zamek. I jeszcze jedno.
Metelkova. Centrum imprez, życia towarzyskiego i manifest wolności
w zajętych samowolnie dawnych koszarach i więzieniu. Opowiedziały
nam już o niej dziewczyny z Opatiji, pokazując film. Możecie
przyjść z własnym piwem, tanie piwo kupić, pójść na imprezę
do klubu, obejrzeć sztukę w galerii i przespać się w hostelu
stworzonym z więziennych celi.
Ogród botaniczny w Zagrzebiu i Teatr Narodowy |
Razem z Danilą trafiliśmy też na
maraton „Wings for Life World Run”. „Wings for Life” jest w
zasadzie fundacją prowadzącą badania nad uszkodzeniami kręgosłupa.
Maraton odbywał się równocześnie w kilkudziesięciu miastach na
świecie, w tym w polskim Poznaniu. W związku z tym, że wyruszano o
dokładnie tej samej porze w niektórych miastach maraton odbywał
się w środku nocy!
Kiedy zostaliśmy sami wspięliśmy się
na zamek i przede wszystkim zaczęliśmy szukać sobie noclegu na
kolejną noc, kiedy współlokatorka Danili, razem z resztą „napływowych” z całej Słowenii, wracała w niedzielny wieczór
do stolicy, która ich karmi i uczy chociaż jej nie lubią.
Metelkova |
W dzielnicy szpitali trafiliśmy na
jedyny hostel oferujący na booking.com dwójkę w zawrotnej cenie 15
euro od osoby (podczas gdy nawet we Francji dało się znaleźć podobne lokum
za 10 euro). Kiedy dotarliśmy do nieco odrapanego budynku tuż obok ulicy
Mocznikowej okazało się że cena wynosi 20 euro, a nasze
apartamenty są kolejnym miejscem, które booking.com robi w konia. Na
szczęście rozsądna pani dała za wygraną i zeszła nam do ceny z
bookingu, a my nie posiadaliśmy się z radości jaką daje parze
pokój tylko, tylko dla siebie. Bez obawy że zaraz do 8-osobowego
pokoju dołączy grupa gimnazjalistek. Albo że naprawdę przemiły host będzie w
środku nocy po omacku zmierzał do toalety w okolicach twojej złożonej na materacu głowy. Weseli pobiegliśmy odebrać nasze
plecaki od Danili mijając po drodze tory kolejowe i bar o
fascynującej nazwie „Orto” położony wraz z podłym night
clubem koło naszego gniazdka. Na zakończenie udanego dnia wypiliśmy
piwo na Metelkovej, a naszymi sąsiadami była ogromna grupa Polaków.
Korzystając ze spokoju naszego lokum i
biorąc pod uwagę, że kolejnego dnia mieliśmy się rozstać
zaczęliśmy szukać połączeń do Triestu i Polski. O ile do
Triestu poszło całkiem szybko, o tyle w miarę dostawania
negatywnych odpowiedzi od kolejnych osób z blablacar, które
teoretycznie miały wolne miejsca, stopniowo pogrążałam się w
rozpaczy. Po naszej złej passie trwającej od trzech dni moim
ostatnim życzeniem było wracanie stopem, zdobyłam więc informacje na temat każdego możliwego środka transportu z Lublany do Polski.
Zamek w Lublanie, park Tivoli i start "Wings for Life" |
Był więc pociąg z 2 przesiadkami w Austrii o 16:00 za jedyne 135
euro. Był też Sindbad za 60 euro, jednak dopiero o 23:00 przez co
straciłabym kolejny dzień zajęć na co już nie do końca mogłam
sobie pozwolić. Blablacar dla porównania przeciętnie wahał się w
granicach 80-120 zł. Stwierdziłam, że nie ma sensu czekać, zbiorę
się w sobie na to przygodowe zakończenie i dotrę na zajęcia. O
10:00 w poniedziałek, pożegnałam się z Esteve i ruszyłam w stronę
obwodnicy. Po 45 minutach czekania i jednej ofercie stopa do
przepięknej doliny Logarskiej (która jednak nie byłaby dla mnie
dobrym rozwiązaniem) zjawił się koleś jadący do Trojane. Mówił
jedynie po słoweńsku więc rozmowa szła nam ciężko. W dodatku
cała podłoga pasażera wyłożona była butelkami wódki, a w miarę
zbliżania się do jego zjazdu w okolicach Trojane dystans który pan
był skłonny pokonać cały czas się wydłużał (aż do momentu
kiedy był gotowy jechać do Mariboru). Nie podobało mi się to
wszystko, powiedziałam więc żeby się nie kłopotał i zjechał na
najbliższą stację benzynową, gdzie już sobie poradzę szukając
kogoś jadącego jeszcze dalej niż Maribor. Zabrałam plecak i
zapytałam pierwszy samochód o podwózkę, byle dalej.
Smoczy i potrójny most na rzeką Ljubljanicą |
Od tego
momentu już nikt nie budził moich podejrzeń, a kolejny człowiek
który mnie zabrał - ex-kierowca TIRa - był tak kochany, że jeździł
ze mną po wszystkich stacjach i zajazdach dla TIRów szukając
czegoś jadącego w kierunku Polski lub Słowacji. Mówiliśmy po
polsko-słoweńsko-angielsku, a na pożegnanie zostałam obdarowana
gazem łzawiącym, bo na tym świecie nigdy nic nie wiadomo, a jestem
przecież piękną, młodą kobietą (co zostało jednoznacznie
stwierdzone w odpowiedzi na moje pochwały piękna i uroku Słowenii
w rozbrajającym komplemencie: „Slovenia is small but beautiful,
Iza is big... but beautiful too”).
I kolejny most w Lublanie - Rzeźnika, ozdobiony rzeźbami giczy i podrobów, który Słoweńcy i turyści zamienili w most zakochanych. |
Na stacji na której mnie zostawił
stało już 4 autostopowiczów. Okazało się że jeden był
Rumunem, a reszta, jak zwykle, Polakami ;). Był to czas powrotu z dorocznych
majowych wyścigów autostopowych, jedni – z Politechniki Śląskiej
– wracali z Bośni, a Łukasz - z którym połączyłam siły - wracał z wyścigu SGH do Grado we Włoszech. Podeszliśmy do Austriaka stojącego na stacji i chwilę później jechaliśmy do Wiener Neustadt położonego 50 kilometrów przed Wiedniem. Okazało się że nasz kierowca jest aktorem-amatorem i wracał przygotować się do sztuki o królu Arturze. Wysadził nas koło 15:00 na stacji z której nie było ucieczki. Znaleźliśmy na niej parę z tego samego wyścigu w którym jechał Łukasz. Żaden z samochodów osobowych nie jechał dalej niż do Wiednia, a najbliższą ciężarówkę odjeżdżającą o 20:00 do Polski zarezerwowała już owa para, która była pierwsza. Kolejny był już tylko pan jadący do Sosnowca o 5 nad ranem. Tak czarno nie spoglądaliśmy w przyszłość i między 18, a 19 zabraliśmy się do Wiednia. Miejsce w którym wysiedliśmy było równie złe, miało jednak McDonalds'a, a kawałek dalej pole pełne zajęcy i saren. Byłoby pięknie gdyby wielkimi krokami nie zbliżała się noc i nie zaczęło porządnie lać. Przed nami był więc wachlarz możliwości:
Kościół Franciszkanów za potrójnym mostem |
1. Próbować stopa dalej - na to nie starczyło nam już siły woli. 2. Wracać do centrum Wiednia i czekać na blablacar lub Polskiego Busa do rana na dworcu... albo (3.) spędzić tą krótką noc u znajomych naszych znajomych. Zaczęliśmy więc dzwonić. Kiedy zapytałam siostrę o numer do Dominiki, najlepszej kumpeli Wery, nie minęły 2 minuty, kiedy zadzwoniła do mnie mama mówiąc że zwariowałam chcąc się po nocy wbijać do ludzi niezapowiedziana i mam wsiadać w pociąg o 23:00. Koniec brykania koziołku, mama każe wracać z podwórka. Ale dobrze mieć taką mamę :).
Nie bez oporu (bo wiedząc że słono zapłacimy, a Łukasz był bez grosza, musiałam więc zaufać komuś poznanemu 5 godzin wcześniej i za niego zapłacić) udaliśmy się na dworzec kolejowy Meidling z którego według PKP miał odjeżdżać nasz pociag. I nawet tam dostaliśmy sprzeczne informacje. Moja informacja mówiła że zapłacimy 75 euro od osoby, koleżanka Łukasza, że 35, a pani z informacji że 96. Ta opcja była ciężka do przełknięcia już nawet nie tylko dla mnie, ale i mojej karty bankomatowej z limitem. Ludzie z blablacaru nie odpisywali, zajęcia kolejnego dnia czekały... Postanowiliśmy spróbować sił mojej karty. Okazało się że bilety były jednak po 65 euro, a wcześniej pani się pomyliła i wołała za nami, ale już byliśmy za daleko. Zadowoleni z obrotu sprawy, z biletami bez miejscówek (które jednak pozwoliły nam się rozciągnąć na kanapach w pustym przedziale i naprawdę spać!) spróbowaliśmy lokalnego specjału - Kebaba z mozarellą! Nie czułam mozarelli, ale kiedy o 5:00 dojechałam do Sosnowca byłam na tyle wypoczęta i pełna energii ze szczęścia, że jestem w domu, że przepakowałam się tylko i o 6:30 jechałam już do Krakowa.