Posty z Kathmandu
będą dość chaotycznym zlepkiem historyjek i obserwacji (jak ten poprzedni), bo
ogólnie rzecz biorąc, z dnia na dzień, żyjemy sobie dość nudno – pobudka o 7:30 –
szpital/trening – lunch – wędrówki po mieście/zwiedzanie. Nepal sam w sobie
jest dość spokojny (pod względem rozrywek), a nami nikt szczególnie z rodziny
czy IFMSA się nie zajmuje.
Wieża Dharahara stała się w Kathmandu symbolem
Spacery po
mieście i poznawanie go dostarcza nam jednak wystarczającej ilości zabawy. W
Nepalu na przykład rząd charakteryzuje rozbrajająca szczerość w związku z czym istnieje
tu Urząd ds. Nadużyć Władzy i osobny Urząd ds. Prania Pieniędzy, a w gazecie
widzieliśmy ostatnio konkurs na bloga komentującego oświadczenie, że jakiś
kolejny urząd dobierze się do wszystkich NGOsów wykorzystujących pieniądze w
„niewłaściwy sposób”. Ze zwiedzania i spacerów zwykle wracamy piechotą, bo po
pierwsze ciężko nam je ogarnąć bez nepalskiego, a po drugie nierzadko ma się
tylko połowę ciała w busie. Busy dołączają do masy motocykli, skuterów i
samochodów, którymi dzielnie na większych skrzyżowaniach sterują na specjalnych
stanowiskach policjanci. Światła w Katmandu owszem są, ale usłyszeliśmy, że nie
działają od dawna dlatego, że zainstalował je w ramach współpracy rozwojowej
rząd japoński... na drogich japońskich częściach na które Nepal nie może sobie
pozwolić. Niech żyje dobra pomoc.
Bhaktapur, Durbar Square
Momo przygotowane wczoraj przez naszych gospodarzy
Ku naszej radości
w Nepalu podejście do wegetarianizmu nie jest aż tak ścisłe jak w Indiach.
Przekąsić można więc nie tylko luksusowego w Indiach kurczaka, ale i baraninę,
słyszałam coś o wieprzowinie oraz... bawoła. Kiedy oglądam bawoła pracującego w
polu nie widzę wielkich różnic między nim a krową, ale widać nie wszyscy mogą
być święci. W zawiązku z tym dnia w wersji „buff” bywają często tańsze od kurczaka. Poza
tym jedzenie jest zbliżone do indyjskiego, a o nim (mam nadzieję) później.
Bhaktapur
Kiedy chodzimy po
okolicy wygląda to tak, jakby w 2012/2013 zjechały się do Nepalu tłumy turystów.
Normalnie obstawiałabym może 2010 (bo w 2008 nastąpił przewrót), ale wiele
knajp nastawionych na turystów powstało w 2013 właśnie i od 2013 trzeba w
niektórych miejscach płacić niewyobrażalne na ten region sumy za wstęp do
zabytków. W Indiach absolutnie nie mieliśmy problemu z płaceniem i faktem
segregacji na Hindusów i niehindusów, bo ceny były poza Taj Mahal rozsądne. Tu
natomiast biorą się z sufitu (lub być może z tego że o przetrwanie każdy -
nawet zabytki - walczy tu sam i wygląda to tak jakby nie było żadnej rządowej
pomocy na odbudowę niczego) i staramy się migać. Ceny podskoczyły ponoć dodatkowo
po kwietniowym trzęsieniu i w mocno zniszczonym
Bhaktapurze, 6 kilometrów od Katmandu za sam wstęp do obstawionego budkami z
biletami centrum miasta trzeba zapłacić 1500 rupii. Kolejny 1000 w świątyni Pashupati
i 750 na Durbar Square i jeśli jesteście w Katmandu na 2-3 dni, bez problemu
pożegnacie się z sumą podobną pewnie do wydanej na oglądanie zabytków Paryża. Warto jednak powiedzieć, że każde z tych miejsc naprawdę trzeba
zobaczyć.
gdzieś w okolicach Sindhukot
We wtorek rano
mieliśmy malutkie trzęsienie ziemi, ponoć było to koło 4,3 stopni w skali
Richtera. Myślałam że pacjent siedzący po przeciwnej stronie stołu kopnął go,
ale dr Andrew i reszta ekipy która przeżyła poprzednie trzęsienia, wiedziała
co to. Chwilę później napisał też do mnie Esteve – jego trening został
przerwany z obawy przed czymś większym. Dopiero jadąc do Bhaktapuru
uświadomiliśmy sobie jak duże są zniszczenia po kwietniowym trzęsieniu. Wiele
budynków, w tym świątyń, zawaliło się lub nie nadaje się do mieszkania i jest
powoli rozbieranych na olbrzymie stosy cegieł, belek i błota na środku ulic. Na
większych przestrzeniach na zewnątrz miasta wciąż stoją namiotowe wioski. Co
ciekawe bardzo duża część namiotów, jeśli nie wszystkie w miastach, pochodzi od
Chińskiego Czerwonego Krzyża, o czym w naszych mediach raczej się nie usłyszy.
Wygląda na to, że Chiny mimo złej sławy dość intensywnie angażują się w pomoc w
konfliktach i katastrofach (pamiętacie że Chiny ewakuowały Polaków z Jemenu?).
lekcje w tymczasowej blaszanej szopie
W drugi dzień
weekendu, który tutaj nie jest weekendem, tylko niedziela pierwszym dniem
pracującym (weekend od piątku po południu do soboty wieczór) wybraliśmy się
oglądać szkołę, którą ma rozbudowywać NGO z którym Esteve nawiązał współpracę.
Nazwa oczywiście mówi sama za siebie – Society for Partners in Development –
nic. I też tak szeroki jest wachlarz zainteresowań organizacji – co złapią, to
robią. Znacie grupę lekarzy która chce przyjechać leczyć za darmo w Nepalu?
Będzie zorganizowane. Pomagają ośrodkowi zdrowia, szkole, budują ścieki i
studnie. I przy okazji podkreślają że są bogaci, więc NGO jest z czystości
serca, nie potrzeby utrzymania rodziny ;). Tak więc jechaliśmy w 9 osób jeepem
żeby pomierzyć plac szkolny. Wioska nazywa się Sindhukot i mimo, że mniej
więcej jej tereny obejmuje jeszcze mapa Doliny Katmandu dojazd zajął nam 3
godziny. Przejechaliśmy rzekę, kilka razy pobieżnie ogarnięte osuwisko, a
najwspanialsze jest to, że co pewien czas mijały nas zdezelowane, publiczne
autobusy cudownym sposobem dające sobie radę w tych warunkach. Żeby być
kierowcą autobusu na nepalskich drogach naprawdę trzeba mieć jaja.
Wynagrodzeniem były
widoki, jak te które widzieliśmy kiedy przyjechaliśmy do Nepalu, tylko jeszcze
lepsze. Wioski, tarasowe uprawy ryżu, góry. Naszym pierwszym przystankiem był
ośrodek zdrowia opiekujący się miesięcznie 300 pacjentami i porządnie doposażony
w namioty i toalety przez UNICEF i WHO. Pracować w takim miejscu... to
prawdziwa medycyna! Praktykowana przez paramedyków, bo lekarze dostępni są
tylko w większych miastach. Moim zadaniem było wymyślenie czego mogą w takim
miejscu potrzebować, ale nie czułam się szczególnie kompetentna. Paramedyk
stwierdził, że mogliby dostać mikroskop do analizy – pozamedyczni niech wybaczą
– stolca w poszukiwaniu pasożytów. Czy tylko ja nie umiem takich cudów
skończywszy medycynę?! Ośrodek zdrowia jest też uprawniony do prowadzenia (za
pomocą badania fizykalnego) ciąż (4 obowiązkowe kontrole, żeby dostać becikowe
w wysokości 1900 rupii = 18 euro) i porodów.
Przy świątyni Pashupati
uroczystości pogrzebowe
Następnym
przystankiem była szkoła, do której uczęszcza 140 dzieci, ale bogu dzięki
tego dnia nie było ich aż tyle. Większość mieszkańców tych okolic należy do
kasty nietykalnych i zajmują się garbarstwem (i hodowlą warzyw i owoców na
własne potrzeby). Kiedy skończyliśmy wizytę w szkole w jednym z domów urządzono
nam poczęstunek z ogórków, jabłek i gotowanej kukurydzy.
Katmandu, Durbar Square
Na początku
dzieci były nieco onieśmielone, ale po pewnym czasie musiałam wszystkim po
kolei robić zdjęcia. Wchodziliśmy też do klas w których nie było nauczycielki
(są tylko dwie rotujące pomiędzy 5 klasami którym zadają ćwiczenia do
zrobienia, co kończy się tak że większość niepilnowanych dzieciaków biegała po
trawniku :p) i na powitanie rozlegało się śpiewane „Good morning Miss!”.
Cykałam kilka zdjęć, dziękowałam i na wyjściu słyszałam „Goodbye bye Miss!”.
Były przekochane.
tak oglądaliśmy zdjęcia - jestem w środku!
a tak jechaliśmy do Sindhukot
spróbowaliśmy nepalskiego granizado...
Wracając
utknęliśmy na trochę, bo okazało się, że na tych dość niedostępnych drogach
kursują ciężarówki i jedna akurat nie potrafiła objechać osuwiska, które zaczął
usuwać spychacz. Dookoła kręcili się ubrani w robocze ciuszki kolesie z włoskim
akcentem. Okazało się że należeli do Cooperativa Muratori e Cementisti,
włoskiej firmy wykonującej projekty budowlane na całym świecie.
Kiedy dojeżdżaliśmy do miasta mijały nas samochody wypełnione kolesiami
ubranymi na pomarańczowo, inni obowiązkowo boso szli bokiem ulicy. Wytłumaczono nam, że wszyscy zmierzali na całonocne świętowanie nad brzegiem rzeki. Kolejnego dnia
wybraliśmy się do Pashupati, miejsca pogrzebów i świątyni Shivy, gdzie
kontynuowano obchody, a do bramy stał kilometrowy ogon kobiet z ofiarami
dla bogów. Od naszej rodziny dowiedzieliśmy się że to dzień postu, kiedy przez
cały dzień nie je się absolutnie nic i kończy pani roti czyli rozpuszczonym w
wodnistej zupie roti. Próbowałam znaleźć to święto w hinduskim kalendarzu, ale
zadanie mnie przerosło – w hinduskim kalendarzu jest tyle informacji i tyle
świąt każdego dnia dla tylu regionów, że konia z rzędem dla tego który go
rozumie. Kiedy zresztą na początku zapytaliśmy naszej rodziny czy będą w czasie naszego nepalskiego pobytu jakieś święta, stwierdzili, że nie bardzo i nawet o nim nie wspomnieli. Ot, maleńkie święto. Jak bym chciała tu być kiedy naprawdę się dzieje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz