Czas podzielić się
niestandardową częścią pobytu w Chachapoyas. Wszystko zaczęło się wczesnym
rankiem w dniu kiedy mieliśmy jechać do Tarapoto. Obudziłam się i dowiedziałam,
że mój towarzysz podróży umiera. No, nie
dosłownie, wiadomo. Ale faktem było, że do autobusu razem nie wsiądziemy. I co
tu robić? W takich sytuacjach wciąż nie jestem dorosła (a przynajmniej nie
jestem jeszcze dużą panią doktor) i muszę zasięgać porad mamy :p.
|
wąwóz Rio Sonche |
Na najbliższe godziny zamieniłam
się więc w gońca – lekarza. Odwiedziłam aptekę chyba z 7 razy i znałam już
cały personel. Dzięki temu dowiedziałam się jak wiele rzeczy można zakupić tu
bez recepty. W zasadzie wszystko. Wszystkie niezbędne antybiotyki, doustne
elektrolity i to w w bardzo przystępnych cenach. Za generyczną cyprofloksacynę
płacimy więc mniej niż za idące z nią probiotyki czy Afrin. Miałam też okazję
odkryć, gdzie w Chachapoyas można zrobić
zakupy o świcie i znalazłam targ. Koło południa kryzys był jednak opanowany, a
w moim towarzyszu rosły wyrzuty sumienia. Bardzo chciał mnie więc wypchnąć na
wycieczkę. Po szczegółowym przestudiowaniu dostępnych opcji stwierdziłam, że
mogę wybrać się jeszcze w ramach zorganizowanych wycieczek do Revash i Karajia
+ Quinocta Cave albo robić to wszystko i więcej samodzielnie. Co wybrałam ;)?
|
wszystkie etapy wytwarzania cegły adobe, Huancas |
Koło 13:00 zmierzałam już na
przystanek, z którego miały odjeżdżać colectivos do Huancas. Okazało się, że
tym razem jest to zwykły samochód, a my siedzieliśmy w nim w siedem (bez
kierowcy) zupełnie obcych osób. Można było więc się porządnie poprzytulać. Na
szczęście jazda była krótka, a ja nie miałam prawa się nudzić. Przeurocza
dziewczynka jadąca na kolanach babci cały czas mnie zagadywała, prosiła o
piosenki po angielsku i pytała czy mówię w Quechua :). Później szłyśmy razem
przez wioskę, a ja po prostu nie mogłam się nie śmiać. Ten i kolejny dzień,
niesamowicie naładowały mnie pozytywną energią. Takie proste, pełne uśmiechu
interakcje ograniczane, ale i napędzane przez mój beznadziejny hiszpański dają
mi naprawdę masę radości. Ciężko opisać :).
Moje towarzyszki pokazały mi drogę do El Mirador –
punktu widokowego na kanion rzeki Sonche. Tu jeszcze było sporo turystów, a za
wstęp pobierano opłatę. Później jednak skierowałam się do Huanca Urco, 5
kilometrów od miasteczka według „SA Handbook”. Na swojej drodze spotkałam już
tylko groźnego wieprza i pana z maczetą. I parę osób z wioski. Momentami myślałam, że kiedy tak szłam, a
dookoła było całkiem cicho i pusto, gdyby ktoś wpadł na pomysł skrzywdzenia
Gringi nikt by się nie dowiedział. Drugiego dnia już przestałam bać się ludzi i
bałam się tylko zwierząt zwłaszcza, że w miasteczku pewien pan próbował mnie
nimi nastraszyć (wtedy poczekałabym na przewodnika ;)).
|
Huanca Urco |
Znów byłam pod
wrażeniem mojego przewodnika. Przed wyjściem przeczytałam, że po drodze mija
się spory kompleks więzienny – i oto był. W górach, w miasteczku w którym nie
mieszkało nawet 1000 osób. Do Huanca Urco, jeśli bylibyście zainteresowani,
można dojechać samochodem lub motocyklem – tak przyjeżdża tam masę zakochanych,
zapewne z większego Chachapoyas. I bogu dzięki, że wszyscy tam byli, bo inaczej
nigdy nie trafiłabym do przedhiszpańskich ruin. Trzeba wejść na ścieżkę w prawo na odpowiedniej
wysokości. Mimo pytania, miałam 3 podejścia i wszyscy się ze mnie śmiali, kiedy
tak chodziłam tam i z powrotem. Tu już byłam całkiem sama, otoczona naturą,
ruinami i dość przerażona. Ale cały czas szłam, bo szlak nie znikał. Miałam w
pewnym momencie plan powrotu inną drogą i zrobienia pętli, ale ostatecznie
stchórzyłam. I tak było pięknie, a ja byłam z siebie niesamowicie dumna.
|
Chachapoyas |
Następnego dnia postanowiłam
wybrać się do Yalape i Karajii. Zaczęłam od Yalape, gdyż właściciel hostelu -
Jose, przecząc nieco SA Handbook mówił, że busy do Levanto odjeżdżają tylko o
5:45. Z granicy miasta. Ale o 5:45 jest ciemno, to bezpieczne? Nie, nie martw
się. Będzie jasno i sporo ludzi będzie szło do pracy i szkoły. Aha. Z wydarzeń
poprzedniej nocy, kiedy czekałam aż się rozjaśni, żeby pójść na zakupy
wiedziałam, że o 6 rano jest wciąż ciemno jak o 3. Ale mówił, że będzie
bezpiecznie, więc poszłam. W pewien sposób odpowiedzialność leżała po stronie
Jose.
|
ulica Amazonas |
O 5:20 Chachapoyas było
absolutnie wyludnione. Był to mój pierwszy samotny spacer w nocy w Peru. Cicho,
pięknie. Szłam w górę Amazonas i dalej w stronę wylotu z miasta na Levanto.
5:30, noc, a ja mam wspinać się pod górę? Nie chciałam, żeby wstanie o tej
nieludzkiej porze zakończyło się porażką. Pytałam, szukałam, przechodziłam
przez wykopki. Na wskazanym skrzyżowaniu pod latarnią czekał jakiś mężczyzna.
Stwierdziłam, że pewnie też wybiera się do Levanto. I tak staliśmy razem, co
pewien czas przechodzili ludzie przygotowujący się do kolejnego dnia. Przyszło
dwóch chłopaków. Nic nie przyjeżdżało. O 6:09 pojawił się bus jadący do
Levanto, ale w przeciwną stronę, chciał jeszcze zebrać pasażerów z Chachapoyas.
Naśladowałam panów i czekałam dalej. O 6:13 przyjechała taksówka. Kierowca twierdził, że za
cenę busika – 6 soles od osoby – zawiezie naszą grupkę. Wsiedliśmy. Taksówce
brakowało paru elementów, w tym okienka koło mojej głowy. Myślałam, że zamienię
się w sopelek, kiedy tak z otwartymi oknami mknęliśmy nad ranem, jakby nie było
w samym środku zimy, w stronę przełęczy. A ja w samej bluzie. Zatrzymaliśmy się
jeszcze na zakupy. I wymienić bańki na mleko. Na przełęczy trzeba było dolać
czegoś pod maską. Jeden z chłopaków korzystając z sytuacji, że odeszłam porobić
zdjęcia, odwrócił się za potrzebą, ale niestety nie zdążył zakończyć do mojego
powrotu. Swojsko. Widoki zapierały dech w piersiach.
|
całe Levanto, jak na dłoni... i schody na których ćwiczyłam sprint ;) |
Levanto było pierwszym osiedlem
Hiszpanów w regionie, założonym w 1538 roku zanim uderzyli na Chachapoyas.
Oczekiwałam miasteczka. Albo chociaż sporej wioski. Popełniłam błąd nie kupując
prowiantu w jedynym sklepiku w centrum, który jednocześnie był sklepem i pokojem
dziennym właścicielki (Hi-fi i telewizor na ścianie, obok lodówka), przez to do
11 pozostałam na 400 ml napoju kupionego poprzedniego dnia. A było sporo
wspinania i błądzenia. Najpierw wspięłam się ze wsi do poziomu drogi, którą
przyjechałam. Weszłam na „Camino pre hispanico” wierząc, że doprowadzi mnie do
Yalape. Zapytany o drogę pan stwierdził jednak, że pokaże mi krótszą drogę i
pójdziemy „huntos”.
Sprowadził mnie do
drogi, na której chwilę wcześniej byłam i kazał iść w przeciwnym kierunku.
Gdzieś tam koło domeczku ma być wejście. Szłam. I szłam. Cały spacerek według
przewodnika miał trwać 30 minut. Powoli traciłam nadzieję, że cokolwiek tego dnia zobaczę. Aż dotarłam do znaku Yalape. Brama była jednak zamknięta. Chwilę wcześniej we
wsi, jeden z zapytanych o drogę panów twierdził, że nie znajdę szlaku, czyhają
na mnie zwierzęta i muszę czekać na przewodnika, bo bez niego umrę. Czekać?
Przeszłam przez bramę. Przecież tylko on mówił, że nie mogę. Z 7 innych osób nie wspominało
niczego o żadnym zakazie. Wciąż jednak obawiałam się, że ktoś z zza drzewa
poszczuje mnie psami. Okazało się, że problem był inny, a ja dzięki niemu
dowiedziałam się skąd Chachapoyas mieli wodę. Po 10 krokach w trawie moje buty
i spodnie do połowy łydki były całkiem przemoczone. Szłam w górę, bo miałam
wrażenie, że właśnie pod górę kazano mi iść. Tak naprawdę nie miałam zielonego pojęcia
gdzie się kierować. Nie było żadnego szlaku. Po prostu szłam łąką. Było cudnie.
I trochę strasznie. Dotarłam do murów, były jednak albo ciągłe, albo tak
zarośnięte, że naprawdę potrzebowałabym maczety aby odnowić ścieżkę. Wciąż się
nie poddawałam. I wciąż tak naprawdę nie wiedziałam czego szukam.
|
Yalape |
W przewodniku znalazłam informację o
„overgrown ruins, that seem to have been massive residential complex”. Szczerze
mówiąc oczekiwałam aż do samego przekroczenia murów, że zastanę jakąś starą,
pohiszpańską hacjendę. Znalazłam drugie co do wielkości po Kuelap osiedle
Chachapoyas w regionie. Zorientowałam się dopiero patrząc na charakterystyczny
dla domu szamana znak oka pumy. Czułam się jak – wybaczcie – pieprzony Indiana
Jones. Nie mogło być lepiej. Wciąż się jednak bałam. Tym razem - w przeciwieństwie do Kuelap - byłam sama.
Przedzierałam się przez – w zasadzie – las deszczowy. A jeśli Chachapoyas
czcili pumy i węże... to czy zniknęły one do dzisiaj?
Po zwiedzeniu ruin zeszłam do
poziomu drogi, przemoczona i umierająca z głodu. Świadoma, że kiedy wspinałam
się na wzgórze, drogą w dole nie jechało prawie nic. Raczej nie zanosiło się,
że uda mi się dotrzeć jeszcze tego dnia do Karajii. Jedna smętna ciężarówka
minęła mnie nie zwracając uwagi. Zaczęłam iść w stronę wioski. Kiedy szłam już
jej uliczkami jakiś busik jechał równoległą drogą. „Jeśli to była moja jedyna
szansa – umrę”. Zeszłam do punktu informacji turystycznej, o tej porze już
otwartego (Takie punkty nie są tu normalne, po prostu Yalape okazuje się być
naprawdę ważnym choć zapomnianym dotychczas miejscem, od przyszłego roku już tak jednak nie będzie, bo rząd przeznaczył sporo kasy na przygotowanie obiektu dla turystów. Jeśli przyjedziecie tam za jakiś czas nie będzie już zabaw w Indianę Jonesa, tylko bilety i elegancka ścieżka. Myślę, że wciąż będzie masę innych miejsc ukrytych przed ludźmi, bo ogarnięcie całej peruwiańskiej spuścizny wydaje mi się ciężkie do wykonania).
„Jak mogę dostać się do
Chachapoyas?”
„O widzisz busa? Właśnie
wyjechał do Chachapoyas.” Po czym zaczęło się gorączkowe poszukiwanie telefonu
z kasą na koncie, z którego możnaby zadzwonić do kierowcy, bo przecież wszyscy
się znają. Skończyło się na moim ;). Oczywiście nie ja rozmawiałam.
„Mówią, że poczekają na końcu
schodów. Leć, leć” I tak, minąwszy miejsce w którym miałam teraz być niecałe 20
minut temu, biegłam z powrotem. Siedem osób, które spotkałam na ryneczku i
tyleż samo na górze schodów dopingowało mi w moim biegu. Znów nie kupiłam
jedzenia. Myślałam, że wyzionę ducha, ale wsiadłam.
Ledwo unormowałam oddech, ktoś zagadał do
mnie z tyłu. Z hiszpańskim ciężko. To może francuski, angielski? Słucham? Ktoś
z wioski mówi w trzech językach? Zaczęliśmy rozmawiać po francusku. I oto w
busie z maleńkiej wioski pod Chachapoyas spotkałam jednego z ludzi, którzy idą
przez świat. Idą. Korzystają ze stóp. Prawie wyłącznie. Dawid jest 34-letnim
Węgrem, który zaczął iść 3,5 roku temu. Poszedł – jak wszyscy startujący w
Europie – najpierw na wschód. Kiedy doszedł do Azji południowo- wschodniej
posiedział tam odpowiednio długo i zakochał się w Indonezji, poleciał do
Meksyku. I tak, lądem dotarł do Chachapoyas. Gadaliśmy po francusko -
hiszpańsku, włączając rodzinę z Levanto u której spał tej nocy, przez całą
drogę. Była masa śmiechu. I po raz pierwszy nazwano mnie Gringą.
Kiedy dojechaliśmy kierowca
okazał się członkiem całej rodziny i stwierdził, że tak po prostu wszystkich
wiózł i nie może ode mnie wziąć kasy. Poszliśmy z Dawidem do „Chachapoyas
backpackers”, bo twierdził, że właściciele to jego znajomi. Zjedliśmy później
razem z z Philipem i żoną Jose lunch (i w zasadzie mój pierwszy posiłek), ale
historia Dawida jakoś nie przekonywała Philipa, był raczej skłonny uznać go za
szaleńca.
Ponieważ Philip czuł się na tyle
lepiej, aby wyruszyć w drogę powrotną, ale nie na tyle, żeby szybko spakować
się i w międzyczasie pojechać jeszcze do Karajii, kupiliśmy bilety do Trujillo
i leniliśmy się przez resztę dnia pijąc na przykład sok z manioka. I odkrywając
kolejne uliczki Chacha, gdzie można znaleźć ciekawie nazwane restauracje. Z
tymi nazwami w Peru (i przypuszczam całej Ameryce Południowej) jest osobliwie.
Stacja benzynowa „Gwiazda Dawida”, sklep spożywczy „Serce Jezusa”. I chociażby
nasz przewoźnik do Chacha – “Matka Boska z góry Karmel”. Zastanawiam się z
jakiego powodu Peruwiańczycy tak nazywają swoje przedsiębiorstwa.
Te dwa dni sprawiły, że odżyłam.
Podróżowanie znowu było prawdziwą przygodą.
Ponieważ ostatni post o Trujillo
będzie ostatecznie jednym wielkim workiem moich peruwiańskich spostrzeżeń,
których wcześniej nie opisałam, muszę coś napisać też tutaj. Będzie po raz
kolejny o autobusach, tym razem dalekobieżnych. Kiedy miałam tu przyjechać, zebrałam
informacje o tym, że pasażerowie przy wchodzeniu do autobusu są filmowani,
autobusy mkną jak oszalałe, aby nie zatrzymały ich napady z bronią i inne tego
typu ciekawostki. Oczywiście przy podróżowaniu „dobrymi” liniami. Podróżuję
jednak dobrymi liniami (nie najlepszymi, ale po co komu szaleństwa na
pokładzie), a autobusy zatrzymują się i dobierają ludzi po miasteczkach. I nic
nam się dotychczas nie stało. Ostatnia wyprawa Chachapoyas – Trujillo
„Kuelapem”, była też o tyle zaskakująca, że firma ta zatrzymuje się na dworcach
tych linii „dla ubogich”. Dokładnie tam gdzie byłam na swojej „randce”.
Przeszliśmy więc z Philipem nieświadomie chrzest. I żyjemy. Wciąż pragnę
zaznaczyć, że „Kuelap” był polecany przez Jose ;).