„Czy może pani przeliterować nazwisko lekarza rodzinnego?”
„Nie, jestem niepiśmienna”
Zatkało mnie, ale zrozumiałam „nie”. Dopiero później
uświadomiłam sobie jaką dostałam odpowiedź od trzydziestoparolatki, która
wylądowała z bólem brzucha na naszym kardiologicznym SORze. A pytanie było przecież standardowe we Francji,
gdzie tysiąc słów można wymawiać tak samo. Był to pierwszy raz kiedy tak naprawdę
spotkałam analfabetę. Wcześniej myślałam, że analfabeci stanowią maksymalnie
1-2% społeczeństwa. Okazuje się, że w takiej Francji (włączając terytoria
zamorskie) są 3 miliony osób niepiśmiennych. 9%.
Francja przywitała mnie więc kolejnymi ciekawymi
informacjami, ale już lecąc do Polski dowiedziałam się paru ciekawych rzeczy.
Głosowanie dla osób niepiśmiennych w kwestii podzielenia Sudanu |
Moja droga do domu zajęła ponad 24 godziny, a to dlatego, że
24 godziny trwała sama przesiadka w Eindhoven. Mój pierwszy raz w Holandii.
Niestety zapomniałam, że mogłabym tam legalnie skosztować ciasteczek. Cóż,
innym razem.
I jak to zwykle bywa wylądowałam na Couch Surfingu
zdecydowanie nie u Holendra. Wylądowałam u Chinki, Wen która przyjechała do
Holandii raptem 3 tygodnie wcześniej. Dopiero się więc urządzała. I pozbywała
nieproszonych zapachów nowych mebli przy pomocy stanowisk z węgla aktywnego
rozstawionych po całym pokoju. Ten czas spędzony z Wen uświadomił mi jak
niewiele wiem o Azji i Azjatach.
W zasadzie mój cały krótki pobyt skupił się na tym, bo
przyleciałam już po zmroku, a następnego dnia wstałam tak późno, że została mi
już tylko godzina na obejrzenie miasta. Taki czas może wystarczyć jeśli nie
chce się wpadać do muzeum Philipsa czy Van Abbemuseum. No właśnie. Eindhoven to
miasto Fritza Philipsa, który zaczął od żarówek testowanych na 7 piętrze jednego z głównych
budynków w centrum, obecnie zwanego – o dziwo! – „Wieżą Światła”. Stąd
Eindhoven (jedno z najstarszych miast w Holandii, ale zbombardowane w czasie II
wojny światowej tak, że wszystko trzeba było budować od nowa, a nikt nie
przejmował się wtedy rekonstrukcjami) stało się jednym z głównych centrów
technologii. Dzisiaj, mimo że Philipsa już w Eindhoven nie ma, miasto
wypełnione jest fizykami plazmowymi i podobnymi podejrzanymi typami. Poza tym
Eindhoven jest holenderską stolicą designu, gdzie w październiku odbywają się
odpowiednie tergi i wystawy.
Ja natomiast w przeszywającym zimnie i porwistym wietrze, z 11
kilogramowym plecakiem przeszłam się po głównych ulicach. Bardzo spodobała mi
się zwłaszcza jedna, która była wyspą klubów w tej spokojnej mieścince.
Niestety dotarłam na nią w niedzielny, pochmurny poranek, kiedy o szalonej nocy
świadczyły śmieci i puste 24-godzinne podajniki hamburgerów i hot-dogów
(niestety zdjęcia zostały w domu, bo stałam się posiadaczką nowego aparatu!).
W kwestii obserwacji couchsurfingowo-azjatyckich mogłabym
powiedzieć więcej. Najzabawniejsze jest to, że od początku wiedziałam, że
wybieram się do osoby szczególnej. „Referencje” na koncie Wen składały się w
logiczny obraz uroczego nerda. „Good luck with your PhD” czy „self-disciplined
girl” szczególnie utkwiły mi w pamięci. Nic więc dziwnego, że okazała się mieć
wiele ciekawych zasad. Aby wywabić paskudne zapachy, których nikt poza Wen nie
czuł (nie tylko ja) poza węglem miałyśmy jeszcze na oścież otwarte okno aż do
późnej nocy. Początek listopada, Holandia. 8 stopni. Siedziałam w kurtce. Aby
czymś zająć się po jedzeniu zaczęłyśmy dekorować pokój na czym upłynęły Wen ze
2 godziny. PhD robi z planowania urbanistycznego i cały czas coś krzywo wisiało
na ścianie. A kiedy przyszedł mieszkający po sąsiedzku Hiszpan, żeby przyjrzeć
się dziełu i dobrze się z nim gadało został bezpardonowo wyproszony o 24, bo
przecież już i tak siedział nieprzyzwoicie długo jak na mężczyznę, a ona musi
iść spać. Następnego dnia była niedziela.
Winnice Chateau Laffitte |
Wen też bardzo mnie przepraszała, że nie była w stanie podjąć
mnie tak jak zwykle przyjmuje gości i naprawdę się o mnie zatroszczyć. Gadała ze
mną, odebrała mnie z dworca i odprowadziła kawałek w jego kierunku, tak żebym
się nie pogubiła. Ugotowała obiad. Nie wiem jak zatem powinno podejmować się
gości na Couch Surfingu. Sądząc również po tym jak później podjął mnie iście po
królewsku Biesio, moi surferzy muszą mnie brać za średnio gościnną osobę. Jednak wszystko to zdominowało
wydarzenie, które nastąpiło kiedy szłyśmy spać. Siedziałam jeszcze przy
komputerze, kiedy Wen brała prysznic i ni stąd ni z owąd wybiegła, a właściwie
wyszła nago z łazienki coś zrobić w pokoju. Jak gdyby nigdy nic, nigdzie się nie
spiesząc. Nie jestem do tego przyzwyczajona. Z rozmowy z Lui, która spędziła
jakiś czas w Korei wynikło jednak, że powinnam to zrobić wybierając się do
Azji.
Następnie nastąpiło 10 dni moich najbardziej intensywnych
wakacji życia, które przyniosły wiele ciekawych historii i wiele zaskoczeń. To
na przykład, że pediatria na Prokocimiu może być ciekawa, przyjemna i prowadzona
po ludzku. Historie z Uzbekistanu, Filipin, Maroka, Singapuru. Historie
zaręczyn w naszej grupie ze studiów. A ja czułam się jakbym w Polsce wskakiwała
w swoje przyjemne, przez lata wypracowane miejsce jak brakujący puzzel. Francja
mi się tylko przyśniła, nie ma przecież innego życia niż w Krakowie, w
Sosnowcu, przy wszystkich znajomych i mamie. Wszyscy chcieli się ze mną
spotkać. Wszyscy chceli się ze mną napić. Miło jest wracać na tydzień! Za sprawą
tego maratonu, gdzie przez cały tydzień nie kładłam się przed 1:00 a w końcówce
przez 4:00 nad ranem w poniedziałek opadałam z sił.
Wszystko to minęło jak z bicza strzelił i przyszła pora na
odkrycie kolejnego polskiego lotniska. Dotarcie na Modlin z południa nie jest
najprostszą (i najtańszą) sprawą. Dałam jednak radę, a prawdziwy cyrk miał się
dopiero zacząć. Podróżowałam jedynie z bagażem podręcznym, ważył więc 13 kg,
był wypakowany ubraniami, książkami i serem na pierogi leniwe. Samo wyciągnięcie
laptopa do prześwietlenia było już dla mnie nie lada wyzwaniem. Ale, trzeba to
trzeba. Podeszłam jak zwykle, a tu nagle proszą mnie o ściągnięcie butów. I
swetra, do obcisłych ubrań. Mój bagaż zaczął budzić podejrzenia. Jestem wciąż w
trakcie czytania „Marching Powder” czułam się więc jak ostatni dealer koki, ale
tak naprawdę obawiałam się tylko żeby nie zabrali mi pęsety. Osiłek z ochrony, nie siląc się na uprzejmość, podszedł do
mojego bagażu z komentarzem, że następnym razem mam się przygotować porządnie i
zaczął wybebeszać kieszeń z dokumentami.
Dokładne, osobne prześwietlenie
przeszedł mój jasiek. Zapewne chowałam tam maczetę z zamiarem sterroryzowania
połowy samolotu. Okazało się, że w dniach 8 - 23.11 była na lotniskach wzmożona kontrola, ale i tak nie uzasadniało to paranoi w Modlinie. Niesamowitym przeżyciem było też lecenie siedzenie w siedzenie
z uroczymi Warszawiankami, najwyraźniej models-to-be, pokazującymi sobie nawzajem znajomych w niejakim „K-Mag”. I tak znalazłam się w Paryżu. Jeszcze parę godzin
i byłam w Bordeaux. Moje życie w Polsce istnieje, temu już nie zaprzeczę, ale
kiedy ja tam byłam?
La Brede - zamek Monteskiusza |
Francja natomiast nie dała mi okresu na przestawienie.
Dotarłam o 23, a o 7 rano trzeba już było wstawać, żeby spędzić 10 godzin na
oddziale. I akurat po takim tygodniu musiał zmienić nam się zespół. Ten akurat, złożony dla odmiany z prawie samych dziewczyn, przestał uważać mnie za półczłowieka. Musiałam więc odsiedzieć całe 10 godzin. Tego dnia nie
dość, że byliśmy zawaleni ludźmi to jeszcze było bardzo międzynarodowo.
Turczynka, Cyganka. Kolejnego dnia kolejna Cyganka i cała jej rodzina.
Nasza trzydziestoparoletnia pacjentka trafiła do naszego szpitala przez to, że jedno z dzieci poparzyło się w ich taborze, który jest na stałe rozłożony w okolicach Pau. Całą rodziną przenieśli się więc za dzieckiem do Bordeaux. Tam, kiedy już parę dni obozowali przyszła policja zdecydowana ich przegonić. Kiedy policjant podduszał jej męża, ona przyszła z pomocą i dostała w brzuch. Historia była na tyle nieprzystająca do kardiologicznego SORu i na tyle ciężko było mi to wszystko zrozumieć, że dopytywałam się aż do momentu w którym pani stwierdziła, że nie będzie ze mną rozmawiać, bo nie ma to sensu, widać jestem jakaś głupia. Moja jedyna pacjentka, która odmówiła współpracy. W ciągu tych dwóch intensywnych dni przeszłam też kolejny chrzest, a mianowicie zadzwoniłam do lekarza rodzinnego zebrać informacje o pacjencie. Dostałam też od pacjenta namiary na francuską organizację zajmującą się bezdomnymi w Polsce, w której pracuje jego syn. Też ten świat się przeplata.
Nasza trzydziestoparoletnia pacjentka trafiła do naszego szpitala przez to, że jedno z dzieci poparzyło się w ich taborze, który jest na stałe rozłożony w okolicach Pau. Całą rodziną przenieśli się więc za dzieckiem do Bordeaux. Tam, kiedy już parę dni obozowali przyszła policja zdecydowana ich przegonić. Kiedy policjant podduszał jej męża, ona przyszła z pomocą i dostała w brzuch. Historia była na tyle nieprzystająca do kardiologicznego SORu i na tyle ciężko było mi to wszystko zrozumieć, że dopytywałam się aż do momentu w którym pani stwierdziła, że nie będzie ze mną rozmawiać, bo nie ma to sensu, widać jestem jakaś głupia. Moja jedyna pacjentka, która odmówiła współpracy. W ciągu tych dwóch intensywnych dni przeszłam też kolejny chrzest, a mianowicie zadzwoniłam do lekarza rodzinnego zebrać informacje o pacjencie. Dostałam też od pacjenta namiary na francuską organizację zajmującą się bezdomnymi w Polsce, w której pracuje jego syn. Też ten świat się przeplata.
Z tego wszystkiego Pau, o którym przed przyjazdem nie miałam
pojęcia, zaczyna urastać do rangi mitycznego miasta. Stamtąd był nasz kochany
pan Afgańczyk, stamtąd był poznany na imprezie senegalskiej Gwinejczyk. Stamtąd
są Cyganie i Ormianie i chłopak, który okazuje się 3 lata temu pisał do mnie
CouchRequesta. Stamtąd jest znajoma Juana. Wszyscy są z Pau. I być może Pau
jest wszystkim. No dobra, nie sądzę. Ale i tak się tam wybieramy.
W weekend również nie udało mi się wypocząć. Zaraz po
szpitalu w piątek wybrałam się na imprezę z muzyką bałkańską i swingową na żywo. Była tam zbieranina najdziwniejszych ludzi jakich widziało Bordeaux, a na pewno
kampus. Nie sądzę, że były to przebrania tylko na ten wieczór. Było świetnie.
Kolejnego dnia wybrałam się na pierwszą w moim franucuskim życiu wycieczkę dla
Erasmusów. Tym razem był to zamek Monteskiusza. A po nim moje pierwsze urodziny
na obczyźnie. Z pierogami leniwymi i Algierczykami, którzy musieli koniecznie
gotować przez 3 godziny kuskus w kuchni, w której akurat robiliśmy imprezę. I
nieszczęsnym wyjściem na miasto, gdzie okazało się że jeden klub jest pełny i
już nikogo nie wpuszczają, a kolejny, 30 minut na piechotę dalej, zamknięto pół
godziny po naszym dodreptaniu. O 2:00 w nocy. Bo jeśli we Francji coś nazywa
się barem i nie pobiera 10 euro za wstęp, to nie obchodzi ich, że wciąż mają masę
klientów.
Dziś natomiast zaczęłam swój kolejny staż – neurologię.
Wprowadzał nas dr Sibon. Czy może być piękniejsze nazwisko?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz