czwartek, 28 listopada 2013

Perigord Noir, Carbon Blanc i szarości

I tak wszyscy utknęli w tym systemie. Wszyscy zajmują się pierdołami, a nas uważają nic nie warte śmiecie. A ja szczerze mówiąc... w sumie mam ich gdzieś. Niech sobie robią co chcą.

Chłopak z tramwaju

Myślałam, że przez długi czas nie będę miała nic ciekawego do opisania poza wycieczką do Perigord (o której też zbyt wiele nie mogę powiedzieć), ale proszę – ostatnie 4 dni były eksplozją wydarzeń.
Jak zwykle będzie nieco na zasadzie odwróconej chronologii, bo jak zawsze ostatnie wydarzenia najbardziej sprawiają, że coś chce mi się skrobnąć.
Limeuil - w przeciwieństwie do ludzi, spotkaliśmy nieprawdopodobną ilość kotów
Zacznijmy od poniedziałku. Poniedziałki przez najbliższe 2 miesiące będą moją najgorszą zgrozą, bo profesor Sibon życzy sobie abyśmy stawiali się na 45-minutowy kurs punkt 8:15. Co sprawia, że muszę wstawać o 7:00 i pedałować (bo jeżdżę teraz wszędzie na rowerze) w absolutnych, porannych ciemnościach. Nie bardzo mi się to podoba (a jeszcze mniej myśl, że najprawdopodobniej podczas ostatniego, chirurgicznego bloku będzie trzeba wstawać na 7:30). Po tygodniu zaczęłam też uświadamiać sobie, że najprawdopodobniej ten blok będzie moim najgorszym, zarówno przez to że nic się nie dzieje i ekipę. Tak to z neurologią. Teraz stwierdzam z perspektywy czasu, że kardiologia nie była taka zła. Coś mogliśmy robić, co drugi tydzień był wolny, a w stawianiu się na oddziale panowała pełna dowolność w przedziale 9:00 – 10:00. To było życie.
Les Eyzies i bardzo charakterystyczne dla Perigord nawisy skalne
Teraz będzie nieco osobiście, bo jak by nie było nigdy nie pisałam tu o chłopcach. Swoich. Kiedy przyszłam w poniedziałek do domu okazało się, że Esteve musi pilnie wracać do siebie, do Hiszpanii, a bilety ma kupione już na środę. I tak mieliśmy się nie widzieć miesiąc z uwagi na bardzo długą przerwę świąteczną na kierunkach innych niż medycyna, ale do świąt są jeszcze 3 tygodnie. A w ten sposób nie będziemy widzieć się mniej więcej tyle i ile się znamy. Tak więc w przeciągu dwóch dni z nagła zniknął z Bordeaux mój najlepszy przyjaciel na obczyźnie, a ja wciąż nie do końca wiem co ze sobą zrobić. To w zasadzie największe wydarzenie tego tygodnia.
Kiedy wczoraj wracałam z lotniska, do autobusu wbiegła grupa 6 mało przyjemnych z twarzy, pijanych Niemców. Nie wzbudzali sympatii i mieli pomarańczowe czapeczki. Dzisiaj w mieście pomarańczowych czapeczek zaczęło pojawiać się coraz więcej. Pomarańczowe czapeczki jako nieodłączny atrybut dzierżyły w rękach markowe piwo „Europacup”. Kiedy tramwaj pokonywał Victoire, przejeżdżał przez pomarańczowe morze. Krótki research i -voila!- już wiem, że dziś w Bordeaux mecz ligii europejskiej między Girondins Bordeaux (ostatni w grupie) i Eintracht Frankfurt (pierwsi). Jak widać poniżej panowie (no, zdarzają się też i panie) w kupie wyglądają naprawdę malowniczo.
Dużo w tym poście będzie o tramwajach. Tramwaje w Bordeaux są prawie jak famme fatale. Fascynujące i niebezpieczne. To dzięki tramwajowi właśnie moja dzisiejsza wyprawa do Carbon Blanc nie okazała się
a zdjęcie zapożyczone stąd
skończoną klapą. Choć mogła skończyć się też złamaną ręką, gdy wszyscy na siebie polecieli przy bardzo, bardzo intensywnym hamowaniu. No właśnie. Przez to że tramwaje we Francji projektowane są na bardzo szybkie i bezkolizyjne (każdy ma osobną linię i nigdy nie dzielą przystanków), a czynnik ludzki jest jaki jest, bo tramwaj, w przeciwieństwie do metra jeździ po powierzchni, co chwilę słyszy się o kolejnym wypadku.
Przynajmniej w ostatnich miesiącach. Na początku listopada zdarzyła się też śmierć. Z tramwajami nie ma żartów. Tym bardziej, że trasy tramwajów są też często najlepszym miejscem do jazdy na rowerze. Jakiś miesiąc temu śmiałam się kiedy chłopak wpadł w tory i się przewrócił. W zeszłym tygodniu przytrafiło się to mnie. Skończyło się potarganymi spodniami i decyzją, że już nigdy nie będę jechać torami, bo wolę nie myśleć co zostałoby ze mnie gdyby za mną jechał tramwaj. Pewnie tyle, co z tej dziewczyny, która wpadła na początku listopada. Miała 24 lata.
Foie gras nocną porą w Sarlat-la-Caneda
 Dzisiaj natomiast będąc wewnątrz tramwaju po 2 tygodniach jazdy wzdłuż kampusu i winnic na rowerze, uderzyło mnie jaką można w nim odnaleźć różnorodność. Chyba nigdzie nie ma takiego przeglądu społeczeństwa jak w tramwaju. Na pętli w Carbon Blanc znalazłam też dwóch nietypowych Polaków.
Wybrałam się do tej dość oddalonej dzielnicy, a raczej miasta (podczas wyprawy doszłam do wniosku, że stworzę mini album wszystkich Hotel de Ville aglomeracji Bordeaux) szukając budynku, którego tam wcale nie było. Tak to już jest kiedy bezgranicznie ufasz google maps w mieście, które składa się z kilku miast. To tak jak w Londynie jest kilka High Streets. Carbon Blanc wymaga jednak dłuższej wycieczki, bo prezentuje się całkiem nieźle i zapewnia ciekawe widoki ze wzgórz (tak, tam – na prawym brzegu – zaczynają się wzgórza) na stocznie i fabryki na północy Bordeaux.
Sarlat-la-Caneda za dnia
Kiedy, bardzo zrezygnowana, wsiadałam do tramwaju usłyszałam polski. Oto obok mnie siedzieli piękni, (około) dwudziestoletni, polscy chłopcy. Przysłuchiwanie się ich dość głośnej rozmowie zajęło mi z pół godziny, czyli tyle ile jedzie się do centrum miasta. Rozmawiali o różnych pracach, za które zdążyli zabrać się dotychczas. Mówili o zbiorach sałaty za 4 euro za godzinę, o przerzucaniu łososi w fabryce w Amsterdamie, o 3 pizzach w cenie 10 euro gdzieś w Marsylii.
„Ale kiedy kupiłem sobie okazało się, że to samo ciasto z dwiema połówkami oliwki na całą pizzę”.
„No, mi kiedy pracowałem w pizzerii też kazali dawać jak najmniej, ale kiedy szef nie patrzył pakowałem ludziom dodatków w cholerę, niech się cieszą, że ich pizza jest zaje***”.
Mówili też o tym, że śpiąc na dworze o takiej porze roku naciągają na siebie kaptury i jest lepiej. „O tak!” zażartował jeden chowając całą twarz w kapturze. Kiedy śpisz w zimie na ulicy ciężko jest też się dobrze wyspać, bo twoje ciało zużywa chyba całą energię na walczenie z zimnem. Natomiast w Andaluzji jest całkiem w porządku - w zimie jest między 5 a 10 stopni i kiedy jeden z nich (zdecydowanie bardziej doświadczony i wprowadzający drugiego w życie) trafił tam o podobnej porze chodził w lekkich sweterkach podczas gdy inni trzęśli się z zimna.
Bo byli bezdomni. Już kolejni z Polski, których spotkałam w Bordeaux. I o nich, pomijając lekki zapach, nikt nie powiedziałby, że wyglądają na bezdomnych. Może to banał, ale tu – w Bordeaux – można naprawdę uświadomić sobie, zwłaszcza będąc w naszym wieku, że bezdomni są normalnymi ludźmi, takimi jak ja czy Ty.
Bordeaux ogólnie obfituje w bezdomnych, wśród których zdarzają się bardzo ciekawe typy. We wtorek na przykład spotkaliśmy pana, który wraz z psem, kotem i całym dobytkiem zajmował przestrzeń zbliżoną do mojego pokoju, a całość (z panem włącznie) urządzona była na styl piracki. Naprawdę. Jest to więc przeurocze podejście z przymrużeniem oka, ale kiedy spojrzy się na przykład tu: http://www.youtube.com/watch?v=IHOuW5gNMFs, gdzie usłyszycie o dziewczynie bezdomnej od 13 roku życia albo o tym dlaczego unika się noclegowni, sprawa zaczyna być mniej zabawna. Nie trzeba więc jechać ani do Stanów, żeby zobaczyć całkiem normalnych ludzi zrujnowanych przez przypadek, ani do Rio, żeby zobaczyć dzieci ulicy. Wszystko dzieje się za rogiem.
Ekipa z drugiej strony aparatu w La Roque-Gageac
Po takich emocjach, przejdę do turystycznej części posta, czyli Czarnego Perigord z odrobiną purpury. Perigord jest – jak rzecze wikipedia (najlepiej, rzecz jasna, po francusku) – historyczną krainą na terenie Akwitanii, mniej więcej pokrywającą się z departamentem Dordogne. Cały region zdominowany jest przez trufle i foie gras, okazuje się że chyba większość pochodzi właśnie stamtąd. Zwiedza się natomiast dwie rzeczy – świetnie zachowane lub odrestaurowane średniowieczne miasteczka i siedliska ludzi pierwotnych jak na przykład Lascaux. Niestety nie da się tam wybrać bez samochodu, bo miasteczka są tak małe i opustoszałe (o tej porze roku), że nawet jeśli istniałyby autobusy i inny transport publiczny trochę smutno byłoby utknąć na cały dzień w mieścinie, gdzie wszystko jest pozamykane i przez godzinę widzi się cztery osoby. Samochód trafił się nam dzięki Derekowi – trochę zakręconemu Anglikowi, którego poznałyśmy na jedynych konwersacjach w Bordeaux na których udało nam się być. Jest pracownikiem naukowym, którego uniwersytet w Leeds wysłał na 3 miesiące stażu w Bordeaux, po których uda się na kolejne 5 miesięcy do Nowej Zelandii. Takiemu to dobrze! Ja byłam przewodnikiem.

bo zdjęć robić nie można...
Pierwszy dzień miał upłynąć pod znakiem pierwotności, ale w zasadzie skończyło się na tym, że wpadliśmy jeszcze do dwóch miasteczek w drodze do Lascaux. Jedno – Limeuil, znajdujące się (wraz z wieloma innymi w Perigord) na liście najładniejszych wiosek we Francji, drugie Les Eyzies w którym znaleźliśmy narodowe muzeum prehistoryczne. Było bardzo, bardzo pusto. Może dlatego, że było też bardzo, bardzo zimno. Perspektywa spania w samochodzie, który był w zasadzie „sypialnym” vanem, nie brzmiała dla mnie w związku z tym zbyt kusząco. Ale wciąż nie mieliśmy couch surfingu. Co do Lascaux, już jakiś czas temu przeżyłam swoje małe rozczarowanie, kiedy usłyszałam że tak naprawdę zwiedza się Lascaux 2. Jest ono wierną kopią prawdziwego Lascaux, które zamknięto zaledwie po 15 latach prezentowania turystom, bo zaledwie 1200 osób, które w latach 1948 – 1963 odwiedziły jaskinię zaczęło w widoczny sposób przyczyniać się do jej destrukcji przez grzyby i tym podobne paskudztwa. Po 20 latach prac otwarto Lascaux 2 zaledwie 200 metrów od oryginału. Wierność wiernością, ale rozczarowanie zostaje kiedy przez „jaskinię” idzie się po betonowej płycie.
droga do zamku w Beynac-et-Cazenac
Kiedy zaczęło się ściemniać udaliśmy się do największego miasteczka w okolicy czyli Sarlat-la-Caneda. Było już bardzo ciemno i zimno kiedy dotarliśmy, a była zaledwie 17. Musieliśmy więc przetrwać 2 godziny zanim – francuskim zwyczajem – otwarły się na diner jakiekolwiek restauracje. Czasu było aż nadto zważywszy na warunki. Wciąż łudziliśmy się i kręciliśmy w okolicach informacji turystycznej łapiąc internet i sprawdzając czy przypadkiem ktoś nie odpisał. Odpisały ze 3 osoby, wszystkie w bardzo pięknych słowach odmawiając. To ktoś wyjechał do Afryki, to zajmował się wnuczkami lub oczekiwał dziecka. Obiad był najprawdopodobniej najładniejszym i najdroższym w naszym dotychczasowym życiu we Francji. Był więc ptaszek z foie gras i motylek z wędzonego łososia. Był stek, sery, sałatki. I była niestrawność kolejnego dnia.

W obliczu mrozu i braku zakwaterowania, dziękując bogu za świetnie zorganizowaną informację turystyczną, która zostawia foldery z zakwaterowaniem wystawione na noc, zaczęliśmy obdzwaniać wszystkie możliwe kwatery w promieniu 10 km. Tak pusto, a wszystko pełne! Ostatecznie trafiliśmy do przeuroczego miejsca w bardzo old schoolowym stylu w samym centrum – Villa Marie Genevieve, prowadzonego przez starsze małżeństwo. I spaliśmy 12 godzin, czego naprawdę potrzebowałam!
lekko napoczęty foie graszek <3
Kolejny dzień już planowo miał upłynąć pod znakiem miasteczek. O ile jeszcze w Sarlat jako dużym – jak na perigordzkie warunki – mieście trochę miejsc było otwartych, o tyle w kolejnym La Roque-Gageac nie tylko sklepiki i piekarnie były zamknięte. Nawet główna droga przechodząca przez miasteczko została zamknięta w ramach remontu. Warto zaznaczyć, że wszystkie te miejsca w lecie przeżywają prawdziwe oblężenie. Ale coś za coś. W tych warunkach rzeczywiście było dość romantycznie i tajemniczo. Łatwo było więc wyobrazić sobie to średniowiecze, kiedy dookoła nie pałętały się kolorowe tłumy z aparatami. Następnie – cały czas wzdłuż rzeki Dordogne – udaliśmy się do Beynac-et-Cazenac, gdzie poza równie pięknym miasteczkiem jest też świetnie zrekonstruowany (łącznie z drewnianą palisadą!) zamek feudalny. Próbowaliśmy też dojrzeć piękno podkowy Dordogne w okolicach Tremolat, ale niestety wszyscy byli już trochę zmęczeni i zrezygnowaliśmy z poszukiwań. Odwiedziliśmy jeszcze o zmierzchu Bergerac, które również może pochwalić się starym miastem i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Fontanna w Beynac-et-Cazeac opisana po oksytańsku i francusku
Dochodzę powoli do wniosku, że rzeczywiście na Erasmusa przenosimy ze sobą całe życie, którym żyliśmy wcześniej. Bo niby jak mielibyśmy nagle się zmieniać? Ja więc może niewiele skorzystam pod kątem edukacyjnym. Może nie zjawię się na wielu imprezach. Ale na pewno wiele zobaczę :). Już zobaczyłam.
I na koniec romantycznie, również w Beynac

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz