I tak wszyscy utknęli w tym systemie. Wszyscy zajmują się
pierdołami, a nas uważają nic nie warte śmiecie. A ja szczerze
mówiąc... w sumie mam ich gdzieś. Niech sobie robią co chcą.
Chłopak z tramwaju
Myślałam, że przez długi czas nie będę miała nic ciekawego
do opisania poza wycieczką do Perigord (o której też zbyt wiele
nie mogę powiedzieć), ale proszę – ostatnie 4 dni były
eksplozją wydarzeń.
Jak zwykle będzie nieco na zasadzie odwróconej chronologii, bo
jak zawsze ostatnie wydarzenia najbardziej sprawiają, że coś chce
mi się skrobnąć.
|
Limeuil - w przeciwieństwie do ludzi, spotkaliśmy nieprawdopodobną ilość kotów |
Zacznijmy od poniedziałku. Poniedziałki przez najbliższe 2
miesiące będą moją najgorszą zgrozą, bo profesor Sibon życzy
sobie abyśmy stawiali się na 45-minutowy kurs punkt 8:15. Co
sprawia, że muszę wstawać o 7:00 i pedałować (bo jeżdżę teraz
wszędzie na rowerze) w absolutnych, porannych ciemnościach. Nie
bardzo mi się to podoba (a jeszcze mniej myśl, że
najprawdopodobniej podczas ostatniego, chirurgicznego bloku będzie
trzeba wstawać na 7:30). Po tygodniu zaczęłam też uświadamiać
sobie, że najprawdopodobniej ten blok będzie moim najgorszym,
zarówno przez to że nic się nie dzieje i ekipę. Tak to z neurologią. Teraz stwierdzam
z perspektywy czasu, że kardiologia nie była taka zła. Coś mogliśmy robić, co
drugi tydzień był wolny, a w stawianiu się na oddziale panowała pełna dowolność w przedziale 9:00 – 10:00. To było życie.
|
Les Eyzies i bardzo charakterystyczne dla Perigord nawisy skalne |
Teraz będzie nieco osobiście, bo jak by nie było nigdy nie
pisałam tu o chłopcach. Swoich. Kiedy przyszłam w poniedziałek do
domu okazało się, że Esteve musi pilnie wracać do siebie, do
Hiszpanii, a bilety ma kupione już na środę. I tak mieliśmy się
nie widzieć miesiąc z uwagi na bardzo długą przerwę świąteczną
na kierunkach innych niż medycyna, ale do świąt są jeszcze 3
tygodnie. A w ten sposób nie będziemy widzieć się mniej więcej
tyle i ile się znamy. Tak więc w przeciągu dwóch dni z nagła zniknął z
Bordeaux mój najlepszy przyjaciel na obczyźnie, a ja wciąż nie do
końca wiem co ze sobą zrobić. To w zasadzie największe wydarzenie
tego tygodnia.
Kiedy wczoraj wracałam z lotniska, do autobusu wbiegła grupa 6
mało przyjemnych z twarzy, pijanych Niemców. Nie wzbudzali sympatii
i mieli pomarańczowe czapeczki. Dzisiaj w mieście pomarańczowych
czapeczek zaczęło pojawiać się coraz więcej. Pomarańczowe
czapeczki jako nieodłączny atrybut dzierżyły w rękach markowe
piwo „Europacup”. Kiedy tramwaj pokonywał Victoire, przejeżdżał
przez pomarańczowe morze. Krótki research i -voila!- już wiem, że
dziś w Bordeaux mecz ligii europejskiej między Girondins Bordeaux
(ostatni w grupie) i Eintracht Frankfurt (pierwsi). Jak widać poniżej panowie (no, zdarzają się
też i panie) w kupie wyglądają naprawdę malowniczo.
Dużo w tym poście będzie o tramwajach. Tramwaje w Bordeaux są
prawie jak famme fatale. Fascynujące i niebezpieczne. To dzięki
tramwajowi właśnie moja dzisiejsza wyprawa do Carbon Blanc nie
okazała się
|
a zdjęcie zapożyczone stąd |
skończoną klapą. Choć mogła skończyć się też
złamaną ręką, gdy wszyscy na siebie polecieli przy bardzo, bardzo
intensywnym hamowaniu. No właśnie. Przez to że tramwaje we Francji
projektowane są na bardzo szybkie i bezkolizyjne (każdy ma osobną
linię i nigdy nie dzielą przystanków), a czynnik ludzki jest jaki
jest, bo tramwaj, w przeciwieństwie do metra jeździ po powierzchni,
co chwilę słyszy się o kolejnym wypadku.
Przynajmniej w ostatnich
miesiącach. Na początku listopada zdarzyła się też śmierć. Z
tramwajami nie ma żartów. Tym bardziej, że trasy tramwajów są
też często najlepszym miejscem do jazdy na rowerze. Jakiś miesiąc
temu śmiałam się kiedy chłopak wpadł w tory i się przewrócił.
W zeszłym tygodniu przytrafiło się to mnie. Skończyło się
potarganymi spodniami i decyzją, że już nigdy nie będę jechać
torami, bo wolę nie myśleć co zostałoby ze mnie gdyby za mną
jechał tramwaj. Pewnie tyle, co z tej dziewczyny, która wpadła na
początku listopada. Miała 24 lata.
|
Foie gras nocną porą w Sarlat-la-Caneda |
Dzisiaj natomiast będąc wewnątrz tramwaju po 2 tygodniach jazdy
wzdłuż kampusu i winnic na rowerze, uderzyło mnie jaką można w
nim odnaleźć różnorodność. Chyba nigdzie nie ma takiego
przeglądu społeczeństwa jak w tramwaju. Na pętli w Carbon Blanc
znalazłam też dwóch nietypowych Polaków.
Wybrałam się do tej dość oddalonej dzielnicy, a raczej miasta
(podczas wyprawy doszłam do wniosku, że stworzę mini album
wszystkich Hotel de Ville aglomeracji Bordeaux) szukając budynku,
którego tam wcale nie było. Tak to już jest kiedy bezgranicznie
ufasz google maps w mieście, które składa się z kilku miast. To
tak jak w Londynie jest kilka High Streets. Carbon Blanc wymaga
jednak dłuższej wycieczki, bo prezentuje się całkiem nieźle i
zapewnia ciekawe widoki ze wzgórz (tak, tam – na prawym brzegu –
zaczynają się wzgórza) na stocznie i fabryki na północy
Bordeaux.
|
Sarlat-la-Caneda za dnia |
Kiedy, bardzo zrezygnowana, wsiadałam do tramwaju
usłyszałam polski. Oto obok mnie siedzieli piękni, (około)
dwudziestoletni, polscy chłopcy. Przysłuchiwanie się ich dość
głośnej rozmowie zajęło mi z pół godziny, czyli tyle ile jedzie
się do centrum miasta. Rozmawiali o różnych pracach, za które
zdążyli zabrać się dotychczas. Mówili o zbiorach sałaty za 4
euro za godzinę, o przerzucaniu łososi w fabryce w Amsterdamie, o 3
pizzach w cenie 10 euro gdzieś w Marsylii.
„Ale kiedy kupiłem sobie okazało się, że to samo ciasto z
dwiema połówkami oliwki na całą pizzę”.
„No, mi kiedy pracowałem w pizzerii też kazali dawać jak
najmniej, ale kiedy szef nie patrzył pakowałem ludziom dodatków w
cholerę, niech się cieszą, że ich pizza jest zaje***”.
Mówili też o tym, że śpiąc na dworze o takiej porze roku
naciągają na siebie kaptury i jest lepiej. „O tak!” zażartował
jeden chowając całą twarz w kapturze. Kiedy śpisz w zimie na
ulicy ciężko jest też się dobrze wyspać, bo twoje ciało zużywa
chyba całą energię na walczenie z zimnem. Natomiast w
Andaluzji jest całkiem w porządku - w zimie jest między 5 a 10 stopni i kiedy jeden z
nich (zdecydowanie bardziej doświadczony i wprowadzający drugiego w
życie) trafił tam o podobnej porze chodził w lekkich sweterkach
podczas gdy inni trzęśli się z zimna.
Bo byli bezdomni. Już
kolejni z Polski, których spotkałam w Bordeaux. I o nich,
pomijając lekki zapach, nikt nie powiedziałby, że wyglądają na
bezdomnych. Może to banał, ale tu – w Bordeaux – można
naprawdę uświadomić sobie, zwłaszcza będąc w naszym wieku, że
bezdomni są normalnymi ludźmi, takimi jak ja czy Ty.
Bordeaux ogólnie obfituje w bezdomnych, wśród których zdarzają
się bardzo ciekawe typy. We wtorek na przykład spotkaliśmy pana,
który wraz z psem, kotem i całym dobytkiem zajmował przestrzeń
zbliżoną do mojego pokoju, a całość (z panem włącznie)
urządzona była na styl piracki. Naprawdę. Jest to więc przeurocze
podejście z przymrużeniem oka, ale kiedy spojrzy się na przykład
tu:
http://www.youtube.com/watch?v=IHOuW5gNMFs,
gdzie usłyszycie o dziewczynie bezdomnej od 13 roku życia albo o
tym dlaczego unika się noclegowni, sprawa zaczyna być mniej zabawna. Nie
trzeba więc jechać ani do Stanów, żeby zobaczyć całkiem
normalnych ludzi zrujnowanych przez przypadek, ani do Rio, żeby
zobaczyć dzieci ulicy. Wszystko dzieje się za rogiem.
|
Ekipa z drugiej strony aparatu w La Roque-Gageac |
Po takich emocjach, przejdę do turystycznej części posta, czyli
Czarnego Perigord z odrobiną purpury. Perigord jest – jak rzecze
wikipedia (najlepiej, rzecz jasna, po francusku) – historyczną krainą na terenie Akwitanii, mniej
więcej pokrywającą się z departamentem Dordogne. Cały region
zdominowany jest przez trufle i foie gras, okazuje się że chyba
większość pochodzi właśnie stamtąd. Zwiedza się natomiast dwie
rzeczy – świetnie zachowane lub odrestaurowane średniowieczne
miasteczka i siedliska ludzi pierwotnych jak na przykład Lascaux.
Niestety nie da się tam wybrać bez samochodu, bo miasteczka są tak
małe i opustoszałe (o tej porze roku), że nawet jeśli istniałyby autobusy i inny
transport publiczny trochę smutno byłoby utknąć na cały dzień w
mieścinie, gdzie wszystko jest pozamykane i przez godzinę widzi się
cztery osoby. Samochód trafił się nam dzięki Derekowi – trochę
zakręconemu Anglikowi, którego poznałyśmy na jedynych
konwersacjach w Bordeaux na których udało nam się być. Jest
pracownikiem naukowym, którego uniwersytet w Leeds wysłał na 3
miesiące stażu w Bordeaux, po których uda się na kolejne 5
miesięcy do Nowej Zelandii. Takiemu to dobrze! Ja byłam
przewodnikiem.
|
bo zdjęć robić nie można... |
Pierwszy dzień miał upłynąć pod znakiem pierwotności, ale w
zasadzie skończyło się na tym, że wpadliśmy jeszcze do dwóch
miasteczek w drodze do Lascaux. Jedno – Limeuil, znajdujące się
(wraz z wieloma innymi w Perigord) na liście najładniejszych wiosek
we Francji, drugie Les Eyzies w którym znaleźliśmy narodowe muzeum
prehistoryczne. Było bardzo, bardzo pusto. Może dlatego, że było
też bardzo, bardzo zimno. Perspektywa spania w samochodzie, który
był w zasadzie „sypialnym” vanem, nie brzmiała dla mnie w związku z tym zbyt
kusząco. Ale wciąż nie mieliśmy couch surfingu. Co do Lascaux,
już jakiś czas temu przeżyłam swoje małe rozczarowanie, kiedy
usłyszałam że tak naprawdę zwiedza się Lascaux 2. Jest ono
wierną kopią prawdziwego Lascaux, które zamknięto zaledwie po 15
latach prezentowania turystom, bo zaledwie 1200 osób, które w
latach 1948 – 1963 odwiedziły jaskinię zaczęło w widoczny
sposób przyczyniać się do jej destrukcji przez grzyby i tym
podobne paskudztwa. Po 20 latach prac otwarto Lascaux 2 zaledwie 200
metrów od oryginału. Wierność wiernością, ale rozczarowanie
zostaje kiedy przez „jaskinię” idzie się po betonowej płycie.
|
droga do zamku w Beynac-et-Cazenac |
Kiedy zaczęło się ściemniać udaliśmy się do największego
miasteczka w okolicy czyli Sarlat-la-Caneda. Było już bardzo ciemno
i zimno kiedy dotarliśmy, a była zaledwie 17. Musieliśmy więc
przetrwać 2 godziny zanim – francuskim zwyczajem – otwarły się
na diner jakiekolwiek restauracje. Czasu było aż nadto zważywszy
na warunki. Wciąż łudziliśmy się i kręciliśmy w okolicach
informacji turystycznej łapiąc internet i sprawdzając czy
przypadkiem ktoś nie odpisał. Odpisały ze 3 osoby, wszystkie w
bardzo pięknych słowach odmawiając. To ktoś wyjechał do Afryki,
to zajmował się wnuczkami lub oczekiwał dziecka. Obiad był
najprawdopodobniej najładniejszym i najdroższym w naszym
dotychczasowym życiu we Francji. Był więc ptaszek z foie gras i
motylek z wędzonego łososia. Był stek, sery, sałatki. I była
niestrawność kolejnego dnia.
W obliczu mrozu i braku zakwaterowania, dziękując bogu za
świetnie zorganizowaną informację turystyczną, która zostawia
foldery z zakwaterowaniem wystawione na noc, zaczęliśmy obdzwaniać
wszystkie możliwe kwatery w promieniu 10 km. Tak pusto, a wszystko
pełne! Ostatecznie trafiliśmy do przeuroczego miejsca w bardzo old
schoolowym stylu w samym centrum –
Villa Marie Genevieve,
prowadzonego przez starsze małżeństwo. I spaliśmy 12 godzin,
czego naprawdę potrzebowałam!
|
lekko napoczęty foie graszek <3 |
Kolejny dzień już planowo miał upłynąć pod znakiem
miasteczek. O ile jeszcze w Sarlat jako dużym – jak na
perigordzkie warunki – mieście trochę miejsc było otwartych, o
tyle w kolejnym La Roque-Gageac nie tylko sklepiki i piekarnie były
zamknięte. Nawet główna droga przechodząca przez miasteczko
została zamknięta w ramach remontu. Warto zaznaczyć, że wszystkie
te miejsca w lecie przeżywają prawdziwe oblężenie. Ale coś za
coś. W tych warunkach rzeczywiście było dość romantycznie i
tajemniczo. Łatwo było więc wyobrazić sobie to średniowiecze,
kiedy dookoła nie pałętały się kolorowe tłumy z aparatami.
Następnie – cały czas wzdłuż rzeki Dordogne – udaliśmy się
do Beynac-et-Cazenac, gdzie poza równie pięknym miasteczkiem jest
też świetnie zrekonstruowany (łącznie z drewnianą palisadą!)
zamek feudalny. Próbowaliśmy też dojrzeć piękno podkowy Dordogne
w okolicach Tremolat, ale niestety wszyscy byli już trochę zmęczeni
i zrezygnowaliśmy z poszukiwań. Odwiedziliśmy jeszcze o zmierzchu
Bergerac, które również może pochwalić się starym miastem i
wyruszyliśmy w drogę powrotną.
|
Fontanna w Beynac-et-Cazeac opisana po oksytańsku i francusku |
Dochodzę powoli do wniosku, że rzeczywiście na Erasmusa
przenosimy ze sobą całe życie, którym żyliśmy wcześniej. Bo
niby jak mielibyśmy nagle się zmieniać? Ja więc może niewiele
skorzystam pod kątem edukacyjnym. Może nie zjawię się na wielu
imprezach. Ale na pewno wiele zobaczę :). Już zobaczyłam.
|
I na koniec romantycznie, również w Beynac |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz