Konwersując przy pomocy komórki, ustaliłyśmy z Hiszpankami, że wysiądziemy razem i wyrzucono nas gdzieś w miejscowości Sauraha w pobliżu Parku Narodowego Chitwan o której słyszałam po raz pierwszy. Dokładnie, o czym zorientowaliśmy się po jakichś 30 minutach, był to Sauraha Chowk, a do miasteczka mieliśmy jakieś 6 km. W połowie drogi zabrał nas tuktuk i podrzucił do hotelu, w którym o dziwo już zostaliśmy (250 rupii za dwójkę za noc!). Sauraha jest położona tuż nad rzeką Rapti - po jej drugiej stronie rozciąga się Chitwan i możnaby w zasadzie siedzieć caly dzien w jednej z knajpek nad rzeką w ten sposób oglądając zwierzęta, których w tym miejscu jest najwięcej!
Od razu zorientowaliśmy się że dziewczyny nikomu nie dają się zrobić w butelkę i w targowaniu są absolutnie bezwzględne. Dodając do tego fakt, że większość ludzi im współczuje i próbuje pomóc, dostają ceny o których my nigdy nie śnilismy. Jak na przykład za samodzielne skorzystanie z golarki w zakładzie fryzjerskim (jedna zgoliła część włosów drugiej :o) ku zdumieniu co najmniej 6 par męskich oczu, zeszły (one pisały, ja mówiłam, one robiły mimikę i gesty) ze 100 do 20 rupii. Wcześniej myślałabym, że bycie głuchoniemym jest przeszkodą w podróżowaniu, zwłaszcza backpackingu. Ixone natomiast skończyła w czerwcu bibliotekoznawstwo i teraz podróżuje aż skończą się jej pieniądze, jadąc w Nepalu na 3 miesięczny wolontariat, po którym wybierze sie do Birmy, Tajlandii... i kto wie. Świat nie ma barier.
a tu prawdziwy
i parę innych zwierząt, które można spotkać nad wodą (gawial, zimorodek i krokodyl)
Kolejnego dnia planowaliśmy wielkie spanie, ktore oczywiscie spelzlo na niczym. O 7 obudziło nas wołanie, że w rzece jest nosorożec. Podekscytowani ubraliśmy się w sekundę i pobiegliśmy... po czym czekaliśmy 3 godziny żeby wyszedł z wody, w której był zanurzony do połowy. Bylismy coraz bardziej glodni, ale caly czas jedno z nas musialo stac na czatach, bo a nuz wyjdzie właśnie kiedy odejdziemy. Ostatecznie straciliśmy cierpliwość i tak się stało. Po nosorożcu przyszła kolej na „elephant bath”, czyli 15-20 minut siedzenia na słoniu, który oblewał nas wodą z trąby. Całkiem fajna sprawa, o ile nie jesteście zbyt wrażliwi na złe traktowanie zwierząt - rzeczywiście są niestety bite po głowach, sterowane za ucho czymś w rodzaju harpuna, a w wolnym czasie zakute w łańcuchy pod wiata garażowych rozmiarów... Dopiero na emeryturze mają wolną rękę i taką jedną samotną słonicę widzieliśmy pierwszego dnia hasającą wesoło wśród trawy. W Chitwan niestety nie ma dzikich słoni.
nosorożce też nie są bezpieczne
Wczesnym popołudniem wybraliśmy się we czwórkę na jungle safari – godzinę płynąc dłubanką, której krawędzie były niebezpiecznie blisko wody i trzy godziny maszerując przez dżunglę. Już na etapie rzeki zobaczyliśmy gawiala (których jest na świecie mniej niż 240 sztuk!) i typowego krokodyla :p. Przed wejściem do dżungli dostaliśmy przeszkolenie jak zachować się w obliczu nosorożca (uciekać na drzewo, za drzewo, a jak drzewa nie ma to rzucic pachnacy nami fragment przyodziewku i biec do najblizszego drzewa), tygrysa (utrzymać kontakt wzrokowy, zostać w grupie i zmienić trasę) lub baloo (zostać w grupie, krzyczeć, bić bambusem w ziemię lub celując w nos, bambusy mieli tylko przewodnicy, my mieliśmy krzyczeć), co nie sprawiło że czułam się bezpiecznie
tygrysa nie zobaczyliśmy
wybierając się tam na piechotę. Ostatecznie jednak w całym parku jest może 250 tygrysów i pewnie wszyscy zainteresowani dobrze wiedzą gdzie się podziewają. Mimo tego przewodnik cały czas stymulował nasze wydzielanie adrenaliny pokazując ślady „znaczenia terenu” przez tygrysa – ślady po pazurach na drzewie, odbitą w piasku łapę czy tygrysie odchody. Znów były pijawki i atakujące zarośla, ale tym razem byliśmy dobrze przygotowani – długie spodnie, rękawy, adidasy... i żadna natura nie była nam straszna!
Dłubanki
nasi przewodnicy i tygrysie ślady
jelenie
Ostatniego dnia wybraliśmy się na rowerach do strefy buforowej z 20 000 lakes (Bishazari Tal), nazwanymi tak chwytliwie dlatego, że znajdują się 20 000 stóp od „highway”. Wycieczka była strzałem w 10, jechaliśmy przez wioski, wśród pól ryżowych i przebrnęliśmy przez rzekę, którą na drodze stworzył monsun. Na szczęście i tam towarzyszyły nam przede wszystkim jelenie (chociaż zanurzona po kolana w wodzie zaczęłam myśleć o krokodylach z poprzedniego dnia...).
rowerowo
Dziewczynom udało się wejść za darmo wzruszając staruszka strażnika, który zaczął śpiewać dla nich modlitwę. Udało nam się wrócić tuż przed ulewą, która zatrzymała nas w hotelu na tyle długo, że zdążył zjawić się właściciel który poinformował nas o strajku wszystkich kierowców autobusów w kraju. Ponoc chcieli uwzglednienia czegos w nepalskiej konstytucji, ktora caly czas przechodzi zmiany. Nie chcieliśmy zostawać kolejna noc, podreptaliśmy więc w stronę Sauraha Chowk. Okazało się że wszędzie była policja, a strajk miał się skończyć o 17. Mieliśmy więc przed sobą 3 godziny czekania, po ktorym przyszla pora na busa do Pulchowk/Narangadu/Bhaktapuru (wszystko to praktycznie to samo!) i stamtąd kolejnego do Katmandu. Ostatni bus jeszcze godzinę zbierał ludzi, a droga którą jechaliśmy 3 dni wcześniej okazała się mieć znacznie więcej dziur niż poprzednio, co razem sprawiło, że dojechaliśmy na 00:30 i musieliśmy się mocno gimnastykować żeby obudzić naszą rodzinę.
Czterodniowy
wypad za miasto przyniósł nam sporo przeżyć. Zaczęło się już w Katmandu.
Istnieją dwie drogi żeby dostać się do Pokhary z Katmandu – busem turystycznym
spod ambasady USA przy Thamelu (po prostu wyższy standard, 600 rupii w górę),
wyjeżdżającym o zabójczej 5 i 7 rano lub o dowolnej porze busem lokalnym z
„dworca” w Gongabu o równie dowolnym standardzie (nasz kosztował 400 rupii). Na
odjazd czekaliśmy pół godziny, a i tak było już późno. O 17 ruszyliśmy, ale
tylko po to, żeby pokręcić się po okolicy i ustawić się na kolejnym przystanku.
Ostatecznie wyjechaliśmy po 1,5 godzinie od momentu kiedy podeszliśmy do
autobusu, w momencie kiedy cały autobus był pełny, a nawet jedna osoba siedziała
na kuble, którego przeznaczenia wcześniej nie rozumieliśmy (i który w trakcie
podróży zyskał kolejne przeznaczenie w rękach innego pasażera). W trasie nasz
mikrobus nadrobił wszelkie straty jadąc jak szalony i mimo opowieści o 6-7
godzinach które trzeba przeznaczyć na tą trasę (niezależnie od wszystkiego
przerwa na jedzenie zawsze, ale to zawsze obowiązkowa!) byliśmy na miejscu o
22.
w drodze do Pokhary
Na miejscu według naszych kierowców. W Pokharze mieliśmy spać u Shankara,
koordynatora mojej wymiany, który zapomniał powiedzieć nam że mieszka na wsi 10
kilometrów od Pokhary. Nie wiedząc o tym, beztrosko poprosiliśmy o zostawienie nas w Lekhanath Chowk i
znaleźliśmy się w bardzo, bardzo ciemnej nocy. Nie było ani jednej latarni,
tylko droga, przystanek, parę osób o których nie mielibyśmy pojęcia gdyby nie
latarka (latarka w Nepalu jest rzeczą absolutnie niezbędną :p!) i my. Daliśmy
znak Shankarowi, który miał po nas wyjść. I wyszedł. Tylko nas nie było tam
gdzie powinniśmy być. Lekko zrozpaczeni i absolutnie sami jak palec (wszyscy Ci
ludzie gdzieś poznikali) zatrzymaliśmy jakiegoś motocyklistę żeby zapytać gdzie
też do jasnej cholery jesteśmy. Okazało się że do Shankara mieliśmy 4 km i
jeden punkt kontroli policyjnej. Iść? Czekać na jakiś zabłąkany autobus? Nie
było wyjścia, musieliśmy pojechać taksą, za którą na początku zaproponowano nam
500 rupii (tradycyjnym nepalsko-indyjskim sposobem najpierw wyciągając samochód
– towar – z garażu, przygotowując się do jazdy i na końcu informując o cenie nie wiedząc czy klient jest w ogóle zainteresowany),
ale uratował nas inny taksówkarz który nagle wyłonił się z ciemności i
zaproponował rupii 300.
widok z tarasu Państwa Lamichhane
Spotkaliśmy
Shankara i jego tatę po czym szliśmy 20 minut w ciemnościach... okazało się,
że jego dom rodziny zamiast ogródka ma pole ryżowe! Wyglądało to (rano)
niesamowicie- jak zielone morze z groblą po której szło się do domu. Rodzice
Shankara byli przemili i bardzo gościnni, jego tata nosił tradycyjną nepalską
czapkę, mama sari i... przygotowali dla nas osobne pokoje :). Było więc bardzo
grzecznie (kolejnego dnia mama się jeszcze upewniła że nie jesteśmy
małżeństwem i przez cały czas zwracała się do Esteve „Babu” jak woła się tutaj
małych chłopców, tu mały słowniczek nepalskiego). Dzięki spaniu osobno i braku
internetu poszliśmy spać o 21:30 i wstaliśmy skoro świt.
jezioro Phewa
nasza "Have a nice day" łódeczka
Kolejnego dnia
wybraliśmy się na zwiedzanie Pokhary podzielonej między miasto i przeznaczony
dla turystów rejon Lakeside nad jeziorem Phewa, nieco na uboczu, pełen hoteli... i
tyle. Tam też nas pokierował Shankar. Pokhara jest miejscem startowym dla
wybierających się na trekking w Annapurna Conservation Area, sama w sobie
oferuje tylko parę atrakcji. Jedną z nich jest przejażdżka łódką, na którą się
wybraliśmy samodzielnie wiosłując do wysepki na której znajduje się świątynia i
z powrotem. Próbując znaleźć drogę do World Peace Stupa - w Nepalu jest bardzo,
bardzo dużo obiektów „(world) peace”- odkryliśmy, że istnieje w Nepalu
oficjalna informacja turystyczna, która na dodatek rozdaje darmowe mapy! Było
to bardzo miłe zaskoczenie, tak jak najtańsze chow mein naszego życia kilka
kroków dalej, które zlokalizowane pośród innych, drogich i turystycznych restauracji
kosztowało 30 rupii! Być może powinniśmy nieco bardziej urozmaicić sobie naszą
lunch dietę w Nepalu, zamiast jeść momo i chow mein na zmianę, ale i tak jest
to bardziej pożywne niż ciągłe spożywanie zupek chińskich, które podpatrzyliśmy
u naszych towarzyszek podróży z następnych dni. Ach ten dziading.
Droga do World Peace Pagoda/Stupa
raj - przez śmieci - utracony
Dalsza droga
Teraz już z mapą
dalej szukaliśmy trasy do Stupy, ale na nic prowizoryczna mapa przy maleńkich
uliczkach i lesie. Pytaliśmy więc o drogę mijanych ludzi. Kiedy byliśmy przy
schodach na 99% prowadzących do Stupy właściciel sklepu z przekąskami przy
szlaku powiedział nam że nie tędy droga i pokierował w inną stronę. Ta trasa w zasadzie też była
dobra, tylko znacznie bardziej okrężna i w międzyczasie znalazł się na niej
chłopak który zaczął nam podpowiadać że mamy wejść w las, co też zrobiliśmy.
Chłopak co pewien czas pokazywał się zza krzaków i krzyczał że to nie tu, po
czym ostatecznie obwieścił że jest niebezpiecznie i za pewną sumę pieniędzy
doprowadzi nas do głównego szlaku. Zastanawialiśmy się czy był freelancerem czy
to może praca zespołowa z panem ze sklepiku.
Stupa, piękni chłopcy i widoki
Podziękowaliśmy i hardo szliśmy
dalej chociaż było stromo, straszno (głośno od cykad- po prawej), a w nogi wessały mi się łącznie trzy
pijawki (tutejsze są leśne i malutkie, ale wciąż obrzydliwe). Jednym słowem po
raz kolejny mogliśmy się poczuć jak Indiana Jones (przedzierając się przez las
do miejsca do którego można dostać się - prawie - autobusem). Peace Stupa oferuje
odpoczynek, piękne widoki na jezioro, Pokharę i kto wie, przy dobrej pogodzie
może nawet widać Himalaje. Było już dosyć późno, a obiecaliśmy że będziemy w
domu przed 19, bo po zmierzchu ciężko złapać autobus do Lekhanath Chowk.
Zajrzeliśmy więc szybko do Devi’s falls, wodospadu, który tworzy rzeka tuż
przed zniknięciem na kilka kilometrów pod ziemią. Swoją nazwę zawdzięcza ponoć
pechowemu Szwajcarowi Davidowi, który wpadł do środka ciągnąc za sobą swoją
dziewczynę.
Devi's falls
Kiedy beztrosko
oglądaliśmy wodospad zadzwonił Shankar że na drodze do Lekhanath jest blokada
zaczynająca się 3 km od wioski i zaproponował że może prześpimy się w hotelu w
Lakeside. Woleliśmy przemaszerować 3 kilometry mimo że się ściemniało,
popędziliśmy więc na autobus. Ostatecznie okazało się, że blokada była od 9 do
18:00, więc na szczęście nie musieliśmy więcej tego dnia chodzić . Nie obyło się jednak bez
adrenaliny, bo mniej więcej w połowie drogi w autobusie zaczęło się kotłować,
kobiety zaczęły krzyczeć, a my nie wiedzieliśmy co się dzieje. Myślałam że coś się pali,
poważnie brałam więc pod uwagę wyskakiwanie przez okno koło którego siedziałam
(zwłaszcza że już dwa razy na naszych oczach z hukiem eksplodowały na
tutejszych drogach opony), ale to tylko jakiś facet bił się z kontrolerem.
Facet wyleciał za drzwi, a my spokojnie jechaliśmy dalej.
U rodziców
Shankara zorientowałam się, że w Nepalu chyba zawsze pierwsi jedzą goście – tak
było i u nich i w sumie jest w naszej rodzinie z Katmandu. Tego wieczoru
siedzieliśmy też z rodzicami na balkonie próbując się dogadać, słuchając żab i
cykad i ostatecznie oglądając ludowe występy w telewizji (Shankar musiał
pojechać do prowincjonalnego szpitala do którego został przydzielony na dwa
lata obowiązkowej „służby” w oddalonych regionach kraju).
Procesja buddyjska, już w drodze do Chitwan
Kolejnego dnia
planowaliśmy podziwianie Annapurny i innych szczytów z Sarangkotu, ale
przeszkodził nam monsun. Stwierdziliśmy, że nawet jeśli przestanie padać to i
tak niewiele będzie widać. W związku z tym wsiedliśmy do autobusu jadącego doChitwan, w którym spotkaliśmy dwie Hiszpanki. O tyle nietypowe, że podróżują
tak samo jak my będąc głuchonieme. I co ciekawe, robią wszystko bardziej.
Posty z Kathmandu
będą dość chaotycznym zlepkiem historyjek i obserwacji (jak ten poprzedni), bo
ogólnie rzecz biorąc, z dnia na dzień, żyjemy sobie dość nudno – pobudka o 7:30 –
szpital/trening – lunch – wędrówki po mieście/zwiedzanie. Nepal sam w sobie
jest dość spokojny (pod względem rozrywek), a nami nikt szczególnie z rodziny
czy IFMSA się nie zajmuje.
Wieża Dharahara stała się w Kathmandu symbolem
Spacery po
mieście i poznawanie go dostarcza nam jednak wystarczającej ilości zabawy. W
Nepalu na przykład rząd charakteryzuje rozbrajająca szczerość w związku z czym istnieje
tu Urząd ds. Nadużyć Władzy i osobny Urząd ds. Prania Pieniędzy, a w gazecie
widzieliśmy ostatnio konkurs na bloga komentującego oświadczenie, że jakiś
kolejny urząd dobierze się do wszystkich NGOsów wykorzystujących pieniądze w
„niewłaściwy sposób”. Ze zwiedzania i spacerów zwykle wracamy piechotą, bo po
pierwsze ciężko nam je ogarnąć bez nepalskiego, a po drugie nierzadko ma się
tylko połowę ciała w busie. Busy dołączają do masy motocykli, skuterów i
samochodów, którymi dzielnie na większych skrzyżowaniach sterują na specjalnych
stanowiskach policjanci. Światła w Katmandu owszem są, ale usłyszeliśmy, że nie
działają od dawna dlatego, że zainstalował je w ramach współpracy rozwojowej
rząd japoński... na drogich japońskich częściach na które Nepal nie może sobie
pozwolić. Niech żyje dobra pomoc.
Bhaktapur, Durbar Square
Momo przygotowane wczoraj przez naszych gospodarzy
Ku naszej radości
w Nepalu podejście do wegetarianizmu nie jest aż tak ścisłe jak w Indiach.
Przekąsić można więc nie tylko luksusowego w Indiach kurczaka, ale i baraninę,
słyszałam coś o wieprzowinie oraz... bawoła. Kiedy oglądam bawoła pracującego w
polu nie widzę wielkich różnic między nim a krową, ale widać nie wszyscy mogą
być święci. W zawiązku z tym dnia w wersji „buff” bywają często tańsze od kurczaka. Poza
tym jedzenie jest zbliżone do indyjskiego, a o nim (mam nadzieję) później.
Bhaktapur
Kiedy chodzimy po
okolicy wygląda to tak, jakby w 2012/2013 zjechały się do Nepalu tłumy turystów.
Normalnie obstawiałabym może 2010 (bo w 2008 nastąpił przewrót), ale wiele
knajp nastawionych na turystów powstało w 2013 właśnie i od 2013 trzeba w
niektórych miejscach płacić niewyobrażalne na ten region sumy za wstęp do
zabytków. W Indiach absolutnie nie mieliśmy problemu z płaceniem i faktem
segregacji na Hindusów i niehindusów, bo ceny były poza Taj Mahal rozsądne. Tu
natomiast biorą się z sufitu (lub być może z tego że o przetrwanie każdy -
nawet zabytki - walczy tu sam i wygląda to tak jakby nie było żadnej rządowej
pomocy na odbudowę niczego) i staramy się migać. Ceny podskoczyły ponoć dodatkowo
po kwietniowym trzęsieniu i w mocno zniszczonym
Bhaktapurze, 6 kilometrów od Katmandu za sam wstęp do obstawionego budkami z
biletami centrum miasta trzeba zapłacić 1500 rupii. Kolejny 1000 w świątyni Pashupati
i 750 na Durbar Square i jeśli jesteście w Katmandu na 2-3 dni, bez problemu
pożegnacie się z sumą podobną pewnie do wydanej na oglądanie zabytków Paryża. Warto jednak powiedzieć, że każde z tych miejsc naprawdę trzeba
zobaczyć.
gdzieś w okolicach Sindhukot
We wtorek rano
mieliśmy malutkie trzęsienie ziemi, ponoć było to koło 4,3 stopni w skali
Richtera. Myślałam że pacjent siedzący po przeciwnej stronie stołu kopnął go,
ale dr Andrew i reszta ekipy która przeżyła poprzednie trzęsienia, wiedziała
co to. Chwilę później napisał też do mnie Esteve – jego trening został
przerwany z obawy przed czymś większym. Dopiero jadąc do Bhaktapuru
uświadomiliśmy sobie jak duże są zniszczenia po kwietniowym trzęsieniu. Wiele
budynków, w tym świątyń, zawaliło się lub nie nadaje się do mieszkania i jest
powoli rozbieranych na olbrzymie stosy cegieł, belek i błota na środku ulic. Na
większych przestrzeniach na zewnątrz miasta wciąż stoją namiotowe wioski. Co
ciekawe bardzo duża część namiotów, jeśli nie wszystkie w miastach, pochodzi od
Chińskiego Czerwonego Krzyża, o czym w naszych mediach raczej się nie usłyszy.
Wygląda na to, że Chiny mimo złej sławy dość intensywnie angażują się w pomoc w
konfliktach i katastrofach (pamiętacie że Chiny ewakuowały Polaków z Jemenu?).
lekcje w tymczasowej blaszanej szopie
W drugi dzień
weekendu, który tutaj nie jest weekendem, tylko niedziela pierwszym dniem
pracującym (weekend od piątku po południu do soboty wieczór) wybraliśmy się
oglądać szkołę, którą ma rozbudowywać NGO z którym Esteve nawiązał współpracę.
Nazwa oczywiście mówi sama za siebie – Society for Partners in Development –
nic. I też tak szeroki jest wachlarz zainteresowań organizacji – co złapią, to
robią. Znacie grupę lekarzy która chce przyjechać leczyć za darmo w Nepalu?
Będzie zorganizowane. Pomagają ośrodkowi zdrowia, szkole, budują ścieki i
studnie. I przy okazji podkreślają że są bogaci, więc NGO jest z czystości
serca, nie potrzeby utrzymania rodziny ;). Tak więc jechaliśmy w 9 osób jeepem
żeby pomierzyć plac szkolny. Wioska nazywa się Sindhukot i mimo, że mniej
więcej jej tereny obejmuje jeszcze mapa Doliny Katmandu dojazd zajął nam 3
godziny. Przejechaliśmy rzekę, kilka razy pobieżnie ogarnięte osuwisko, a
najwspanialsze jest to, że co pewien czas mijały nas zdezelowane, publiczne
autobusy cudownym sposobem dające sobie radę w tych warunkach. Żeby być
kierowcą autobusu na nepalskich drogach naprawdę trzeba mieć jaja.
Wynagrodzeniem były
widoki, jak te które widzieliśmy kiedy przyjechaliśmy do Nepalu, tylko jeszcze
lepsze. Wioski, tarasowe uprawy ryżu, góry. Naszym pierwszym przystankiem był
ośrodek zdrowia opiekujący się miesięcznie 300 pacjentami i porządnie doposażony
w namioty i toalety przez UNICEF i WHO. Pracować w takim miejscu... to
prawdziwa medycyna! Praktykowana przez paramedyków, bo lekarze dostępni są
tylko w większych miastach. Moim zadaniem było wymyślenie czego mogą w takim
miejscu potrzebować, ale nie czułam się szczególnie kompetentna. Paramedyk
stwierdził, że mogliby dostać mikroskop do analizy – pozamedyczni niech wybaczą
– stolca w poszukiwaniu pasożytów. Czy tylko ja nie umiem takich cudów
skończywszy medycynę?! Ośrodek zdrowia jest też uprawniony do prowadzenia (za
pomocą badania fizykalnego) ciąż (4 obowiązkowe kontrole, żeby dostać becikowe
w wysokości 1900 rupii = 18 euro) i porodów.
Przy świątyni Pashupati
uroczystości pogrzebowe
Następnym
przystankiem była szkoła, do której uczęszcza 140 dzieci, ale bogu dzięki
tego dnia nie było ich aż tyle. Większość mieszkańców tych okolic należy do
kasty nietykalnych i zajmują się garbarstwem (i hodowlą warzyw i owoców na
własne potrzeby). Kiedy skończyliśmy wizytę w szkole w jednym z domów urządzono
nam poczęstunek z ogórków, jabłek i gotowanej kukurydzy.
Katmandu, Durbar Square
Na początku
dzieci były nieco onieśmielone, ale po pewnym czasie musiałam wszystkim po
kolei robić zdjęcia. Wchodziliśmy też do klas w których nie było nauczycielki
(są tylko dwie rotujące pomiędzy 5 klasami którym zadają ćwiczenia do
zrobienia, co kończy się tak że większość niepilnowanych dzieciaków biegała po
trawniku :p) i na powitanie rozlegało się śpiewane „Good morning Miss!”.
Cykałam kilka zdjęć, dziękowałam i na wyjściu słyszałam „Goodbye bye Miss!”.
Były przekochane.
tak oglądaliśmy zdjęcia - jestem w środku!
a tak jechaliśmy do Sindhukot
spróbowaliśmy nepalskiego granizado...
Wracając
utknęliśmy na trochę, bo okazało się, że na tych dość niedostępnych drogach
kursują ciężarówki i jedna akurat nie potrafiła objechać osuwiska, które zaczął
usuwać spychacz. Dookoła kręcili się ubrani w robocze ciuszki kolesie z włoskim
akcentem. Okazało się że należeli do Cooperativa Muratori e Cementisti,
włoskiej firmy wykonującej projekty budowlane na całym świecie.
Kiedy dojeżdżaliśmy do miasta mijały nas samochody wypełnione kolesiami
ubranymi na pomarańczowo, inni obowiązkowo boso szli bokiem ulicy. Wytłumaczono nam, że wszyscy zmierzali na całonocne świętowanie nad brzegiem rzeki. Kolejnego dnia
wybraliśmy się do Pashupati, miejsca pogrzebów i świątyni Shivy, gdzie
kontynuowano obchody, a do bramy stał kilometrowy ogon kobiet z ofiarami
dla bogów. Od naszej rodziny dowiedzieliśmy się że to dzień postu, kiedy przez
cały dzień nie je się absolutnie nic i kończy pani roti czyli rozpuszczonym w
wodnistej zupie roti. Próbowałam znaleźć to święto w hinduskim kalendarzu, ale
zadanie mnie przerosło – w hinduskim kalendarzu jest tyle informacji i tyle
świąt każdego dnia dla tylu regionów, że konia z rzędem dla tego który go
rozumie. Kiedy zresztą na początku zapytaliśmy naszej rodziny czy będą w czasie naszego nepalskiego pobytu jakieś święta, stwierdzili, że nie bardzo i nawet o nim nie wspomnieli. Ot, maleńkie święto. Jak bym chciała tu być kiedy naprawdę się dzieje!
W Katmandu nasze
życie zwolniło. Dookoła wciąż można usłyszeć jazgot klaksonów, ciężko przejść
przez ulicę, a samochód zatrzymujący się żeby przepuścić nas przez przejście
dla pieszych nawet kiedy jesteśmy na środku jezdni jest niebywałym zjawiskiem,
ale życie (i ludzie) i tak wydaje się spokojniejsze.
jedna ze stup w Katmandu
Pierwszego dnia
ograniczyliśmy się do wizyty w szpitalu w celach zapoznawczych – my, bo był ze
mną też Esteve, któremu przemili Nepalczycy zaraz zaczęli szukać możliwości
odbycia wolontariatu (z różnym skutkiem, ale kto wie czy nie wyląduje jako
trener dodatkowy najlepszego nepalskiego klubu piłkarskiego... dzisiaj z nimi
grał!). Okazało się, jak zwykle, że w szpitalu nie tylko nie ma oddziału chorób
tropikalnych na który mnie przyjęto, ale i oddziału chorób zakaźnych, bo w
Nepalu nie ma takiej specjalności. Zakazy (razem z neurologią zresztą!) są więc
podpięte pod choroby wewnętrzne. Kiedy czekałam na wszystkie papiery i
akceptacje w towarzystwie pana z sekretariatu zaczęliśmy standardową pogawędkę,
podczas której powiedziałam, że moja jedyna siostra wyszła niecały miesiąc temu
za mąż. „Miała aranżowane małżeństwo, tak?” trochę mnie zaskoczyło. Pana z
kolei zaskoczyła i chyba ucieszyła wieść, że w Polsce nad „arranged” króluje „love
marriage”. Tu zwykle jest odwrotnie i albo małżeństwo aranżuje się młodym, albo
(jak w przypadku naszego hosta z Jaisalmeru) już na etapie kiedy dzieci mają...
4 latka. Ciekawie musi się żyć 20 parę lat ze świadomością, że twój mąż/żona
już tam gdzieś jest, dawno dla Ciebie wybrany...
Małpeczki w Swayambhu
W okolicy
szpitala znajduje się parę knajpek, z których jedną postanowiliśmy wypróbować.
Esteve zamówił colę, a ja brzmiący kusząco specjał ”fresh lemon soda”. Po 5
minutach na stół wjechał śmierdziący zgniłymi jajami specyfik, z bąbelkami ale
i unoszącymi się między nimi kawałkami czegoś czarnego. W smaku było słone i
przy odrobinie dobrych chęci zgniłe jaja znikały, ale cytryny nie dało się
doszukać. Zapytaliśmy co to. „Fresh lemon soda”, a czarne to czarna sól. Stwierdziliśmy,
że jednak następnym razem postawimy na sprite’a. Po szpitalu
wybraliśmy się na nieudane poszukiwanie pralni, podczas którego Nepalczycy
prowadzili nas w coraz to węższe i węższe, błotniste uliczki, wskutek czego
niespodziewanie zakręciliśmy pętlę i po 3 godzinach wylądowaliśmy koło domu. Po
drodze odkryliśmy że tybetańskie pierożki momo, w odpowiednio ubogiej scenerii,
mogą kosztować nawet 60 rupii (czyli jakieś 2 zł).
Drogi w Katmandu
mnie przerastają, drugiego dnia wracając ze szpitala weszłam w nieodpowiednią
uliczkę i jako zmokła kura (akurat zaczęło padać) dotarłam do domu po godzinie
(na szczęście mieszkamy przy dość charakterystycznym bloku). Dzięki bogu mam Esteve
i od wczoraj mapę, z czym czuję się znacznie pewniej.
Swayambu
Plan dnia w
naszej rodzinie jest bliski naturze, czyli chodzi się spać i budzi z kurami. Nie
byłoby w tym nic złego – po 21 kiedy wszyscy śpią jesteśmy cichutko - gdyby nie
pompa na podwórku pod naszym oknem idąca w ruch równo o 5 rano. Jej
eksploatacja trwa koło 10 minut po czym możliwa jest drzemka na około 40 minut
kiedy zaczyna się krzątanie w domu, a my możemy już tylko obracać się z boku na
bok. W Nepalu jest też inny, księżycowo-słoneczny kalendarz „Bikram Samvat”,
według którego jest dzisiaj 21.04.2072, tak więc pozdrawiamy z przyszłości:P.
We wtorek w
szpitalu poznałam osławionego dr Andrew, specjalistę chorób zakaźnych ze
Stanów, pracującego od dwóch lat ot tak w Katmandu na wolontariacie. Miałam być pod jego opieką całą wymianę,
ale akurat zatrudnił się w prywatnym szpitalu i
przychodzi do uniwersyteckiego tylko 2 dni w tygodniu. Przyjechał do Nepalu zaraz po specjalizacji
(podczas której był też w Indiach i Afryce), nie zdążył więc na szczęście
zostać „amerykańskim profesorem” i standardowym bubkiem jak profesor z Florydy,
którego spotkałam w Trujillo, ale i tak czuć amerykański klimat. Pomagają mu w tym nepalscy lekarze, który traktują go jako najwyższy poziom referencyjności. Kiedy rozumiem
co się dzieje, szpital jest fascynujący, bo nie dość że i on jest referencyjny (dla
całego kraju), to zdarzają się przypadki tak zaawansowane, że w Polsce byłoby
ciężko je spotkać. Po części jest to pewnie spowodowane tym, że chociaż w kraju
przeważają ugrupowania komunistyczne nie istnieją tu ubezpieczenia zdrowotne
ani publiczna służba zdrowia. Za wszystko trzeba płacić w kasie. Szczęście w
nieszczęściu, ze względu na zdrowie publiczne, mają dotknięci AIDS i gruźlicą
których będę oglądać najwięcej, a którym przysługują standardowe leki z rządowych
programów. Pozostałe albo się kupuje za normalną cenę rynkową (nie mówiąc o
badaniach i pobycie w szpitalu) albo liczy, że akurat szpital ma i może coś
dać.
widok na stupę Bouddanath
Dzisiaj dowiedziałam się, że nawet w Nepalu są dobrze ubrani, wręczający szeleszczące prezenty przedstawiciele firm farmaceutycznych - napadli na nas kiedy szliśmy korytarzem. Dr Andrew powiedział mi, że w Nepalu dostaje się pieniążki za wszystkie uprzejmości - firmy przez kontakty w aptekach wiedzą co kto przepisuje i mogą odpowiednio nagradzać, a kilka miesięcy temu była afera z udziałem lekarzy uniwersyteckiego SORu którzy wyłapywali co bogatszych pacjentów i kierowali ich do zaprzyjaźnionych prywatnych klinik. Wywiązała nam się rozmowa na temat tego, że wszelkie kontakty przedstawicieli firm z lekarzami powinny być zabronione, jak to ma ponoć miejsce w Stanach (Stany w oczach dr Andrew to taki prawy i dobry kraj). Zgodziłam się z nim z całego serca w moim fartuchu z wyszytą reklamą Risperidonu. Ale tak serio - naprawdę uważam że to jest kierunek w którym powinniśmy zmierzać.
Bouddhanath
Z dobrych wieści, dowiedziałam się od dra, że jeśli zamiast Australii lub Stanów (fuj!) marzy Wam się po studiach lub specjalizacji bardziej egzotyczny kierunek albo niesienie pomocy światu, to nie będziecie potrzebować nostryfikacji, egzaminów itd. - w Nepalu uważają wasz dyplom za ważny (więc może w pozostałych ciekawych krajach też) i trzeba jedynie przebrnąć przez całą biurokrację.
W zasadzie
chciałam coś napisać o przypadkach jakie widziałam tylko we wtorek
(wczoraj i dzisiaj niewiele zobaczyłam, bo byłam ze studentami mówiącymi po nepalsku),
ale może tylko tak wspomnę. W zasadzie kręcąc się po miejscach w których spędzamy
większość czasu nie widać wielu zniszczeń wskutek trzęsienia ziemi. Trochę
domów runęło i albo usunięto zgliszcza, albo powoli są odbudowywane, na innych
widoczne są pęknięcia, ale w zdecydowanej większości da się mieszkać i tymczasowych
namiotów, dziś, ponad 3 miesiące od katastrofy nie widać zbyt wiele. Poza tym
domy są tutaj o wiele pożądniejsze i ładniejsze niż te, które widzieliśmy w
Indiach, ale może jest to kwestia tego, że jesteśmy w stolicy. Niemniej jednak
chodziło o pacjentkę, która po trzęsieniu trafiła do szpitala z urazem głowy
razem z tysiącami innych osób. Była w szpitalu trochę za długo i przy rutynowej
wizycie ktoś dowiedział się że nawet przed trzęsieniem bolała ją głowa. Zaczęła
się diagnostyka w trakcie której pacjentka straciła wzrok i okazało się, że ma
kryptokokowe zapalenie mózgu w przebiegu nowo wykrytego AIDS. W ogóle pacjenci –
nosiciele HIV są ponoć w kraju mocno napiętnowani, tak że u większości wykrywany jest na etapie AIDS z powikłaniami, a kolejna pacjentka (z
CIN3) postanowiła nie poddawać się żadnym zabiegom bojąc się reakcji
ginekologów, którzy pacjentki z AIDS po prostu odsyłają.
Wczoraj
przeżyłam kolejne, medyczne zaskoczenie. Studia trwają tu 5,5 roku (po których
przez 2 lata obowiązkowo pracuje się w oddalonej od cywilizacji wiosce, gdzie
nikt nie chce pracować) i ostatni rok spędza się na zasadach podobnych do
naszego stażu. Zorientowałam się, że podczas porannej „odprawy” Ci
stażyści, po dyżurach nie referują przyjęć, a...zgony. Wszystko referowane jest
po angielsku.
Z uwagi na to, że
nasza poprzednia wyprawa zakończyła się fiaskiem, we wtorek wybraliśmy się z
naszym praniem w odwrotnym kierunku – w stronę turystycznego Thamel, gdzie
wiedzieliśmy że już na 100% można prać. Nie są to jednak pralnie samoobsługowe,
tylko punkty które za 50 rupii za kilogram przyjmują nasze śmierdzące skarpety,
zabierają w nieznane miejsce i za 24 godziny oddają nieco mniej śmierdzące. Ok,
nasze powiedzmy ni to pachną, ni to śmierdzą. W ciągu tych dwóch dni
odkrywaliśmy Thamel, stanowiący zaplecze dla wszystkich dzielnych turystów
uderzających w góry. To co się tam sprzedaje dużo mówi o tych podróżnikach. Poza
wyposażeniem niezbędnym w górach (śpiwory, namioty, kurtki) i pamiątkami jest to
chyba największe skupisko sklepów z drogimi, dobrej jakości rzeczami hippie
jakie kiedykolwiek widziałam. Te wszystkie sklepy które we Francji sprzedają
gacie pozwalające za 60 euro wystylizować się na hipisa zaopatrują się najpewniej
w tych samych miejscach. Poza tym są tam niespotykane ilości pierdółek z filcu, cale
sklepy z filcu! Nie mówię, masa rzeczy nam się tam podoba, ale jakoś z indyjską
tandetą czuliśmy się bardziej autentycznie (no i była znacznie tańsza). Tutaj można kupić nawet djembe... bo czemu nie! Wczoraj odwiedziliśmy też Swayambhu – świątynię małp – olbrzymią buddyjską stupę,
znajdującą się z paroma innymi zabytkami w dolinie Kathmandu na liście UNESCO.
Znajduje się na wzgórzu, do którego od strony Thamel prowadzą 350 bardzo strome
schody (ale nie liczyliśmy). Dzisiaj dotarliśmy do kolejnego zabytku znajdującego się na liście UNESCO, będącego kolejną, jeszcze większą stupą - Bouddhanath. Co ciekawe wikitravel twierdzi, że w obu miejscach płaci się za wstęp, ale wczoraj nawet nie widzieliśmy okienka biletowego, a dziś na plac ze stupą prowadziło kilka uliczek, z których tylko niektóre były przegrodzone kasą. Nie mieliśmy złych intencji, nawet nie zauważyliśmy, kiedy weszliśmy na plac. Cała okolica jest usiana buddyjskimi klasztorami ukrytymi między domami, a ze znajdującego się na przeciwko stupy roztacza się ładny widok na cały plac.
Thamel
Stopniowo zacieśniamy też więzi z naszą rodziną, Babu przestał się nas wstydzić i zamiast tego zaczął skakać po naszym łóżku, a BP poczęstował nas dzisiaj nepalską brandy z jabłek z
regionu Mustang (chociaż początkowo zaproponował alkohol tylko Esteve ;)).