|
tak podróżowaliśmy przez pierwszą godzinę |
...czyli pierwsze wrażenia z Kachetii.
|
Signagi |
W pociągu z Kutaisi początkowo
panowały niezwykle dogodne warunki - mogliśmy rozłożyć sobie na plastikowych,
niewygodnych krzesełkach karimaty i spać przez około godzinę. Później zaczęło
się robić coraz tłoczniej i musieliśmy wstać, skończyło się natomiast na zupełnym
ścisku, ludziach stojących w przejściu i sprzedawczyniach przeciskających się z
chrupkami, flamastrami i chaczapuri między nimi. Przez całą drogę towarzyszył
nam przyjazny pan policjant, który chciał też nam za wszystko płacić. Ciężko
nam było się z nim pożegnać po dotarciu do Tbilisi (głównie dlatego, że uważał
nas za sieroty, które nie dadzą sobie rady w mieście), ale ostatecznie się udało.
Po naradach stwierdziliśmy, że kończymy z płatnym transportem i wydostajemy się
przy pomocy metra i marszrutki na drogę w stronę Kachetii. Po dotarciu na nią
byliśmy wykończeni upałem i problemami z komunikacją (znów nie mogliśmy – jak w
Kutaisi - przez pół godziny dowiedzieć się którym numerem powinniśmy jechać),
ale za to transport znalazł się nam od razu. Był to transit wiozący do pewnej
oddalonej wioski wszelkie zaopatrzenie i zamówienia z miasta. Były więc
mielonki, kiełbasy, wentylator i agresywne pudła z olejem. A wśród tego,
przycupnięci na worku z mąką, bądź ryżem my i jeszcze jeden Gruzin, który nie
zmieścił się z resztą w szoferce. Najbardziej skomplikowanym punktem wyprawy do
Signagi było jednak zauważenie skrętu (a właściwie miniaturowego znaku) na
jedyny hostel, w którym przyszło nam spać podczas wyprawy. Dokładne wskazówki mieliśmy
od Jamiego, który już na nas czekał. Hostel okazał się pięknie położonym, nieco
rozwalonym domkiem letniskowym jego znajomych poznanych podczas jego
poprzedniej podróży. Po dotarciu poszliśmy z Jamiem do klasztoru Bodbe, gdzie wykąpaliśmy
się w przeświętej wodzie o temperaturze 3 stopni i magicznych właściwościach.
Skorzystanie z tych przyjemności obwarowane było jednak wieloma wymaganiami,
jak choćby to, że wchodzić do wody można było jedynie w specjalnych długich,
białych szatach nadających całej sytuacji powagi chrztu. Nawiązaniem miało być
pewnie i to, że poza szatą było się dokładnie takim, jakim Pan Bóg człowieka
stworzył. Dlatego wchodziło się grupami jednej płci. Szaty kosztowały 10 lari,
można było jednak skorzystać z mokrych, używanych na okrągło szat second-hand,
z których przed nami skorzystali chłopcy. A przed nimi ktoś jeszcze. I jeszcze
ktoś. Wchodziliśmy jednak przecież wszyscy i tak do tej samej wody, prawda?!
|
przedzieramy się do źródeł wodospadu |
|
supra nr 1 |
Po tej niespodziewanej
ablucji udaliśmy się do miasteczka na zakupy, jednocześnie zerkając na nie i do
tego w zasadzie ograniczył się nasz kontakt z Signagi (poza przejeżdżaniem
przez nie później wiele razy). Następnego dnia wybraliśmy się z Jamiem do Parku
Narodowego Lagodechi, gdzie skusiła nas obietnica kąpania w wodospadzie.
Kierowcy jednego z samochodów, które nas podwiozły zaproponowali wino i szaszłyki
wieczorem, co według Jamiego można juz było nazwać naszą wymarzoną suprą, więc
od razu się zgodziliśmy. Po wymianie numerów rozpoczęliśmy wędrówkę, a trasa była
piękna i łatwa, byliśmy wiec w raju. Wodospad miał ponoć około 40 metrów wysokości,
a rozpryskująca się woda tworzyła wszędzie dookoła tęcze. Kiedy my zażywaliśmy
kąpieli, Jamie wyruszył na rozpoznanie terenu i razem ze sporą ilością chachy,
która szybko wylądowała w jego wnętrzu znalazł 14- letniego chłopca Giorgiego, będącego
Gruzinem mieszkającym w Polsce. Giorgi niesamowicie nas polubił i zaprosił do
domu swojego wujka, gdzie rzeczywiście wybraliśmy się następnego dnia. Tego
samego jeszcze, razem z jego rodzina, wspięliśmy się na wodospad żeby zobaczyć,
co kryje się "na górze".
Wracając, razem z Agatą i
Giorgim szliśmy z tyłu i niesamowicie się zdziwiliśmy, kiedy dotarłszy zastaliśmy
naszych przy suprze, jednak nie z kierowcami. Na ten poczęstunek zostali po
prostu zgarnięci z trasy i skorzystali z zaproszenia, czekając na suprę po
suprze. Problem pojawił się kiedy po gorących pożegnaniach, okazało się że
supra po suprze czeka na nas w zasadzie w tym samym miejscu, ale 20 metrów
dalej. I jedni i drudzy gospodarze czuli się bowiem oszukani. Po kilku
butelkach wina i pewnym czasie okazało się, że zniewaga w postaci podebrania
gości jest ciężka do zniesienia. Do tego stopnia, że panowie po wstępnej
wymianie zdań i razów zaczęli łapać za noże, i zbijać się w jedną przesiąkniętą
testosteronem kulę. Doprowadzało to dziewczęta do nieziemskich pisków i fochów,
które jednak odniosły skutek - ostatecznie nikt i nic poza koszulką Jamiego nie
ucierpiało i odwieziono nas do Signagi. Odwożenie trwało jednak 3 razy dłużej
niż powinno, gdyż kierowca (a był nim tamada - wznoszący toasty, a innymi słowy
pijący przy każdym z nich) co rusz wpadał na jakis ciekawy pomysł. To urządził
kąpiel na środku pola, to zbierał dla dziewcząt kwiatki, tak jednak, żeby każda
dostała inny. W Signagi okazało się, że taksówki już nie jeżdżą (hostel był 3
km pod górę, a Jamie w stanie nieużywalności), ale akurat kiedy czekaliśmy nie wiedząc
dokładnie na co, zjawił się wóz policyjny, który zgodził się nas podwieźć,
zdecydowaną większość pasażerów biorąc na odkryta pakę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz