Gruzja to szalony kraj z wielkim temperamentem. Przekonaliśmy się o tym wczoraj podczas naszych dwóch supr. Ale o tym nieco później.
|
na granicy |
Wracając jednak do Batumi - kiedy zobaczyliśmy granicę wyglądało to tak, jakbyśmy zaraz mieli znaleźć się w innym, niesamowicie eleganckim świecie. Na złość Turcji Gruzja zrobiła przejście wyglądające niemalże jak terminal międzynarodowy. Dalej było już nieco bardziej gruzińsko. Żeby jednak móc to zobaczyć trzeba było przekroczyć granicę, a to okazało się nie być proste. W naszej drużynie były dwie problematyczne grupki. Jedna, o której wiedzieliśmy od początku - Ania i Ola, które przypadkiem pokonując granicę grecko- turecką osobowym, tureckim samochodem zostały wzięte za Turczynki i zapomniano dać im wizy. Wytłumaczyły sytuację, zapłaciły i problemu nie było. Problem okazało się, że stanowię ja. Kiedy w lutym leciałam do Stambułu dostałam bowiem wizę półroczną na łączny pobyt w wysokości 90 dni na terenie Turcji. Myślałam, że po prostu zmieniono zasady. Okazało się jednak, że również padłam ofiarą pomyłki. Na granicy na początku przybito mi więc pieczątkę, po czym celnik zamykając stwierdził, że coś jest nie tak. Wziął więc długopis, przekreślił pieczątkę i kazał mi kupić wizę. Ja natomiast szłam w zaparte, że skoro tak mi przybito wcześniej powinno to dalej obowiązywać. W związku z tym zostałam skierowana na policję. Myślę, że z tego względu nie zamieściłam tej historii wcześniej - nie pamiętałam, czy opowiadałam rodzinie o niemiłej historii, która spotkała pewne dziewczyny na granicy z Turcją i wolałam nikogo nie martwić. Sama jednak historię znałam, więc z pewną niepewnością, zadowolona że tym razem jadę akurat z Łukaszem poszłam na komisariat, gdzie zabrano mi paszport. Z gruntu wierzę jednak w dobre intencje ludzi i to, że tak naprawdę nie chcą nam zrobić krzywdy. I okazało się, że mam rację. Po krótkiej rozmowie, dostałam swoją upragnioną pieczątkę i zakaz ponownego wjazdu na tej wizie do Turcji. Jak też dobrze się składało, że wracałam samolotem!
|
tu noclegu nie polecamy, choć wygląda zachęcająco |
Batumi zostało określone przez Rumunów, których tam spotkaliśmy jako gruzińskie Las Vegas. Częściowo jest to prawdą. Dla mnie miasto było tak kosmiczne, ze aż ładne. Nowe budynki w dużej części budowane są w starym, lekko baśniowym stylu, a Turkowie z Trabzonu i innych okolic przyjeżdżają się tam rozerwać. Żyjąc w kraju z ograniczona konsumpcja alkoholu i zakazem hazardu mają to ponoć bardzo utrudnione, a Batumi jest namiastką raju. Ponieważ przyjechaliśmy z Łukaszem jako pierwsi przeszliśmy się nieco po mieście, a po spotkaniu z drugą grupą założyliśmy obozowisko przy tańczących fontannach, gdzie spędziliśmy sporo czasu. Nie mieliśmy w zasadzie gdzie iść. Z naszymi znajomymi z Turcji, których opuściliśmy tego samego dnia, byliśmy umówieni na imprezę na plaży, która miała trwać całą noc i skończyć się przejechaniem poranna marszrutką do Tbilisi, a stamtąd do Signagi (gdzie znajomi Jamie'go mają hostel). Mieliśmy jednak zapewnione rozrywki. Dzięki naszemu obozowisku mogliśmy się na przykład przekonać o specjalnych umiejętnościach gruzińskiej policji, takich jak cha-cha radar. Cha-cha to bimber pędzony przez prawie każdego Gruzina, który można dostać na bazarach, na przykład w butelkach po wodzie czy soku. Nic więc nie jest tu oczywiste. A jednak kiedy siedzieliśmy z kilkoma butelkami na widoku, w tym tylko jedną z cha-chą, policja cały czas ostrzegała nas o konsekwencjach picia w miejscu publicznym.
Ostatecznie kiedy już wszyscy byliśmy razem, zaczęliśmy szukać bardziej dogodnego miejsca na plaży dla naszej imprezy. W międzyczasie zaczęło padać, trzeba było więc znależć coś zadaszonego. Po eksperymentach z plażowymi parasolami, skończyliśmy pod budka słonecznego patrolu. Z uwagi na to, że większość jeszcze ani razu nie kąpała się podczas tej wyprawy w morzu, a woda miała 27 stopni urządziliśmy nocne pływanie, po którym udało nam się znaleźć plażowy prysznic z baniaka obok dość ładnej restauracji. Klienci, którzy przebywali w "San Remo" w okolicach 23 mogli się wiec nieco dziwić. Zwłaszcza, że kąpaliśmy się na czarno, magicznie odkręcając zawory bez kurków. Ale tego nie mogli zobaczyć.
|
w tle Alphabet Tower |
Imprezy nie trzeba chyba opisywać, bo była bardzo podobna do większości. No, może nie do wszystkich. Było tak sympatycznie, że dla nikogo nie stanowiło już problemu spanie pod chmurką z latającymi dookoła owadami i bagażami pozostawionymi bez zabezpieczenia obok nas. Gruzja okazała się jednak krajem bezpiecznym, a obudziło nas piękne słońce i wkurzeni ratownicy.
Następnego dnia dość długo włóczyliśmy się po mieście w poszukiwaniu portu lub miejsca, w którym można kupić bilety na prom - część korzystająca z tego środka transportu chciała mieć coś pewnego. Po znalezieniu okienka okazało się jednak, że panie pomimo przesiadywania w nim nie mogą nic sprzedać w niedzielę i odprawiły nas z kwitkiem. Od tego wszystkiego nasi tureccy towarzysze całkiem stracili cierpliwość i postanowili nas opuścić, a my wracając do naszych plecaków zauważyliśmy dodatkowy. Okazało się, że należał do, w zasadzie bezdomnego, hipisa z Ukrainy jeżdżącego od zlotu do zlotu, z trąbką i gitarą, zarabiając nimi na dalszą podróż. Podczas spotkania z nami był akurat zupełnie pozbawiony środków na wizę do Turcji, musiał więc jeszcze 2 lub 3 dni zostać w Batumi zbierając na nią pieniądze.
|
fontanny wprawiają nieprzywykłych w zdumienie |
Po tym spotkaniu podjęliśmy decyzje o naszych dalszych planach i po 2 godzinach szaleńczej jazdy rozwalającą się marszrutką dotarliśmy do Kutaisi.
|
nasza marszrutka i pierwsze dachowanie naszych bagaży |
Tego jak Gruzini jeżdżą nie można porównać do niczego. Wyprzedzają na jednym pasie i zakręcie 2 samochody i tira naraz, slalomują miedzy stojącymi na drodze krowami, hamują do zera przepuszczając samochód jadący na czołówkę, który wyprzedzając akurat by się nie zmieścił. Podczas naszego krótkiego pobytu zdarzyło nam się nawet dobić do tyłka krowy. Ciężko te doświadczenia w zasadzie opisać, zdecydowanie lepiej przeżyć. Dosłownie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz