środa, 29 kwietnia 2015

Zachodnia część Istrii

Mozaika pomnika w Plovaniji 
Kolejnego dnia pokonaliśmy piechotą dwa miasteczka (Portoroz i Luciję), aż dotarliśmy do stacji benzynowej, która dawała nam szansę na pierwszego stopa razem. Skończyło się na zagadnięciu pewnej pary na rejestracjach z Puli. Okazało się jednak, że jechali tylko do Buje – cała chorwacka Istria zaczyna się na PU (co nieco utrudniło nam zgadywanie na kogo się rzucać, a na kogo nie przez kolejne trzy dni).
Przed granicą para, która była bardzo miła, poprosiła nas o dowody albo paszporty. Przez moment myślałam że chcą nas spisać, ale okazało się, że to tylko dlatego, że w Chorwacji wciąż jeszcze jest kontrola na granicy ;). Byliśmy w Chorwacji!
saliny w okolicy Portoroz, Porec, i urocza kawiarenka, która nas przechowała 
Tak jak w Słowenii (choć tam myślałam że wynika to z bezpośredniej bliskości Włoch) wszystkie nazwy w obrębie Istrii są podwójne – po chorwacku i włosku, z uwagi na największą, sięgającą 20% ludności mniejszość. Do włoskiej szkoły chodziła nawet córka jednych z naszych kierowców.
Podróżując po Chorwacji dowiedzieliśmy się też, że składa się z 4 historycznych regionów, nieco różniących się między sobą. Są to Istria, Dalmacja, Slawonia (najbardziej dotknięta wojną - tam znajduje się Vukovar, który jest symbolem konfliktu między Serbią, a Chorwacją) i właściwa, centralna Chorwacja z Zagrzebiem.
Istria jest nieco odrębnym światem, jedną z najlepiej rozwiniętych części Chorwacji, w której można odnaleźć sporo włoskich wpływów... ma też genialne wynalazki jak bezpłatny internet we wszystkich małych miasteczkach, gdzie po połączeniu jest się od razu przekierowanym na stronę o atrakcjach, które można znaleźć w okolicy :). A jest co oglądać - w ciągu dwóch dni kręciliśmy się w promieniu 50 kilometrów od Puli i cały czas znajdowaliśmy coś ciekawego. W zasadzie dało by się przemieszczać po Istrii robiąc 20 kilometrów codziennie i cały czas trafiając na coś godnego uwagi.
Rovinj
Nasz pierwszy autostop skończył się jednak we wsi Plovanija (w której poza pomnikiem i hotelem jest niewiele), przy podrzędnej drodze na Umag, za zjazdem na autostradę. Lokalizacja nie rokowała dobrze przede wszystkim dlatego, że nic nie jechało. Wróciliśmy się więc do wjazdu na autostradę, co nie do końca podobało się Esteve, bo jak tu zatrzymać się na wjeździe na autostradę. W dodatku zaczęło padać. Na szczęście udało się i sprawdziło, że jeśli ktoś chce się zatrzymać, to zatrzyma się, no matter what. Wyjątkiem są dla mnie ronda na których w sumie jest miejsce i Esteve chciał tam łapać stopa kolejnego dnia, ale dla mnie to (do czasu aż ktoś się kiedyś zatrzyma) miejsce bez szans. Po prostu.
Rovinj
Dziewczyny które nas wzięły były nauczycielkami nauczania początkowego, korzystającymi z długiego weekendu w Słowenii. Jechały do Puli, gdzie spotkaliśmy je 2 dni później. Machały do nas jak szalone siedząc w knajpie na jakimś placyku, kiedy weszliśmy na niego całkowicie zagubieni. Zauważyłam je, ale myślałam że machają do kogoś innego, znajomych przecież w Puli nie mieliśmy. Rozpoznał je dopiero Esteve. Później, w Rijece przydarzyła nam się podobna historia, ale do chłopaków nie podeszliśmy, bo szczerze mówiąc już w samochodzie mieliśmy wrażenie, że zajmują się jakimiś niejasnymi interesami.
uliczki Rovinj
Wysadzono nas na bramkach. Do Porecu jedyne 11 kilometrów, byliśmy zmęczeni deszczem i głodni. Próbowaliśmy przez chwilę łapać stopa, ale ponieważ nie było na niego nadziei, nie jechał żaden autobus, a na dodatek nie mieliśmy kun, zaczęliśmy iść. Kusiły nas zapachy obiadu z wyimaginowanego zajazdu, którego co prawda nie mieliśmy w zasięgu wzroku, ale był na reklamie. Przeszliśmy 2 kilometry i uśmiechnęło się do nas szczęście. Na którymś przystanku z kolei zatrzymał się pan który zabrał nas na przedmieścia Porecu (który na szczęście jest mały). 
Z Larą u której mieliśmy spać tej nocy mieliśmy spotkać się dopiero o 18, mieliśmy więc masę czasu na poznawianie miasta. Dostaliśmy do niej kontakt od niesamowicie energicznej, miłej, ale i sprawiającej wrażenie nieco chaotycznej dziewczyny z Couch Surfingu, która mieszka w sąsiedniej miejscowości, a Larę poznała szukając kogoś do tandemu językowego. Znów do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy jak, gdzie i co, ale Lara bardzo ucieszyła się, że wreszcie będzie miała jakieś towarzystwo, w dodatku mówiące po hiszpańsku. Jest wolontariuszem europejskim (EVS) z Leon w Hiszpanii i pracuje w ośrodku dla seniorów razem z 18-latką z Austrii, która pochodząc z Graz wraca do domu na dłuższe weekendy. Dzięki niej dowiedzieliśmy się sporo o EVSie ogólnie i w Chorwacji, a co równie ważne, dostaliśmy kontakty do kolejnych wolontariuszy mieszkających w Opatiji koło Rijeki :).

Porec nieco nas rozczarował. Pomimo bazyliki znajdującej się na liście UNESCO jest mniej czarujący niż na przykład Piran, Rovinj czy nawet oddalony o 8 kilometrów Vrsar do których dotarliśmy kolejnego dnia. Na jego niekorzyść działało też pewnie to, że było zimno i deszczowo, czekaliśmy więc tylko w małej, inspirowanej Francją kawiarence aż zjawi się Lara. Kiedy zapytała co chcemy robić, z przyjemnością zostaliśmy w domu oglądając jej zdjęcia ze spotkania wolontariuszy w Osijeku i gotując prawdziwą, puszną tortilla de patatas. Muszę podkreślić, że jestem z siebie bardzo dumna, bo cała rozmowa toczyła się po hiszpańsku, więc może odzywałam się mniej, ale sporo rozumiałam :).
Vrsar
Kolejnego dnia wyszliśmy z domu wcześnie, razem z Lara która szła do pracy, chociaż do Rovinj mieliśmy tylko 35 kilometrów. Stwierdziliśmy że pojedziemy mniejszą drogą biegnącą wzdłuż brzegu i okrążającą Limski Zaljev – przepiękny przykład wybrzeża riasowego, który niestety obejrzeliśmy tylko z okien samochodu. 
Do Vsaru dotarliśmy trochę z chłopakiem, który podwiózł nas kilometr (ale dobre i to), trochę na piechotę, a trochę z kolejnymi nauczycielkami przedszkolnymi, tym razem starszymi i bardzo oryginalnymi. Pani pochodziła z Dubrovnika, gdzie jednak ludzie – jak to na południu – są wylewni, ale ostatecznie nie dotrzymują umów. W przeciwieństwie do Istrii na północy – mówiła – gdzie ludzie są zimniejsi lecz rzetelni, a przyjaźnie na zawsze. Dlatego przeprowadziła się właśnie gdzieś między Porec, a Vrsar. Uczestniczyła też w couchsurfingu i była dość rasta.
Miasteczko okazało się - jak zawsze - malutkie, ale ładne, można było z niego zobaczyć wysepki, a wśród nich kilka hoteli, które ciągnęły się – mniej lub bardziej luksusowe – wzdłuż całego wybrzeża.
Port w Rovinj
Próbując wydostać się z Vrsaru minęliśmy półnagiego faceta z taczką, który nie chciał nas puścić, kiedy tylko Esteve wspomniał coś o Peru. Twierdził że jest z Kolumbii, narkotyki w ich obu krajach to taki wielki problem, a USA to zło. Wszystko w rozbrajającej mieszance hiszpańskiego, angielskiego i chorwackiego.
Sporo tego dnia maszerowaliśmy wzdłuż szosy, a kiedy w końcu stanęliśmy na jakimś odludziu, gdzie ktoś rozstawił stoisko z grappą i przetworami, zaczęłam się zastanawiać jakie rejestracje widzieliśmy. Sporo było Polaków, Słoweńców, oczywiście Chorwatów. Byli też Szwajcarzy, Austriacy, Niemcy. Z okolicy – myślałam – nie ma tylko Węgrów. Kolejny samochód który nas zabrał był z Węgier :) Esteve - chociaż nie rozumieliśmy ani słowa z rozmowy między nimi - był oczarowany, bo wyglądało to jak wypad na ryby sześciu kumpli, którzy gadali i śmiali się do rozpuku.
odludzie
Do Rovinj, a w zasadzie domu naszej kolejnej host (bo wymagało to dodatkowego wdrapania się na wzgórze z poziomu portu), dotarliśmy pół godziny przed jej wyjściem do pracy, w której została do 23. Niewiele więc pogadaliśmy z Sanją, podobnie jak z jej mamą i bratem, którzy byli dla nas przemili, ale mówili tylko po chorwacku. Mama była przekochana i mimo że nie mogliśmy się dogadać inaczej niż z dużą ilością migów, nakarmiła nas i cieszyła się z każdego „Hvala”, „Dobro jutro” i „Dobar dan” (bo u nich, jak w angielskim, inaczej mówi się przed i po 12). Mieszkali w bardzo skromnym domu, jednym z najskromniejszych, w których zdarzyło mi się dotychczas być. Mimo to byli gotowi dać nam obiad, najlepszy pokój i powitać nieznajomych jakbyśmy się od dawna znali. Sanja sama w sobie była bardzo ciekawą osobą i żałuję, że nie mogliśmy spędzić z nią więcej czasu. Była pełna pozytywnej energii, prostoty i tryskała optymizmem. Mniej więcej kilka tygodni lub miesięcy przed naszym przyjazdem rzuciła studia (jedne z języków, a drugie z leśnictwa), zaczęła pracować w dobrej knajpie i zbierać na lot do Stanów, gdzie przez następne 7 miesięcy będzie kelnerką na wycieczkowcu krążącym po Karaibach. Stwierdziła, być może słusznie, że to nie studia, a praktyka nauczy ją więcej zarówno w temacie języków, jak i przyrody.
o zmierzchu
Po lunchu – z uwagi na to że złożono nam taką propozycję i po raz pierwszy nie musieliśmy na nikogo czekać do wieczora, ani wyjść z domu bo ktoś szedł do pracy – padliśmy jak muchy zmęczeni tym przedpołudniowym stopem i wspinaniem. Kiedy obudziliśmy się było wciąż jasno i szybko zebraliśmy się oglądać Rovinj. Jego nie pozwalam Wam ominąć :). Sanja twierdzi, że jest maleńkie, ale według mnie jest tam całkiem sporo do zobaczenia. Teraz kiedy czytam o nim, jest bardziej zrozumiałe dlaczego stare miasto jest tak okrągłe – do XVIII wieku było wyspą, którą później połączono z lądem groblą.
Próbowaliśmy poczekać na Sanję w mieście i nawet kręciliśmy się koło jej knajpy, okazała się jednak zbyt luksusowa żeby czekać w niej przy kawie, zebraliśmy się więc i wróciliśmy do domu.
Rovinj lotnicze (zdjęcie stąd)

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Koperek i inne słoweńskie, nadmorskie miasteczka

Tak powitał nas Portoroz
Czekamy, czekamy
Dla urozmaicenia autobus, który miał zabrać nas z Triestu do Kopru nie przyjechał. Powód? Święto w Słowenii! Tym razem oni świętowali swoje oswobodzenie spod wpływu różnego rodzaju imperialistycznych potęg mających chrapkę na piękną Słowenię. Na szczęście świętował tylko autobus o 9:00 i 10:00, a ten o 11:15 pracował za nich wszystkich (i zabrał łącznie z nami 3 pasażerów). Zostaliśmy wysadzeni przy wielkim centrum handlowym w Koprze, o którym słyszeliśmy wiele od Włochów jeżdżących tam na znacznie tańsze kręgle i myślałam, że to żart, ale nie, to był ostatni przystanek (i jednocześnie najprawdopodobniej zlokalizowany na parkingu supermarketu koprzański dworzec autobusowy, ale może się mylę:p). W każdym razie podążyliśmy w kierunku, który wskazano nam jako centrum miasta i po pewnym czasie zaczęliśmy wątpić czy z tymi, którzy polecają Koper jako miejsce ładne jest wszystko w porządku. Okazało się, że jednak tak. Znaleźliśmy stare miasto, przekochanych ludzi w informacji turystycznej, którzy bez problemu zgodzili się przechować nasze plecaki i ruszyliśmy na podbój miasta (ucięty w połowie w okolicach targu kiedy zaczęło porządnie lać). 
W sercu Kopru plac Tita
Napiliśmy się więc kawy w knajpie u Milana, a resztę miasta zwiedziliśmy biegiem w stronę plecaków gdzie została moja kurtka przeciwdeszczowa. Myślę, że Koper można z czystym sumieniem polecić jako ładne, małe miasteczko (chociaż na warunki słoweńskie jest najważniejszym portem i siedzibą uniwersytetu Primorska <3).
Koper
Wobec niesłabnącego deszczu wskoczyliśmy w autobus i pół godziny później byliśmy już w Portoroz, gdzie Agata (ta którą znacie z Gruzji :D) załatwiła nam nocleg u dziewczyn, które robią w tym najważniejszym słoweńskim kurorcie Erasmusa (są tam 2 wydziały - nawigacji i turystyki uniwersytetu Primorska). Portoroz jest więc z rozmachem zabudowany wielkimi hotelami z kasynami, a jedynym problemem jest tam - według mnie - komunistyczna myśl estetyczna, która betonowała plaże. Nawet superluksusowy, nieco oddalony od miasta hotel Bernardin mogący poszczycić się własną zatoczką dla jachtów dysponuje takim oto wynalazkiem.
Tartinijev trg w Piranie
Mury obronne i nadbrzeże - Piran
Domek dziewczyn (z którego na początku czerwca będą musiały zniknąć, bo jego głównymi klientami są „letnicy”) jest zlokalizowany na obrzeżach Portoroz dokładnie w kierunku do którego zmierzaliśmy, czyli przy drodze na Piran. Przespacerowaliśmy się do niego betonową plażą i nie rozczarował nas. Jeśli znajdziecie się kiedyś w Słowenii, musicie tam pojechać. Jeśli zwiedzacie urocze miasteczka Istrii i Dalmacji też. Sami patrzcie. Jest przeuroczy, położony na cyplu i pełno w nim małych, wąskich uliczek. 
Piran
Wśród nich można znaleźć takie perełki jak ulica Lenina. Podczas naszego objazdu fotografowałam też w każdym mieście place i ulice Tita. Bo Tito we wszystkich tych krajach został. Wszyscy opowiadali nam, że za Tita było dobrze, lepiej niż teraz, a ludzie żyli w zgodzie. Tylko jedna osoba, która wzięła nas na stopa powiedziała nam zdanie o tym, że bywał brutalny dla przeciwników. A poza tym tęsknota i ulice i place. Bo w dawnej Jugosławii – mówią – nie widzą potrzeby odcinania się od historii i obsesyjnego zmieniania nazw ulic. System był co prawda inny, ale nie można zaprzeczyć, że byli to ważni ludzie (pragnę podkreślić, że w Sosnowcu jednak jest rondo Gierka, który z naszego miasta pochodził, ale to chyba rzadki w Polsce wyjątek).
Prosto, że są wolne pokoje!

Wracając jednak do Piranu, trzeba się po nim powłóczyć. Pójść na cypel. A potem wspiąć na mury, które przy odrobinie szczęścia (które tym razem mieliśmy) okażą się darmowe – trzeba tylko pchnąć bramkę, żeby to sprawdzić. Z murów roztacza się przepiękny widok na całe miasto. O, taki!
Piran w pełnej okazałości
Myślę że warto byłoby też wejść na wieżę kościoła o ile to możliwe – widziałam przepiękne zdjęcia głównego placu i starówki zrobione najprawdopodobniej z niej. Wracając nauczyliśmy się raz na zawsze czym jest i jak smakuje cevapcici, a resztę wieczoru spędziliśmy szukając kolejnego noclegu.  
Na koniec nasz idol z Piranu, a my jedziemy do Chorwacji!

sobota, 25 kwietnia 2015

Trst czyli Trieste

Triest, który odkryliśmy w sobotę po południu
Razem z Fabio odebraliśmy Esteve z lotniska (przy okazji zakochałam się we flightradarze, który pokazywał mi jak samolot Esteve lądował z 20 minutowym przyspieszeniem :)), a nasza wyprawa oficjalnie się zaczęła. Wciąż nie było do końca jasne gdzie będziemy spać (co było naszą-moją zmorą przez cały wyjazd), ale na szczęście w sprawie kolejnego dnia odpowiedział nam Adi z Triestu. No, nie do końca z Triestu, bo z Allahabadu niedaleko Nepalu, gdzie dokładnie tego dnia kiedy go spotkaliśmy było trzęsienie ziemi. Po studiach magisterskich w Szwecji robił PhD w Trieście i w momencie kiedy zgodził się nas przenocować (a nawet zostać kolejną noc kiedy okazało się że nie mamy gdzie się podziać) czekał na ceremonię uzyskania dyplomu i miał wylecieć do Indii na dwa miesiące. 
Port w Trieście
Zrobił nam szybką wycieczkę po centrum, po czym on zaczął się pakować, a nas wysłał do Opiciny i Miramare. Trafiliśmy w Trieście na włoskie obchody zakończenia niemieckiej okupacji (co dało nam tylko i aż tyle że na jednym bilecie można było jeździć 4 godziny :D) i te święta w pewien sposób cały czas za nami szły – w każdym kraju i mieście coś świętowano.
Mecze piłki ręcznej w kajakach były rozgrywane przez cały weekend :D
Tak jechaliśmy do Opiciny
W Trieście nie można kupować biletów u kierowcy, a w zabytkowym tramwaju wspinającym się na wzgórza Opiciny nie było nawet kasownika (żeby skasować bilet który i tak już grzecznie kupiliśmy w kiosku), więc ostatecznie woziliśmy się za darmo przez większość czasu. Wysiedliśmy z tramwaju przy wielkim obelisku i udaliśmy się na polecaną przechadzkę, szlakiem którym planowaliśmy dotrzeć do Castello di Miramare. Nie do końca nam się to udało, ale przechadzkę polecamy. Po drodze atrakcją są piękne widoki na wybrzeże i latarnię morską (Faro della Vittoria), ale także dość brzydkie, futurystyczne sanktuarium (Tempio Mariano Nazionale de Montegrisa) widoczne już z portu w Trieście. Wyszperałam, że nie jest aż tak nowe – biskup Kopru i Triestu postanowił wybudować je jeśli Triest nie zostanie zniszczony podczas wycofywania się Niemców i ponieważ rzeczywiście miał więcej szczęścia niż kilka innych miast w okolicy, sanktuarium powstało na początku lat 60-tych. 
Canale Grande po zachodzie, Pan Z Kotem na Głowie i Tempio de Montegrisa
Nieco zmęczeni przechadzką dotarliśmy do drogi po której przemieszczał się autobus i było dla nas logiczne, że skoro jesteśmy mniej więcej koło Miramare, tylko 250 metrów nad nim to autobus zjeżdżając naturalnie nas tam podrzuci. Podrzucił nas jednak z powrotem do samego centrum Triestu i byliśmy zmuszeni pokonać całą drogę z powrotem kolejnym autobusem, ale było warto.
Castello de Miramare

Kolejnego dnia, skoro zdecydowaliśmy się na zostanie kolejną noc w Trieście, wpadłam na genialny pomysł jazdy stopem do Kopru i Piranu w Słowenii i z powrotem. Adi i jego współlokatorka podpowiedzieli nam „świetny” przepis na dostanie się do granicy (autobusem jadącym godzinę 8 kilometrów :D!) i znaleźliśmy się w Muggii. Kiedy wjeżdżaliśmy na dworzec autobusowy widzieliśmy autobus odjeżdżający do Lazzaretto na granicy. Kolejny za póltorej godziny... c'est la vie! 
Muggia

Dzięki temu zobaczyliśmy jednak Muggię, która okazała się jedną z głównych atrakcji tego dnia i podarowała nam bardzo ładne zdjęcia. W Muggii już zaczęliśmy widzieć lwa Republiki Wenecji, która - jak wyczytałam - jest jak dotąd republiką z najdłuższą historią na świecie :). Pod jej rządami były wszystkie śliczne miasteczka w rejonie wybrzeża Istrii i Dalmacji, na rzecz których - w systemie półniewolniczym - mieli, według kilku naszych chorwackich kierowców, pracować w polu nasi słowiańscy bracia. Nieco zdziwiło mnie, że podkreślało ten fakt aż tylu z nich, bo wydaje mi się że w Polsce staramy się raczej wyglądać na bardziej inteligenckich i dostojnych niż w rzeczywistości historycznie byliśmy.
W Trieście zakochał się na przykład James Joyce
Sam Triest w przeszłości był wolnym miastem o dużym znaczeniu i z Wenecją raczej rywalizował. Do momentu kiedy Wenecja stała się zbyt potężna, zaczęła jego okupację, a zdesperowane miasto musiało oddać się pod opiekę Habsburgów z Austrii... i stąd wzięły się w Trieście wursty i sznycle jako regionalne specjały ;).
Tak wracaliśmy... tym razem mieliśmy szczęście
i autobus jechał za 45 minut ;)
Tymczasem my wytrwale szliśmy w kierunku Lazzaretto - przeciwnym niż dziesiątki uczestników wracających z jakiegoś maratonu. Po 6 kilometrach doszliśmy do słoweńskiej stacji benzynowej stojącej w miejscu dawnej granicy i próbowaliśmy stopa. Kiedy zorientowaliśmy się, że jest już 15:00, stwierdziliśmy że zwiedzanie i tak nie miałoby sensu i... wsiedliśmy w autobus  w drugą stronę. Kiedy dotarliśmy do Triestu okazało się że nikogo nie było w domu, a Adi wybrał się na pożegnalny obiad. Mimo zmęczenia zaczęliśmy więc zwiedzać i siedzieć na molu i czekać. I czekać. I siedzieć. Okazało się że z Adi zobaczyliśmy tylko niewielki kawałek starego miasta. Tym razem odkryliśmy amfiteatr tuż przy jego domu, po czym wspięliśmy się do zamku i katedry San Giusto (chociaż nie było to nasze najbardziej mordercze podejście – najgorsze miało nadejść przy pełnych plecakach w Rijece – mniej skłonnym do wspinania polecam autobus w obydwu miejscach:)). Adi wrócił koło 22, ale i tak wplątaliśmy się w piątkę w polityczno-społeczne pogawędki. Z uwagi na nasze wielkie autostopowe sukcesy (Pardon! Jeden był – po przejściu chyba 4 kilometrów zostaliśmy podwiezieni ostatnie 2 do Lazzaretto :)) postanowiliśmy pokonać granicę autobusem, choć z opowieści miał on kosztować 5 euro (za 20 kilometrów to trochę zdzierstwo :p). Ostatecznie kosztował 3,3, ale przecież nie mogło być zbyt łatwo i przyjemnie...

piątek, 24 kwietnia 2015

Książęce Hrabstwo Gorycji i Gradyski

Sagrado
Myślałam, że Sagrado to tylko wioska w okolicy lotniska FVG, dzięki której będziemy mogli szybko po przylocie Esteve znaleźć się w łóżku i którą kolejnego dnia opuścimy bez zbędnych zachwytów. Okazuje się jednak, że nawet google maps tytułuje ten region intrygującą nazwą "Książęcego Hrabstwa Gorycji i Gradyski". Fabio nie wierzył, że tak jest, bo tytuły książęco-hrabiowskie zniknęły stamtąd po wojnie. Sami jednak sprawdźcie!
Gorizia
Okazało się, że w czasach austro-węgierskich okolice był luksusowym kurortem dla austryjackiej arystokracji. Można natrafić tam na sporo ciekawych historii, zabytków i ładnych krajobrazów. Co ciekawe flaga królestwa była taka sama jak flaga Polski :). Na terenie królestwa większość ludności stanowili Słoweńcy, jednak na mocy traktatów po drugiej wojnie światowej Gorycja znalazła się we Włoszech, a Słoweńcy z Jugosławii stworzyli po drugiej stronie nową, komunistyczną Novą Goricę. W związku z tym miasta tworzą swego rodzaju kontinuum, a dawna granica wydaje się stać w samym jego centrum, niczym w filmie "Nic do oclenia".
granica
W Novej Goricy, jak można się domyśleć jest niewiele do obejrzenia, natomiast Gorycja ma nie tylko zamek i starówkę, ale i uniwersytet. Fabio zrobił mi samochodową wycieczkę po stronie słoweńskiej i wysadził mnie na godzinę zwiedzania strony włoskiej. We Włoszech znajduje się wiele pięknych miast, więc Gorycja nieszczególnie się spośród nich wybija, ale w ogólnych standardach można ją określić jako ładne i przyjemne miasto ze świetnym, dzikim parkiem schodzącym ze wzgórza, na którym stoi zamek.
Wczesnym popołudniem wróciliśmy na przygotowany przez mamę-babcię lunch, po czym szybko zebrałam się zwiedzać kolejną atrakcję. Miasto idealne - Palmanovę znalazłam przypadkiem, błądząc w okolicach lotniska FVG na google maps. Zaczynało padać, a kierowca, który podjechał po mnie pustym autobusem chyba po raz pierwszy w życiu sprzedał w tych okolicach komuś jednorazowy bilet (zresztą drogi, więc wróciłam stopem). Nie zapowiadało się jak wielka atrakcja.
Palmanova - główny plac
Samo miasteczko i główny plac są ładne, ale maleńkie i niezbyt interesujące, dla mnie mniej niż choćby Gorycja. Wrażenie robią jednak świetnie zachowane mury obronne, przywodzące na myśl twierdze w okolicach ujścia Gironde koło Bordeaux. Niektóre ze struktur miały zresztą przymiotnik "francuski/a", zaczęłam się więc zastanawiać czy w renesansie Francuzi nie byli może mistrzami w budowaniu fortyfikacji. W każdym razie wychodzi na to, że ja jestem żywo zainteresowana tematem, bo jest to już kolejne podobne miejsce któe zwiedziłam (podobnie obwarowany, chociaż bardziej skąpo jest też zamek w Puli). W Palmanovie są dwa wały obronne w formie gwiazd, a wycieczka najdłuższą trasą po nich ma 12 kilometrów (podczas gdy samo miasto w środku ma tylko trzy okrężne ulice wokół placu)! W wałach istnieje sporo pomieszczeń i ciemnych korytarzy, które nie są w żaden sposób zabezpieczone, więc swobodnie można się po nich przechadzać, albo zamieszkać w nich, jeśli ktoś miałby taką ochotę :p.
Miasto idealne - Palmanova (plan i kopia z google earth stąd)
Fortyfikacje Palmanovy
Jeśli nie planuje się pikniku na wałach, ani nie jest się wybitnym znawcą fortyfikacji (mój przypadek) jest się w stanie ogarnąć całość Palmanovy w dwie godziny. Tyle samo pozostawało mi do jedynego jadącego autobusu, więc postanowiłam wrócić stopem. Obaliłam tym samym w swojej głowie mit, że we Włoszech nie można i nie da się jeździć stopem. Ludzie byli całkiem sympatyczni i sporo się zatrzymało, chociaż nikt nie jechał w moim kierunku. Po pół godzinie szczęście się jednak do mnie uśmiechnęło i pewna mama mieszkająca w sąsiedniej miejscowości zabrała mnie prosto do Sagrado.
Samo Sagrado jest uroczym małym miasteczkiem nad rzeką, z ryneczkiem, pałacem i dworcem.
Sagrado
Przespacerowałam się po nim chwilę i zachwyciły mnie w nim dwie rzeczy. Pierwsza to Kocia Kolonia, gdzie za lokalne pieniądze w nieużywanej prywatnej bramie mieszkają świetnie zadbane "wolne koty", każdy z własnym domkiem. Jedynym minusem życia w tejże kolonii jest dla nich pewnie sterylizacja, ale zamieszczone tłumaczenie wydaje się całkiem logiczne, a koty nie wyglądają na niezadowolone. Drugą świetną sprawą był uniwersytet trzeciego wieku. Takie uniwersytety istnieją oczywiście także w Polsce, ale wydaje mi się że bywają przepełnione i znajdują się przede wszystkim w większych miastach. Tymczasem Sagrado liczy 2200 mieszkańców, a podobne uniwersytety widzieliśmy później też w kilku dzielnicach Triestu :).
Kocia kolonia w Sagrado

czwartek, 23 kwietnia 2015

Słowenia to mały kraj...

...który można przejechać wzdłuż długiej osi w 2,5 godziny. Jest w nim jednak wszystko - od morza, przez wzgórza i gigantyczne jaskinie, aż po Alpy.
widok z Trojane
 Z regularnego pisania nic nie wyszło. Zbyt dużo było zwiedzania, braku dachu nad głową i jego poszukiwań. Jeśli już jednak znaleźliśmy takie miejsce, było świetne, tak samo jak ludzie których tam spotykaliśmy.
Droga i Trojane
W czwartek moim planem było dotarcie z Mariboru do Sagrado we Włoszech po drodze zwiedzając Słowenię. Na początku planowałam zajrzenie do Celje, które wikitravel opisywało jako jedno z najstarszych miast Słowenii (później dowiedziałam się że najstarszy jest Ptuj), ale ostatecznie zdecydowałam się na obejrzenie Jaskiń Szkocjańskich, będących na liście UNESCO z uwagi na jeden z najgłębszych podziemnych wąwozów w Europie i na świecie.
Jaskinie szkocjańskie
Stop szedł mi idealnie jak nigdy, chociaż zaczęłam od godzinnej wycieczki autobusem po mieście. Nie czekałam pięciu minut, kiedy do Celje zabrał mnie Słoweniec nie mówiący w żadnym innym języku poza ojczystym. Doszłam do wniosku, że zdecydowanie łatwiej jest mi już dogadać się z Czechami i Słowakami (chociaż zawsze wolałam rozmawiać z nimi po angielsku), ale i tak byłam bardzo dumna z tego, że udało mi się zrozumieć że pan był emerytowanym górnikiem z dwójką dzieci, z których jedno mieszka w Austrii. Wiele osób które spotkaliśmy w Słowenii mówiło o tym, że życie nie jest łatwe, a większość młodych marzy o wyjeździe.
Wysiadłam w okolicach wyjazdu z autostrady, na którym teoretycznie niemożliwe było zatrzymanie się, ale i tak dokonał tego zarówno TIR, który zablokował cały ruch po czym odjechał, bo niestety nie udało nam się z kierowcą dogadać, jak i mój kolejny autostop – inżynier mechaniczny o imieniu Peter. Peter pracuje w Lublanie, ale nie lubi stolicy (która zresztą całkowicie wyludnia się w weekendy, kiedy wyjeżdżają studenci i pracownicy, zaskakująco więc łatwiej znaleźć tam imprezy w tygodniu niż w piątek czy sobotę) i mieszka w Alpach Julijskich nad jeziorem Bohinj.
Słowenia robiła się coraz piękniejsza, w środkowej części ma przepiękne małe wzgórza, które nieco przypominały mi Wzgórza Czekoladowe z Filipin, które kiedyś widziałam w jakimś zestawieniu cudów świata. Kraj jest tak mały, że wydaje się najspokojniejszym i najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. 
Mój kierowca zaproponował mi atrakcję w postaci ogromnych pączków z których znana jest mała miejscowość Trojane. Była to w zasadzie jedna piekarnia, ale rzeczywiście były ustawione przed nią rzędy niemieckich autobusów, a pączki były najświeższymi jakie jadłam w życiu.
Skocjan
Wąwóz (zdjęcie stąd)
 Dojechaliśmy razem do Lublany, gdzie wysadził mnie w najlepszym miejscu do łapania stopa na zachód. Rzeczywiście było najlepsze, także według pozostałej trójki autostopowiczów czekających na podwiezienie. Podeszłam do jednego z nich, studenta antropologii z Kopru jadącego na zajęcia na które był już spóźniony. Czekał już od 40 minut, ale dopisujące mi w czwartek szczęście spowodowało, że już po 5 minutach od mojego przyjścia zatrzymał się i zabrał nas włoski student jadący do Triestu. Po wysadzeniu Słoweńca stwierdził, że w zasadzie dawno nie widział jaskiń i pojedzie ze mną skoro ma wolne całe popołudnie, ale zmienił zdanie kiedy dowiedział się że przed nim 2 godziny czekania na zwiedzanie i półtorej samego oglądania jaskiń. Czekając samotnie na wycieczkę wybrałam się do punktu widokowego, z którego roztacza się panorama całej doliny (będącej zapadłą przed milionami lat jaskinią) z wrotami rzeki Reki („reka” po słoweńsku oznacza „rzekę”) i jaskini. Po drodze spod nóg uciekały mi jaszczurki, nieco dalej lis, było pięknie.
Jaskinie robią niesamowite wrażenie. Trasa zaczyna się od nieco mniej spektakularnej Cichej Jaskini i prowadzi do jednej z największych grot na świecie – Jaskini Szemrzącej. Jej nazwa pochodzi od przebiegającej w dole rzeki, która może w całości wypełnić grotę wodą, kiedy wystąpią duże opady przy małych rozmiarów ujściu rzeki na powierzchnię już po włoskiej stronie.

Kiedy wyszłam z jaskini była 18 i zaczęłam się zastanawiać czy zwiedzanie w ostatniej turze na pewno było dobrym pomysłem – droga przy której musiałam łapać stopa była całkiem pusta. Szczęście mnie jednak nie opuszczało i z pomocą trzech osób dostałam się na przedmieścia Triestu, skąd pojechałam pociągiem do Sagrado. Fabio, mój host na czas oczekiwania na Esteve, który miał przylecieć kolejnego wieczoru, okazał się historykiem-pasjonatem zainteresowanym polskimi arystokratami, na temat których pomogłam mu w przetłumaczyć kilka tekstów. Mieszkał z uroczą mamą, elegancką starszą panią, która bardzo dbała o mnie i Esteve podczas tych dwóch dni.

środa, 22 kwietnia 2015

Słowenia na raz

Maribor (Author – Matej Vraniƒ – source www.slovenia.info), znalezione tu
Akcja była szybka. Miałam wczoraj średnio udany dzień, szybko wróciłam do domu i postanowiłam jak zwykle przespać złe humory. Obudziłam sie koło 14 i pogadałam z mamą, która dalej przekonywała mnie żebym zamiast stopa jechała do Słowenii blablacarem. Zajrzałam tam ponownie bez większego przekonania. Ku mojemu zdziwieniu pojawił się dość tani przejazd "na jutro o 00:40 z Katowic˝. Północ to bardzo dyskusyjna pora jeśli chodzi o jej przynależność do dnia dzisiejszego lub jutrzejszego, szybko zapytałam więc kierowcę czy chodziło o najbliższą czy kolejną noc. Jak można przewidywać oddzwonił, mówiąc że o najbliższą. Dowiedziałam się też że przejazd jest ciężarówką (podczas tej podróży nauczyłam się że to nie TIR) i że będzie za darmo. Brzmiało zachęcająco, zadzwoniłam więc szybko w celach konsultacyjnych i już pakowałam się żeby wrócić do Sosnowca, skąd Kamil miał mnie zabrać. Jak zwykle Wera roztaczała mroczne wizje co do intencji kierowcy, ale na szczęście po raz kolejny, dobro zwyciężyło w ludziach, a Kamil okazał się normalny. Musiałam poodwoływać wszystkie kina, kosmetyczki i pożegnać się z myślą wyjazdu do Zakopanego... o 20:00 byłam już zwarta i gotowa w Sosnowcu.
Maribor może poszczycić się najstarszą winoroślą na świecie :)
O północy wsiadłam do mojego pierwszego zaaanżowanego stopa w życiu (który swoją drogą jeździ co tydzień z Polski do Cuneo we Włoszech). Podczas podróży dowiedziałam się, że TIR to nie ciężarówka, a umowa międzynarodowa, dostałam szkolenie w zakresie kiepskiej widoczności ciężarówki i ich oznaczeń. Nie chciano mnie jednak dokładnie wtajemniczyć w sztukę oszukiwania magnesem elektronicznego tachografu. Cenną informacją było też to, że jeśli jesteście zainteresowani złapaniem ciężarówki kierującej się na Włochy, Słowenię, a nawet Grecję to 80% z nich jedzie nietypowo przez Cieszyn, Żylinę, Bratysławę, a potem pełną wertepów drogą 86 na Szombathely, Lendavę i Maribor (co pozwala ominąć piekielnie drogie opłaty za autostrady w Czechach i Austrii). Do Mariboru dotarłam w czasie nieco dłuższym niż osobówką (mieliśmy między innymi 3 godzinną przerwę na spanie), wysadzono mnie przy autostradzie (bo do Mariboru nie wolno wjechać bez pozwolenia więcej niż 7,5 tonom ;)) i jakoś musiałam dalej radzić sobie sama. Były to przedmieścia więc nikt nie był skory do brania mnie na stopa, a i ja machałam ręką bez przekonania. Ostatecznie dotarłam do przystanku autobusowego skąd był bezpośredni bus pod sam akademik (i jestem bardzo dumna z tego sprawnego ogarnięcia sytuacji, chociaż pewnie prawdą jest że więcej w tym zasługi mariborskiej komunikacji).
Maribor
I tu dochodzimy do pytania gdzie mieszkam. Kiedy wrzucałam informację o poszukiwaniu partnera do stopa na CouchSurfing odezwała się do mnie Turczynka z Mariboru, że byłaby zainteresowana dołączeniem do mnie na słoweńsko-włoski etap stopa. Plan nie wypalił, ale pisałyśmy do siebie dalej. Wydawała się tak sympatyczną osobą, że już przed wyjazdem byłam gotowa przyjechać tu dzień wcześniej, żeby spotkać ją, zwiedzić Maribor i zobaczyć jak w Słowenii żyje się Erasmusom. Kilka razy podawała mi swój numer w mailu (za każdym razem przekręcony) i już myślałam że kontakt stracony, ale na szczęście ostatecznie sama do mnie napisała. Czekając na zakończenie jej zajęć przed akademikiem, położyłam się ze wszystkimi tobołami na ławce i zasnęłam, byłam tak zmęczona. Po około godzinie znalazłyśmy się i zaczęłam odkrywać życie słoweńskich studentów, którzy mają się całkiem nieźle. Ogólnie ceny nie są tu zachwycające (jak na przykład 1,1 euro za jednorazowy bilet autobusowy do którego nie istnieje zniżka studencka), ale za to jaki socjal! Każdy student dostaje od państwa kupony na jedzenie, ktore może wykorzystać nie tylko w obrzydłej restauracji uniwersyteckiej, ale w każdej restauracji w mieście, która przyjmuje bony (Maribor uchodzi w Słowenii za główne miasto uniwersyteckie i nawet istnieją specjalne drogowskazy "Studenci").
W każdej restauracji kupon daje inną zniżkę, my akurat skierowałyśmy się do miejsca w którym jedzenie było za darmo! Ok, głównie gyros, kanapki i tortille, które trudno jeść przez całego Erasmusa, ale mimo wszystko. Akademik jak akademik, mocno zapuszczony, z 3 dwuosobowymi pokojami na skład... ale przynajmniej łazienka i kuchnia dzielone tylko z tymi osobami, a nie 40 obcymi typkami.
Maribor po naszym krótkim spacerze sprawił na mnie dobre wrażenie, coś się w nim dzieje, jest też całkiem ładny, choć kompaktowy (w trybie zwiedzania, na jedno popołudnie z obiadem :p). Zabawne jest to że w zasadzie panuje tutaj atmosfera bardzo małego miasteczka, idąc co 15 minut spotykałyśmy znajomych Ozge, chociaż jest tu dopiero od 2 miesięcy. Wszyscy wychodzą też do jednej dyskoteki - Kms (Kamaszy), Erasmusi w środy, miejscowi we wtorki. Jeśli z kolei spotykasz jednego z liczych Erasmusów będzie to najprawdopodobniej Polak, Czech, Turek albo Hiszpan (tych trudniej spotkać, bo obracają się głównie w swoich zamkniętych grupkach, jak wszędzie). Ponieważ dzisiaj jest środa wszyscy podczas naszego spaceru pytali czy wybieramy się na imprezę do Kamaszy, co bardzo mi się spodobało - brzmiało albo jak wydarzenie tygodnia na które wszyscy czekają (choć muzyka ponoć nie do zniesienia na trzeźwo), albo jak rytualne wyjście dobrych znajomych do baru naprzeciwko.
Rynek Główny. Maribor
Jedno jest pewne - rok spędzony tutaj na Erasmusie to doświadczenie z zupełnie innej bajki niż rok w Bordeaux czy w Walencji. Patrząc na te tysiące wymiarów, tysiące miast i przeżyć Erasmusów w różnych częściach Europy od Turcji po Islandię nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Erasmus zmienia na zawsze nie tylko uczestników wymian, ale też same miasta.
Jutro zamierzam przez Celje przetransportować się już do Sagrado we Włoszech gdzie spotkam się z Esteve.