bardzo popularne w Chile fotokoniki |
Kiedy znalazłam się w Arice trafiłam do nieco odmiennego
świata. Wciąż byłam na Couch Surfingu w Ameryce Południowej, ale miałam własny
pokój, gorącą wodę, dostęp do pralki automatycznej, a kiedy brałam prysznic
Toño z kumplem poszli po przepyszne hot dogi z avocado. Na dworze było z kolei
tak ciepło, że znów mogłam siedzieć przy otwartym oknie. Myślałam, że to
wszystko za sprawą Chile i tak już zostanie. Niedoczekanie (piszę to spod
kołdry w superzimnym mieszkaniu w Santiago).
Ogólnie rzecz biorąc pobyt w Arice nie obfitował w
zaskakujące wydarzenia. Miałam jednak szczęście trafić na hosta, któremu bardzo
zależy na wypromowaniu Ariki jako miejsca godnego uwagi, które jest nie tylko
„złamaniem” trasy z San Pedro de Atacama do Machu Picchu. Pierwszego dnia przy
cudownym słońcu wybrałam się do centrum miasta, które w zasadzie można obejrzeć
w dwie godziny. Można też wspiąć się na pobliskie wzgórze Morro i podziwiać
panoramę oceanu i doliny. Na wzgórzu zaś czeka miła niespodzianka. Bo o ile w
życiu nie dopatrzyłabym się jakiego koloru jest głowa kondora kiedy byłam w kanionie
Colca, o tyle w całej Arice, zarówno na wzgórzu jak i na wybrzeżu, roi się od
tych ptaków. Są prawie wszędzie (mamy więc już kolejny powód żeby nie wybierać
się do Colca).
ze wzgórza Morro |
Ponieważ poranne pranie zajęło mi sporo czasu zeszłam z
Morro w sam raz na umówiony lunch z Toñiem. Poszliśmy do bardzo ładnej
restauracji z widokiem na kutry rybackie i przepływające co pewien czas lwy
morskie. Wszystko było oczywiście rybne. Smażona ryba, zupa z owoców morza. Jak
na mój kontynentalny żołądek było tego trochę za wiele. Jak na standardy
chilijskie i polskie była to dość tania knajpa – w okolicach 30 zł za menu,
czyli zupę z drugim daniem. Nie mogłam jednak pozbyć się wrażenia, że wydałam
majątek po tym jak 2 dni wcześniej przechodząc koło knajpy z daniami o
identycznej wartości Pedro stwierdził, że to straszne zdzierstwo nie
zasługujące na swoją cenę i był tam tylko raz kiedy za obiad płacił rząd. Poza
tym na obiady w Peru i Boliwii wydawałam przeciętnie 5 – 10 zł.
Błękitnooki gołąb, wreszcie go dorwałam! |
Po lunchu pooglądałam jeszcze lwy morskie i przeszłam się
spacerkiem wzdłuż oceanu z powrotem do domu. Problem polegał tylko na tym, że
wiedziałam, że dom powinien znajdować się gdzieś w odległości 5 minut spacerem
od plaży, nie wiedziałam tylko gdzie. Miałam adres i tylko adres, bo telefon
wciąż nie działał. Na plaży co pewien czas można było znaleźć kapliczki
poświęcone zmarłym, wszyscy mieli w okolicach 20, 20 – kilku lat. Zastanawiałam
się czy to wszystko surferzy czy jeszcze inne historie. Wieczorem po raz
kolejny gadaliśmy z Toñiem chyba do 2 w nocy i zdecydowanie bardziej się do
niego przekonałam niż podczas obiadu, kiedy wygłaszał teorie na temat couch
surfingowych „ignorantów”. Sama dzisiaj wykonałam manewr pod tytułem „jestem
zbyt zmęczona żeby imprezować” - zwłaszcza, że jutro zaczynam więcej niż 24 – godzinną
podróż – i nie uważam się w związku z tym za parazyta. To normalne, że na couch
surfingu jedni przypadną Ci do gustu mniej, inni bardziej i że czasami kiedy
podróżujesz miesiącami wypadałoby wreszcie odpocząć... A czemu nie robić tego
na couch surfingu?
Zachwycają mnie tutejsi sąsiedzi i portierzy. Wszystko
wiedzą! Kiedy błądziłam po okolicach w których mieszkał Pedro w Potosi
przypadkowa sąsiadka od razu, nawet bez podawania imienia, wiedziała kogo może
szukać w tej okolicy gringa. Kiedy natomiast portier zapytał się mnie w Arice
dokąd zmierzam, a ja zaskoczona odpowiedziałam, że tu mieszkam, od razu znał
numer mieszkania.
Następnego dnia miałam ambitny plan wybrać się na rowerze
do miejsca, które miało być sanktuarium obserwacji ptaków i do doliny Azapa.
Potrzebowałam tylko roweru, ale zapewniał go jak zwykle Toño. Dzień wcześniej
stwierdził jednak, że sam opis i kluczyk mi wystarczą i nie musi mi go
pokazywać. Przez 5 czy 10 minut obchodziłam więc stojaki i szukałam czegoś co
pasowałoby do opisu (przypominało mi to sytuację z wchodzeniem do mieszkania
hosta w Waszyngtonie) aż w końcu się poddałam i zdecydowałam pójść na piechotę,
a do Azapy podjechać autobusem.
Italiano - hot dog z avocado! |
Tuż za progiem domu czekała mnie niespodzianka. Obok
mieszkania Toña właśnie rozkładał się targ, na którym przeważały ciuchy z
second- handu. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać, ale co zrobić kiedy
całkiem niezłe rzeczy kosztują mniej niż bilet na autobus! Musiałam później z
całymi tymi zakupami chodzić przez resztę dnia.
Ponieważ po raz drugi szłam większą część trasy wzdłuż
plaży która prowadziła do sanktuarium (a przez resztę było dokładnie to samo)
potwornie się nudziłam. Morze, tudzież ocean, jest bardzo relaksujące co
stwierdziłam poprzedniego dnia, ale też monotonne. Myślałam jednak „jeszcze
tylko troszeczkę, głupio byłoby tak teraz wracać”. Nieśmiało próbowałam też
łapać stopa. I nic. Największą atrakcją był
samochód, który pędząc ze 100 km/h prawie przejechał mi po stopach, a za
nim jeszcze długo unosił się zapach męskich perfum. Z samochodu. Naprawdę. Ot,
prawdziwy macho (tak na marginesie, bo chciałam gdzieś o tym napisać, po
hiszpańsku „macho” znaczy „samiec”, wydaje mi się jednak, że w języku polskim
te dwa słowa mają nieco różny wydźwięk :p).
Król Lew |
Kiedy dotarłam do sanktuarium byłam
porządnie rozczarowana. Owszem, była to rzeka wpadająca do morza i brodziło w
niej sporo mew, kormoranów, trochę czapli, a nad bliżej nieokreślonymi, dość
starymi zwłokami pastwiły się kondory. Jednak wszystkie te gatunki widziałam już
wcześniej na plaży, więc nie musiałam w tym celu wędrować 5 kilometrów w jedną
stronę. Najgorsza wydawała się perspektywa powrotu, ale ruszyłam. Ocaliła mnie
pewna starsza pani jadąca jeep’em w stronę miasta, która zdecydowała się wziąć
mnie na stopa. Mówiła że nie jedzie do centrum, ale widząc, że nie do końca
ogarniam miasto podwiozła mnie bezpośrednio na postój zbiorczych taksówek
jeżdżących do Azapy.
Playa Chinchorro |
Ledwo kupiłam sobie prowiant nie jedząc nic od rana (bo
pomijając królewskie przyjęcie Toño należał do tych hostów i mężczyzn, którzy
nie posiadają nic w lodówce) i już jechaliśmy w stronę muzeum archeologicznego.
Arika szczyci się znaleziskami zwanymi mumiami z Chinchorro, które znaleziono w
wielu miejscach miasta. Były elementem kultury żyjącej na tych terenach jeszcze
przed Inkami, a ich wyjątkowość polegała na skomplikowanej kolejności owijania
zwłok w tkaniny i błoto oraz nakładaniu na twarz maski z błota. Ponieważ Azapa
została mi polecona zarówno przez Toña jak i panią z informacji turystycznej
stwierdziłam, że zobaczę całą dolinę. Na piechotę. Do Cerro Sombrero z którego
jechały już autobusy (bo przecież nie będę po raz kolejny wozić się taksówką)
było 12 kilometrów. Pikuś. Ale nie jeśli w okolicy nie dzieje się zupełnie nic,
a z domu zapomniało się słuchawek, nie można więc nawet słuchać muzyki.
Największą atrakcją były drzewa morwowe i rzekome geo/petroglify. One były
zresztą przyczyną mojego powrotu na piechotę i stwierdzam, że dosłownie i w
przenośni nie są warte zachodu. A było go sporo, bo czasami trzeba było dla nich
schodzić z głównej drogi. To znaczy jeśli kiedyś będziecie jechać samochodem z
Ariki do Iquique możecie zboczyć żeby je zobaczyć. Mało prawdopodobne, prawda
;)? W innym wypadku lepiej wybierzcie się na tą jednodniową wycieczkę do Lauca.
Była jednak pewna bardzo pozytywna strona w całym tym wypadzie. Kiedy tak
zrezygnowana szłam próbując łapać stopa i okazało się, że Chilijczycy to
niesamowicie sympatyczni i skorzy do zatrzymywania się i pomocy ludzie.
Zostałam więc podwieziona 4 razy, a raz nie machałam nawet ręką, a pewien
człowiek z synkiem zatrzymał się, żeby zapytać czy mnie trochę nie podwieźć.
Mumia dziecka Chinchorro |
I
tak trafiłam na autobus, gdzie z kolei pan pozwolił mi zapłacić za bilet nie
tyle ile kosztował, a tyle ile miałam i zaprosił mnie na przednie siedzenie, żeby
sobie trochę pogadać. Taki los samotnego obcokrajowca, który jednak mi pasuje
(doceniam to zwłaszcza po spędzeniu 2 samotnych dni w Santiago). Kiedy dotarłam do centrum miałam jeszcze
sporo czasu na kręcenie się, nieuchronne zakupy i obiad zanim spotkałam się z
jeszczebardziej spóźnionym Toñem, który obiecał zabrać mnie do jaskiń Azota.
Pogoda niestety nie była najlepsza przez cały dzień, a kiedy dotarliśmy do
jaskiń nad brzegiem oceanu chłód zaczynał być przeszywający. Musieliśmy podejść
kawałek ścieżką, a mój host ubrany był w garnitur i prawie lakierki ;).
Zachód słońca przy jaskini Azota |
To
miejsce akurat było naprawdę piękne, a gdyby pogoda była sprzyjająca byłoby
naprawdę idealne na pikniki, które zresztą Toño dość często urządza ze
znajomymi. Kiedy wracaliśmy bardzo chciał mnie zaprosić na jakieś picie lub
jedzenie, bo poprzedniego dnia płaciłam ja. Poszliśmy więc na Mojito. I znów
piliśmy oboje. A potem do centrum na drugiego i trzeciego drinka (bo było happy
hour) i jedzenie. Zaczynało mi się już kręcić w głowie po pierwszym, w
mieszkaniu czekał na mnie absolutnie niespakowany bagaż, a samolot miałam za 3
godziny w momencie kiedy dotarliśmy do domu. Kiedy sę pakowałam okazało się, że
taksówka jest dwa razy droższa niż to co obiecywał mi Toño, postanowił mnie
więc odwieźć. Ale przed wyjazdem musi pokazać mi jeszcze salsę. Tak na
pożegnanie. O dziwo nie spóźniłam się, stresowałam się tylko, że służby
lotniska coś wyczują, a ponoć aresztują tu za sam fakt przebywania w stanie
wskazującym w miejscu publicznym. Ale już widać kary za prowadzenie po pijaku
nie są tak dramatyczne. Doleciałam w okolicach 4 rano, a ponieważ mój host z
Santiago twierdził, że nie chce żebym się
błąkałam po mieście o tej porze, o 5 rano spotkaliśmy się na przystanku
Los Heroes i pojechaliśmy do domu.