kanion Colca |
Oto po 11 godzinach drogi (która była jednym z moich
najdłuższych przejazdów, nie licząc Madidi, gdzie czeka mnie 18-20 godzin,
wpadłam na ten pomysł dzisiaj) dotarłam do osławionego Cusco. Zaczęło się od
czekania godzinę na chłopaka, z którym byłam umówiona przez znajomych (i pewna,
że właśnie u niego będę mogła przenocować). Aby się z nim spotkać nie tylko
musiałam czekać, ale i tajnymi ścieżkami dowiedzieć się jaki jest jego numer
telefonu, choć miał na mnie czekać na dworcu. Nic to. Najzabawniejsze było
kiedy przyszedł i stwierdził, że proszono go o to, żeby pomógł mi znaleźć
hostel... Serio? Po to chłopak tuż przed kolosem z hematologii przyjechał na
dworzec, a ja czekałam godzinę i zaniechałam pisania do dziewczyny, u której
miałam prawie pewny nocleg? Byłam dość wściekła. Znalazłam hostel w
centrum w całkiem rozsądnej cenie, ale dołączyłam już tym samym do samego
środka ławicy. Już bardziej turystką być nie mogę, co trochę mnie boli. Ale w
zasadzie nie jest tak źle, rzekłabym nawet sympatycznie jest. Zwłaszcza kiedy w
czyichś oczach wyrastam na specjalistkę z dziedziny archeologii i dostaję dwa zaproszenia na drinka jednego dnia.
El condor |
Jeśli mam napisać o całej wycieczce, bo od tego w zasadzie
trzeba by zacząć, jest bardzo przyjemna. Tylko dlaczego tyle kosztuje? To
sprawia, że przestaje być taka dobra. Za „wycieczkę” czyli transport i bardzo
podstawowe śniadanie zapłaciłam 55 soles.
Wszyscy czają za kondorem, a ja tutaj tak... |
To jeszcze jest ok, biorąc pod uwagę
to, że w zasadzie cały dzień się woziliśmy. Do tego dodajmy dodatkowo płatne
termy, przy których obowiązkowo spędzamy 1,5 h (15 soles) i obiad około 1 h (25
soles). No i nie zapomnijmy o bilecie wstępu na teren Colca – 70 soles, zniżek
dla mieszkańców krajów spoza Ameryki Południowej brak. Nasuwa się pytanie za co
płacimy, skoro przy Cruz de Condores spędza się 30 minut, a wstęp na teren
Huascaran National Park, który według mnie był ciekawszy płacimy chyba 10
soles. Czy mówiłam już że zwiedzanie południa Peru jest katastrofą?
Uprawa tarasowa |
We wspomnianym zimnie, choć już nieco mniejszym, wypędzono
nas na śniadanko, w chłodnawej restauracji. Jedliśmy więc gryz – pocieranie rąk
– łyk – rozgrzewanie nóg. Później udaliśmy się do Cruz de Condores, gdzie
ludzie tworzyli tak szczelny mur nad przepaścią gdzie latało te 6 kondorów, że
trzeba było używać łokci. Kiedy udało się jednak przebić było całkiem ładnie,
sam kanion z resztą, kóry jest jednym z dwóch najgłębszych na świecie
(znajdujących się jeden obok drugiego) jest dość urokliwy. Stamtąd udaliśmy się
na punkt widokowy, skąd idealnie było widać inkaskie tarasy. Tu należy się
Inkom pochwała. Coraz bardziej rośnie we mnie uznanie dla ich imperium. Po
pierwsze podbili miliard innych wiosek i ludów. Po drugie w miarę trzymali to
wszystko w ryzach. Po trzecie z kolei, wybudowali tarasy uprawne i drogi, które
przetrwały do dzisiaj.
Sokół i lama naraz? Proszę bardzo! - kościół w Maca |
Kolejnym punktem było stanowisko turystyczne/kościół w
kolonialnym stylu w Maca. Kościół dość ładny, a cała krótka droga do niego
upstrzona stoiskami i Peruwiańczykami z alpakami, lamami i sokołami, które wrzucano
ludziom na głowy i ramiona w przedziwnych konfiguracjach, aby biznes się kręcił.
Ja natomiast kupiłam sobie solone fasolki:p. Myślałam, że to już koniec, ale nie, w
zasadzie dopiero się rozkręcaliśmy. Czekały nas jeszcze termy (czas spędziłam
siedząc nad rzeką i przezornie taplając w niej tylko nóżki, ludzie po drugiej
jej stronie, korzystający z term, mieli chyba porażony węch siarką). Kolejny
przystanek był na obiad, który zgodnie z zapowiedzią SA Handbook znacznie
przewyższał ceną swoich braci w innym miejscu. W ramach protestu poszłam się
więc przejść i odkryłam, że Chivay to bardzo fajne miasteczko, z centralnym
punktem w postaci targu, gdzie jeszcze można kupić pamiątki w bardzo rozsądnych
cenach. Podczas całej wycieczki 2 razy wpadłam na znajomego z Trujillo, z którym
byliśmy na jednym oddziale. Niesamowite jak w tym wielkim świecie można się
spotkać absolutnie bez ustaleń.
droga do term |
Po tym wszystkim wróciliśmy do Arequipy jeszcze przed
zmrokiem. Jeśli macie więcej czasu możecie spróbować dostać się do Cruz del
Condores i dalej kanionem do Cabanaconde transportem publicznym. Myślę, że
spokojnie, bez tracenia żadnych konkretnych atrakcji da się to zrobić. I w zasadzie potwierdzają to też inni. Z resztą
ponoć sąsiedni kanion Cotohuasi, głębszy i bardziej dziki jest piękniejszy.
Jedyny minus to 12 godzin w jedną stronę.
Chivay |
Zaraz po dotarciu do Arequipy udałam się na dworzec celem
zakupienia biletu do Cusco na ten sam wieczór, jednak okazało się (między innymi z uwagi na korki w mieście), że nie do
końca jest to wykonalne. Skończyło się na kolejnej nocy w Arequipie i busie „Flores”
o 7 rano, jadącym cały, caluteńki dzień. Do tego był 3 razy tańszy niż taki dajmy
na to Ormeno, nie mówiąc o Cruz del Sur, a zakładam że równie wygodny. Bo
wygodny naprawdę był. Dojechałam po zmroku. Trasa jest naprawdę bardzo ładna,
jak zwykle jednak mocno rozpraszają uwagę puszczane filmy. Tym razem zauważam
jednak pewną ewolucję. Zbyt pochopnie osądziłam tutejsze autobusy jako
puszczające jedynie chłam z lat 80., filmy z Bruce’m Lee i „Grę o tron”. Tym
razem maraton filmowy był bardzo społecznie zaangażowany. Zaserwowano nam „Nietykalnych”
, po czym przyszła kolej na produkcję „Sam” o walczącym o prawa rodzicielskie
samotnym, upośledzonym ojcu. Pokaz zakończył wzruszający film Bollywood
poruszający m.in. problem autyzmu i muzułmanów w Stanach, zwłaszcza po 11/09 – „Nazywam się
Khan”. Była to w sumie dobra przeciwwaga dla obejrzanego przeze mnie innym
razem filmu na kolejny ważny temat jakim jest handel ludźmi. Wszystko byłoby
spoko, gdyby nie amerykańska produkcja i blond amerykańska rodzina, której
najgorsza z możliwych rosyjska mafia ukradła w Kiszyniowie 14 – letnią córeczkę,
aby handlować jej cnotą. Niemniej jednak miło, że porusza się takie tematy,
można by jednak mniej schematycznie. I tak oto notatka podróżnicza zamieniła
się w filmową. Dopiero teraz pomyślałam, że w zasadzie jest to moja szansa,
żeby wreszcie pooglądać sobie filmy. Zapytano mnie nawet czy nie chcę aby
włączono mi angielskie napisy.
Kobiety z doliny Colca mają niesamowicie bogate stroje |
Z tym angielskim, który uznawany jest za mój ojczysty
język bywa zabawnie. Niektórzy ludzie w ogóle nie odróżniają tu angielskiego od
innych, choć wiedzą o jego istnieniu. Zdarzyło mi się więc zostać zapytaną czy
przed chwilą gadałam po polsku (kiedy gadałam z Peruwiańczykiem po angielsku,
skąd miałby znać polski?!) i czy w Polsce oficjalnym językiem jest angielski.
Pasą, pasą się lamy... |
Moim kolejnym gadatliwym towarzyszem podróży (który jednak
częstował mnie piankami mashmallow kiedy byłam spłukana) był 22 – letni inżynier
Percy. Miałam też szansę poćwiczyć hiszpański i eleganckie odmawianie wyjścia
na miasto. Co zaskoczyło mnie po przyjeździe, a w zasadzie ciągle zaskakuje
mnie tutaj na południu to uroczy turyści noszący dumnie peruwiańskie czapeczki
przy 22 stopniach. Zastanawia mnie ich
motywacja.
Mi by się z kolei przydała czapeczka w tym nieogrzewanym hostelu, który jak wszystko tutaj nie ma ogrzewania i jest raczej pootwierany. W Salar de Uyuni ma być jednak -20 stopni. Już teraz zacznę przygotowywać się mentalnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz