poniedziałek, 26 sierpnia 2013

W drodze do rzeczywistości


La Paz

Kiedy wjeżdżaliśmy wczesnym rankiem do La Paz widząc je we wczesnych promieniach słońca stwierdziłam, że zdecydowanie zasługuje na drugą szansę. Jest chyba jednym z najpiękniej położonych miast jakie widziałam. Niestety i tym razem mogłam poświęcić mu niewiele czasu, gdyż mój pobyt ograniczał się przede wszystkim do odebrania rzeczy z El Lobo, kupienia kolejnego biletu i torby, przestałam się mieścić z całym dobytkiem w plecaku. Okazało się, że co prawda cena w El Lobo jest zachęcająca, obsługa niekoniecznie. Nie śmiałam nawet pytać pani z recepcji czy mogę skorzystać z toalety (choć weźmy pod uwagę, że za przechowanie bagaży płaciłam, nie było to z jej strony uprzejmością) albo internetu. Okazało się, że nie mogę nawet podładować sobie komputera. Jedyne na co byłaby skłonna mi pozwolić do skorzystanie z krzesła w hall’u. Ależ dziękuję. 
Mercado Uruguay
Rozstrojona przez recepcjonistkę wyszłam na miasto i doszłam do wniosku, że La Paz trzeba delektować się bez pośpiechu, w spokoju. Kiedy twój autobus odjeżdża za 3 godziny, a Ty musisz jeszcze kupić parę rzeczy, zjeść coś i spakować się a na domiar złego gubisz się w plątaninie uliczek, idziesz w złym kierunku, wspinasz się na wzgórze zupełnie bez sensu, a internet w kafejce internetowej nie działa nie sprawia szczególnej przyjemności.   

Dzięki temu chaotycznemu krążeniu po wzgórzu między San Francisco, a cmentarzem udało mi się jednak odnaleźć ciekawą ulicę, która na mapie była upstrzona określeniem „bordado” i wizerunkiem czegoś czemu najbliżej byłoby do małpy. Okazało się, że była to ulica wyspecjalizowana w strojach, butach i wszystkim co może przydać się podczas pochodu – fiesty.

Kupiłam też najlepsze na świecie empanady z serem (szukajcie pań sprzedających takie z imitacją sera na wierzchu), które mogą śmiało konkurować z chaczapuri, a to spory komplement.
I po raz kolejny pokonywałam te same 50 kilometrów co przed kilkoma godzinami, aż skręciliśmy na drogę w kierunku granicy. Przez cały dzień jechaliśmy przez punę, która jest tak piękna, że cały czas podnosiłam wzrok i nie mogłam skupić się na czytaniu. Po stronie boliwijskiej teren ten jest w zasadzie zapomniany – puna stanowi sporą część tego kraju, nie wzbudza więc w nikim szczególnych emocji. Po stronie chilijskiej natomiast na jej terenie stworzono Park Narodowy Lauca, który według SA Handbook jest jednym z głównych miejsc do zobaczenia w Chile. Stolicą Lauca jest Putre i najlepiej zatrzymać się tam na parę dni, niż wybierać na jednodniową wycieczkę z Ariki, przynajmniej według dziewczyny, którą poznałam w Peru i mieszkała tam przez kilka tygodni jako wolontariuszka.

Zgodnie z moimi przypuszczeniami w pewnym momencie całej podróży przez granicę zostałam wzięta za Chilijkę. Chile i Argentyna (ponoć, bo tam jeszcze mnie nie było), Brazylia z resztą też (to zakładam sądząc po poznanych Brazylijczykach) zdecydowanie różnią się od krajów andyjskich. Wszędzie dookoła w Chile jest już bardziej swojsko w sensie europejskim, a ja nie uchodzą już za taką obcą. Można mnie więc pomylić :). I dlatego moja wizyta w Chile jest płynnym przejściem z Ameryki Południowej do Europy. Sama różnica między La Paz a Santiago jest już niewyobrażalna.

Na granicy pełnoprawny celnik ze strony boliwijskiej zażądał ode mnie 15 boliwianów, kiedy jednak powiedziałam, że nie mam bo wszystkie wydałam, zażartował tylko, że mogę płacić w dolarach i puścił mnie bez płacenia, podczas gdy wszyscy inni pasażerowie czy to z Chile czy Boliwii płacili. Mój pobyt w Boliwii zakończył się więc po 8 dniach bez żadnych barykad, na których miejscowa ludność ściąga haracz, czy fałszywych celników na granicy. Być może byłam za krótko. Być może wszystko zależy od szczęścia, bo słyszałam tyle samo pozytywnych co negatywnych historii. Faktem pozostaje, że Boliwia okazała się zdecydowanie mniej przerażająca niż ją sobie wyobrażałam. Okazała się natomiast piękna i zaskakująca.

Do Ariki dojechałam w okolicach 23:00 mając uzasadnione obawy o to, że nie będę miała tej nocy gdzie spać. Mój telefon milczał przede wszystkim dlatego, że w Arice wciąż nie działał, a ciężko oczekiwać o tej porze internetu na dworcu autobusowym. Mimo wszystko wciąż go szukałam. W tym celu udałam się na inny terminal w pobliżu, ktoś twierdził bowiem, że tam mogę go znaleźć. I był! Okazało się, że nawet 2 albo 3 osoby w Arice zdecydowały się mnie przenocować, spisałam ich numery i próbowałam dzwonić. Ale i tego moja komórka odmówiła. Postanowiłam wykorzystać pomysł Marty z Valparaiso i poprosić taksówkarza, żeby zadzwonił ze swojego telefonu po czym zawiózł mnie pod adres wskazany przez rozmówcę. I właśnie w momencie kiedy gadałam z taksówkarzem podszedł do mnie jakiś facet pytając czy szukam Toña. Owszem szukałam. Ale skąd jakiś facet się mnie o to pyta jeśli w ogóle się z hostem nie umawiałam na dworcu?! Powiedział, że Toño przysłał go żeby odebrał mnie z dworca. Postanowiłam zapomnieć o wszystkich czarnych scenariuszach jakie mogą przychodzić w takiej chwili do głowy i pojechałam. Rzeczywiście wchodzimy do mieszkania, a tam mój host. Okazało się, że kiedy poszli z kumplem na piwo po pracy postanowili pojechać po mnie na dworzec. Ale ponieważ czekali i czekali, a mnie nie było Toño stwierdził, że wraca do domu przebrać się, a kumpel został. A gdyby nie fakt, że uparcie szukałam internetu na innym terminalu niż ten, na który przyjechałam w życiu byśmy się nie znaleźli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz