La Paz |
Kiedy wjeżdżaliśmy wczesnym rankiem do La Paz widząc je we
wczesnych promieniach słońca stwierdziłam, że zdecydowanie zasługuje na drugą
szansę. Jest chyba jednym z najpiękniej położonych miast jakie widziałam.
Niestety i tym razem mogłam poświęcić mu niewiele czasu, gdyż mój pobyt
ograniczał się przede wszystkim do odebrania rzeczy z El Lobo, kupienia
kolejnego biletu i torby, przestałam się mieścić z całym dobytkiem w plecaku.
Okazało się, że co prawda cena w El Lobo jest zachęcająca, obsługa
niekoniecznie. Nie śmiałam nawet pytać pani z recepcji czy mogę skorzystać z
toalety (choć weźmy pod uwagę, że za przechowanie bagaży płaciłam, nie było to
z jej strony uprzejmością) albo internetu. Okazało się, że nie mogę nawet
podładować sobie komputera. Jedyne na co byłaby skłonna mi pozwolić do
skorzystanie z krzesła w hall’u. Ależ dziękuję.
Mercado Uruguay |
Rozstrojona przez recepcjonistkę wyszłam na miasto i
doszłam do wniosku, że La Paz trzeba delektować się bez pośpiechu, w spokoju.
Kiedy twój autobus odjeżdża za 3 godziny, a Ty musisz jeszcze kupić parę
rzeczy, zjeść coś i spakować się a na domiar złego gubisz się w plątaninie
uliczek, idziesz w złym kierunku, wspinasz się na wzgórze zupełnie bez sensu, a
internet w kafejce internetowej nie działa nie sprawia szczególnej
przyjemności.
Dzięki temu chaotycznemu
krążeniu po wzgórzu między San Francisco, a cmentarzem udało mi się jednak
odnaleźć ciekawą ulicę, która na mapie była upstrzona określeniem „bordado” i
wizerunkiem czegoś czemu najbliżej byłoby do małpy. Okazało się, że była to
ulica wyspecjalizowana w strojach, butach i wszystkim co może przydać się
podczas pochodu – fiesty.
Kupiłam też najlepsze na świecie empanady z serem
(szukajcie pań sprzedających takie z imitacją sera na wierzchu), które mogą
śmiało konkurować z chaczapuri, a to spory komplement.
I po raz kolejny pokonywałam te same 50 kilometrów co
przed kilkoma godzinami, aż skręciliśmy na drogę w kierunku granicy. Przez cały
dzień jechaliśmy przez punę, która jest tak piękna, że cały czas podnosiłam
wzrok i nie mogłam skupić się na czytaniu. Po stronie boliwijskiej teren ten
jest w zasadzie zapomniany – puna stanowi sporą część tego kraju, nie wzbudza
więc w nikim szczególnych emocji. Po stronie chilijskiej natomiast na jej
terenie stworzono Park Narodowy Lauca, który według SA Handbook jest jednym z
głównych miejsc do zobaczenia w Chile. Stolicą Lauca jest Putre i najlepiej
zatrzymać się tam na parę dni, niż wybierać na jednodniową wycieczkę z Ariki,
przynajmniej według dziewczyny, którą poznałam w Peru i mieszkała tam przez
kilka tygodni jako wolontariuszka.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami w pewnym momencie całej
podróży przez granicę zostałam wzięta za Chilijkę. Chile i Argentyna (ponoć, bo
tam jeszcze mnie nie było), Brazylia z resztą też (to zakładam sądząc po
poznanych Brazylijczykach) zdecydowanie różnią się od krajów andyjskich.
Wszędzie dookoła w Chile jest już bardziej swojsko w sensie europejskim, a ja
nie uchodzą już za taką obcą. Można mnie więc pomylić :). I dlatego moja wizyta
w Chile jest płynnym przejściem z Ameryki Południowej do Europy. Sama różnica
między La Paz a Santiago jest już niewyobrażalna.
Na granicy pełnoprawny celnik ze strony boliwijskiej zażądał
ode mnie 15 boliwianów, kiedy jednak powiedziałam, że nie mam bo wszystkie
wydałam, zażartował tylko, że mogę płacić w dolarach i puścił mnie bez
płacenia, podczas gdy wszyscy inni pasażerowie czy to z Chile czy Boliwii
płacili. Mój pobyt w Boliwii zakończył się więc po 8 dniach bez żadnych barykad,
na których miejscowa ludność ściąga haracz, czy fałszywych celników na granicy.
Być może byłam za krótko. Być może wszystko zależy od szczęścia, bo słyszałam
tyle samo pozytywnych co negatywnych historii. Faktem pozostaje, że Boliwia
okazała się zdecydowanie mniej przerażająca niż ją sobie wyobrażałam. Okazała
się natomiast piękna i zaskakująca.
Do Ariki dojechałam w okolicach 23:00 mając uzasadnione
obawy o to, że nie będę miała tej nocy gdzie spać. Mój telefon milczał przede
wszystkim dlatego, że w Arice wciąż nie działał, a ciężko oczekiwać o tej porze
internetu na dworcu autobusowym. Mimo wszystko wciąż go szukałam. W tym celu
udałam się na inny terminal w pobliżu, ktoś twierdził bowiem, że tam mogę go
znaleźć. I był! Okazało się, że nawet 2 albo 3 osoby w Arice zdecydowały się
mnie przenocować, spisałam ich numery i próbowałam dzwonić. Ale i tego moja
komórka odmówiła. Postanowiłam wykorzystać pomysł Marty z Valparaiso i poprosić
taksówkarza, żeby zadzwonił ze swojego telefonu po czym zawiózł mnie pod adres
wskazany przez rozmówcę. I właśnie w momencie kiedy gadałam z taksówkarzem podszedł
do mnie jakiś facet pytając czy szukam Toña. Owszem szukałam. Ale skąd jakiś
facet się mnie o to pyta jeśli w ogóle się z hostem nie umawiałam na dworcu?!
Powiedział, że Toño przysłał go żeby odebrał mnie z dworca. Postanowiłam
zapomnieć o wszystkich czarnych scenariuszach jakie mogą przychodzić w takiej
chwili do głowy i pojechałam. Rzeczywiście wchodzimy do mieszkania, a tam mój
host. Okazało się, że kiedy poszli z kumplem na piwo po pracy postanowili
pojechać po mnie na dworzec. Ale ponieważ czekali i czekali, a mnie nie było Toño stwierdził, że wraca do domu przebrać się, a kumpel został. A gdyby nie
fakt, że uparcie szukałam internetu na innym terminalu niż ten, na który przyjechałam
w życiu byśmy się nie znaleźli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz