malownicze położenie Aguas Calientes |
Tym razem będzie bardzo praktycznie, bo może się komuś
przyda. Ja nawet nie szukałam opisów „taniego dotarcia do Machu” po polsku,
tylko od razu po angielsku. Po czym okazało się, że wszystko jest opisane w SA
Handbook.
A cała podróż zaczęła się o 7:30 15 sierpnia na terminalu
autobusów do Quillabamby. Okazało się oczywiście, że absolutnie nie trzeba było
kupować biletów, jeszcze 15 minut staliśmy i czekaliśmy aż firma zbierze
satysfakcjonującą ich liczbę osób. Poza mną były tylko dwie grupy gringo – 4 starszych
ludzi i trójka hiszpańskojęzycznych, z tych co podróżują długo i sprzedają po
drodze bransoletki. Jest ich naprawdę sporo.
Nasz autobus, którego mottem wypisanym na każdym siedzeniu
było, że nie chodzi tylko o podróż, ale o wygodę i zadowolenie klienta „zepsuł
się” w okolicach Urubamby, niedługo po starcie. Po raz drugi podczas moich
podróży po Peru okazało się, że nie ma benzyny. A jak się ją nalewa? Jest to
bardzo dobra lekcja tego jak doprowadza się wodę korzystając z wieży ciśnień.
Pojemnik z benzyną przelaną z baniaka stawiamy na dachu i prowadzimy rurą do
baku. Działa? Działa. Autobus jednak wciąż nie chciał ruszyć. Zjechaliśmy więc
nieco w dół, zawołaliśmy mechanika i po godzinie, setkach sprzedawczyń, które
przemierzyły kilometry w naszym autobusie, i w oparach palonej gumy, kontynuowaliśmy
trasę. Po drodze jeszcze tylko musieliśmy cofając się przepuścić ciężarówkę.
Niby już to przeżyłam w drodze do Chachapoyas, tym razem był to jednak
pełnowymiarowy autobus, więc nieco ciężej manewrować.
Zaczęły pojawiać się bananowce zwiastujące bliskość dżungli. Kolejnym, bardzo przyjemnym miasteczkiem na naszej trasie było Ollantaytambo. Nie zatrzymywaliśmy się tam oczywiście, ale jeśli podróżujecie po okolicy polecam wstąpić do tamtejszych, dobrze zachowanych inkaskich ruin. Godne polecenia wydają się też wyjątkowe, okrągłe tarasy uprawne w Moray. Dzięki tego typu uprawie Inkowie nie tylko zapobiegali erozji i ułatwiali sobie pracę. Pozwalało to też na uzyskanie różnej temperatury i wilgotności, dzięki czemu mogli prowadzić poważne eksperymenty z roślinami, rozwijając nowe gatunki.
rano Machu wyłaniało się dla nas z mgieł... |
Zaczęły pojawiać się bananowce zwiastujące bliskość dżungli. Kolejnym, bardzo przyjemnym miasteczkiem na naszej trasie było Ollantaytambo. Nie zatrzymywaliśmy się tam oczywiście, ale jeśli podróżujecie po okolicy polecam wstąpić do tamtejszych, dobrze zachowanych inkaskich ruin. Godne polecenia wydają się też wyjątkowe, okrągłe tarasy uprawne w Moray. Dzięki tego typu uprawie Inkowie nie tylko zapobiegali erozji i ułatwiali sobie pracę. Pozwalało to też na uzyskanie różnej temperatury i wilgotności, dzięki czemu mogli prowadzić poważne eksperymenty z roślinami, rozwijając nowe gatunki.
dreszcz emocji na trasie St Maria - St Teresa, busik przejeżdża po kładce |
Jeszcze tylko znaleźć trasport do hidroelectrico... i co
dalej? Iść ze świadomością, że w połowie trasy zapadnie noc (miałam na tą
okazję przygotowaną czołówkę) czy jechać pół godziny pociągiem za 18 dolców?
Czekaliśmy i czekaliśmy aż zbierze się colectivo. Na szczęście poza mną, w
ostatniej chwili wsiadły dwie Argentynki zdeterminowane żeby iść. Inaczej
raczej bym stchórzyła. Szłyśmy w dużej części torami, ale dziewczyny znały
rozkłady pociągów. Kiedy następnego dnia wracałam i było jasno, okazało się że
wzdłuż torów prawie cały czas idzie oddzielona ścieżka, a pociąg słychać już z
daleka, nie ma więc obawy, że coś się może stać. W ciągu dnia drepta tą trasą
naprawdę duża ilość ludzi, w tym opłaconych z Cusco wycieczek :p. To co zyskuje
się więc w tych najtańszych wycieczkach za 180 dolców to brak przesiadek z busa
do busa. Uważajcie tylko przy przystanku „Ruinas”, gdzie ścieżka oddziela się
od torów i bezpiecznie schodzi już do miasta i trasy do Machu Picchu. Wielu
ludzi wędruje dalej torami i przechodzi przez dwa tunele, co być może dodaje
adrenaliny, ale ostatecznie nie jest koniecznie. Okazało się, że przy naszym
żwawym kroku pokonałyśmy trasę w 2 godziny i zaczęło być naprawdę ciemno
dopiero w momencie kiedy widziałyśmy pierwsze światła Aguas Calientes.
Miasteczko położone jest przecudnie po dwóch stronach górskiej rzeki.
Klasyka |
Zaraz po dotarciu kupiłam bilety do Machu na następny
dzień – kupuje się je w siedzibie Ministerstwa Kultury otwartej do 22:00. iPeru
niestety otwarte jest tylko do 18:00 (wbrew temu co twierdził SA handbook).
Teraz zakwaterowanie... pytałam wszędzie, ale i tak ostatecznie wylądowałam tam
gdzie dziewczyny – w Pirwie, bo było najtaniej. Udało mi się wynegocjować cenę
28 soles, choć czytałam relacje w których załapano się na 20 soles od osoby.
Ale to będąc we dwójkę. Okazuje się (odczułam to też tu – w Puno), że to
kolejna zaleta podróżowania w 2 osoby. Ja moją cenę zbiłam na zasadzie „teraz
28 soles, albo czekasz aż znajdę bankomat”.
Ja jednak nie narzekałam, bo miałam w tym śniadanko
serwowane od 4:30 dla chętnych do nocnej wspinaczki, żeby zdobyć bilety do
Wayna Picchu (to nie ja) i w zasadzie cały 4 – osobowy pokój dla siebie. Przespacerowałam się jeszcze w poszukiwaniu
jedzenia i okazało się, że wystarczy odejść nieco w bok, żeby cena zjechała z
25 soles do 8 soles za całe „menu”, czyli zupa – główne danie – picie.
Tu będzie nie związana z Machu Picchu wstawka o moich
ostatnich ekscesach z prysznicami i akcesoriami prysznicowymi, lub brakiem
obydwu. Otóż dzisiaj wylądowałam w hostelu w którym pod prysznicem w dzielonej
łazience (być może korzystam z niej tylko ja) nie ma ciepłej wody. Jest
natomiast w umywalce. Nauczona doświadczeniami z dwóch ostatnich dni
korzystałam więc z wydębionego od
recepcjonisty pojemnika na wodę. Bo otóż wyobraźcie sobie, że kiedy mieszkałam
z przekochaną studentką medycyny w Cusco były straszne problemy z wodą. W nocy
nie było jej w ogóle. W ogóle. Od jakiejś 23:00. Ciepła natomiast (w Cusco,
które uchodzi tu za lodowate) nie istniała wcale. I jest to norma, tak się
żyje. W związku z tym ciepłą wodę należało przygotowywać sobie w balii przy
pomocy czajnika i nabierać czerpakiem. Nie doceniamy bieżącej, ciepłej wody
dopóki ją mamy.
Inka bridge |
Obserwacją, którą poczyniłam na temat przyborów
prysznicowych jest natomiast fakt, że mydło w kostce absolutnie idealnie nadaje
się jako szampon. Włosy są absolutnie jedwabiste.
Ostatnią już będzie to co ostatecznie stwierdziłam
dzisiaj, kiedy dojeżdżaliśmy do Juliaci. Wielu ludzi, zwłaszcza w wioskach nie
stać tu chyba na pralki. A pralnie są tylko w miastach. W związku z tym pierze
się w rzece, a pranie zostawia do wysuszenia na trawie lub kamieniach. Jakoś
zawsze takie obrazki kojarzyły mi się głównie z Indiami.
Wracając do Machu postanowiłam nie spinać się i wjechać na
górę autobusem w okolicach 6 rano ;). Wszystko po to, żeby jeszcze tego dnia
zdążyć do Cusco. O 4:30 wspinają się Ci, którzy chcą załapać się na 400
wejściówek na dwie tury o 7:00 i 10:00 na Wayna Picchu. Każdy po tej wizycie
mówi, że spoko, ale nic nie tracisz nie wchodząc. Postanowiłam więc odpuścić.
Wspinaczkę odpuściłam z uwagi na to, że czekało mnie jeszcze całe obejście
Machu, zejście i marsz 10 kilometrów wzdłuż torów z powrotem. Kiedy czekałam w
kolejce do autobusu (jakieś 20 minut)
drzwi zamknęły się tuż przede mną. I świetnie się stało ponieważ do następnego autobusu
wsiadł ze mną przewodnik ze swoją 4 – osobową grupą złożoną z 2 Kanadyjczyków i
2 AustraloFrancuzów. Ponieważ ucieliśmy sobie miłą pogawędkę zaproponował, że
mogę dołączyć do grupy za darmo :). I tak oto miałam przewodnika. AustraloFrancuzi
zapunktowali natomiast mówiąc, że Polska jest przepiękna. Z resztą usłyszałam
to w całym Machu łącznie dwa razy, a przewodnik z Ministerstwa Kultury miał
znajomą Polkę, przez wiele lat mieszkającą w Iquitos. AustraloFracuzi nie znali
jednak polskich parków narodowych, co według mnie jest największym marketingowym
błędem naszego kraju, bo są naprawdę piękne. Dostali więc ode mnie listę tego „co
warto”. Zwiedzanie, łącznie z wypadem do Inka Bridge, który okazuje się
maleństwem zajęło mi 3 – 4 godziny. Dobrym wyborem było też zostawienie plecaka
w przechowalni na ten czas.
tak idziemy wzdłuż torów |
Kiedy dotarliśmy wszystko było pokryte mgłą. Ledwo
widzieliśmy na odległość 20 metrów. A do tego przewodnik powiedział, że „O,
tam!” znajduje się słynny widok. Co za rozczarowanie. Po pewnym czasie mgła zaczęła
się jednak przesuwać, odsłaniała kawałek i wracała, aż całkowicie się
podniosła. Nie mogę wyobrazić sobie lepszego momentu do odkrywania Machu Picchu
:). Byłam naprawdę pod wrażeniem , padł cały mój sceptycyzm związany z tym
miejscem. Jednak okazuje się nie być przereklamowaną maleńką osadką, której nie
zauważono z uwagi na niewielką istotność. Chociaż mieszkało tam 700 osób (co ja
na tamte czasy i warunki chyba było sporą ilością), Machu ma naprawdę
imponujące rozmiary. Może nie są to rozmiary Chan Chan (które zresztą na
podstawie tylko jednego pałacu z całego miasta ciężko sobie wyobrazić), ale
wciąż robią wrażenie.
Kiedy już wszystko zwiedziłam, czas było wracać. Już po
pierwszych 10 minutach dziękowałam sobie w myślach za genialny pomysł wjechania
autobusem. Byłabym zmordowana. Idzie się ponoć w górę półtorej godziny, nikt
jednak nie pisze, że są to cały czas bardzo wysokie stopnie. Niemniej jednak
jest to ładna trasa. Spotkałam na niej Amerykankę, którą pierwszy raz
widzieliśmy z Philipem w Huaraz, ale zorientowałam się o tym dopiero 15 minut
po tym jak ucięłyśmy sobie pogawędkę. Z mojej strony była więc dość niemrawa,
dziwnie zresztą odpowiada się na pytania osoby, która wie kim Ty jesteś, a Ty
nie pamiętasz jej. Nie trzeba się jednak w Machu obawiać choroby wysokościowej.
Owszem najwyższy punkt góry jest na wysokości 3000 m.n.p.m., ale np. kolej jest
na wysokości 1800 m.n.p.m. Historie z nią związane pochodzą pewnie głównie z Cusco,
gdzie jest 3500 m.n.p.m., choć wciąż nie jest to niczym w porównaniu do
wysokości jakie są w Huaraz – około 4600 m.n.p.m. w Laguna 69 i 5100 m.n.p.m. w
Pastoruri.
Kiedy – tym razem całkiem sama – weszłam na szlak wzdłuż
torów, w który prawie niezauważalnie przy stacji „Ruinas” przechodzi szlak z
Machu była 12:00 a ja od rana byłam na samym śniadaniu. Okazja na coś w miarę
porządnego nadarzyła się przy 114,3 km, gdzie znajduje się bardzo przyjemny dom
funkcjonujący jako restauracja, hotel i wejście na ścieżkę do wodospadów naraz.
Nie miałam niestety czasu, ale zdjęcia wyglądały zachęcająco i sprawiały
wrażenie jakby można było na tej trasie wyobrazić sobie czym jest dżungla. Jedynym
minusem jest cena. W Machu wszystko ma ceny „dla Peruwiańczyków” i „innych”. Ja
swój przedsmak dżungli (bo mam nadzieję na więcej) miałam idąc sama wzdłuż
torów gdzie otaczają Cię bananowce i inne egzotyczne rośliny, wśród których
latają kolibry, a w pewnym momencie na mojej drodze zjawiła się bardzo
nieśmiała paca (chyba ;)), która szybko uciekła.
tak jedzie pociąg... |
Kiedy doszłam do Hidroelectrico czekały same wycieczki z
Cusco. Ładnie się wpakowałam. Wśród osób przybyłych w ramach wycieczek
spotkałam kolegę z Włoch, a w zasadzie z Palermo, który był też na GA w
Santiago, tylko jechał w przeciwnym kierunku. Naprawdę zadziwiają mnie takie
zbiegi okoliczności. Kogo bym spotkała, gdybym zrobiła tą trasę dzień
wcześniej?
Okazało się, że sytuacja z transportem nie przedstawiała
się tak źle. Okazało się, że od godziny czekała tam grupa 5 Francuzów (z
Bordeaux!), których nikt nie chciał zabrać taksą, no ale ze mną to już się
opłacało. Automatycznie miałam więc transport do Sta Marii. Zabawne było kiedy
wyjęłam błyszczyk z logiem Diora, do którego absolutnie musiał dorwać się jeden
z facetów, aby go dokładnie obejrzeć i obwąchać po czym stwierdził, że to nie
podróbka. Pracował u Diora. A ja wstydzę się tu wyciągać ten błyszczyk (niestety
normalny się skończył...). Z tymi Fracuzami w południowym Peru jest zabawna
sprawa. Gdzie spojrzysz, tam Francuz.
Dotarliśmy do Sta Marii... i zaczęły się schody. Razem z
nami czekało sporo osób, głównie Peruwiańczyków, którzy mówili, że autobus
zaraz będzie. Ale go nie było. Parę localsów wsiadło do przejeżdżających samochodów.
Zjawił się busik, który zaoferował podwózkę za 40 soles. Francuzi się
zdecydowali, ja, Peruwiańczycy i jeszcze jedna para czekaliśmy dalej. Aż
zjawiło się kolejne „servicio turistico” z jednym wolnym miejscem. Z tłumu
który podbiegł do samochodu zostałam wybrana ja. Okazało się, że pan widział
mnie już przy hidro. Jedynym pewnym autobusem był odjeżdżający o 19:30, co
biorąc pod uwagę, że jedzie się 5 godzin i była 16:00 wydawało się kiepskim
pomysłem. Jechałam więc najpierw zabawiając rozmową w moim „znakomitym”
hiszpańskim brazylijskiego biologa, który zwiedzał Machu wracając z ekspedycji,
którą mieli w parku Manu. Badał gigantyczne mrówki. Kiedy już sobie spokojnie
porchapywał, a ja miałam zbyt niewygodne siedzenie żeby spać zaczęła się chyba
3 godzinna rozmowa z kierowcą. Opowiadał mi więc historie o duchach, które
czyhają na kierowców ciężarówek na przełęczach, o tym że z jednej z nich
startują do Ollantaytambo międzynarodowe zawody w downhillu i że Quechua, to
bardzo sympatyczny język, bo nawet nie istnieje słowo „cześć”, tylko od razu,
na powitanie pytasz „jak się masz”. Pokazał mi „Krzyż Południa”, a ja
uświadomiłam sobie, że od półtora miesiąca jakoś nie uprzytomniłam sobie, że
przecież tu niebo jest całkiem inne. Opowiadał mi też jak wybiera idealną
mieszankę muzyki dla turystów. Naprawdę. Posiadał specjalne nagranie tylko dla
turystów, bo to w ogóle nie jest muzyka, której ludzie słuchaliby w tym regionie.
Zapytałam o to, bo nie chciało mi się wierzyć, żeby był fanem RHCP, Linkin
Park, Black Eyed Peas, Rihanny itp. Wybierał je puszczając turystom najświeższe
hity ściągnięte z sieci i pytając czy im się podoba. Robił update co miesiąc. A
Włoszki z tyłu jak wściekłe cały czas darły się „Jedźmy, jedźmy!”. Dobrze jest
czasem stanąć po drugiej stronie.
Mój ostatni poranek w Cusco zaczął się od picia napoju z
fasoli. Robią z tej dużej fasoli „Habas”, proszek, zalewasz wrzątkiem i gotowe.
Dzisiaj natomiast idąc za radą któregoś Peruwiańczyka z mojej drogi
skosztowałam Api morada wymieszanego z blanco. Tym razem to czerwona kukurydza.
a tak mamy wybór - rzeka lub hasanie z pokładu kolejowego na pokład nad nią |
droga Cusco - Sta Maria |
Jeśli jesteśmy już przy jedzeniu, warto powiedzieć, że
jest duży plus w tym lekkim południowoamerykańskim burdeliku. Dzięki temu
możesz wybrać się w 12 – godzinną podróż autobusem nie kupując absolutnie
żadnego prowiantu. W autobusie kupisz od tymczasowych sprzedawców lody domowej
roboty, kurczaka z rożna, kukurydzę z serem. Są też owoce, napoje w woreczkach
i chleb. Jak narazie nic mi się po tych lodach nie dzieje. W autobusie
spotkałam parę Francuzów, z którymi zabrałam się taksą do centrum i w zasadzie
przez nich wylądowałam tu, gdzie jestem. Czyli hostelu, który złapał nas na
terminalu i kosztował ich 15 soles (wreszcie cena z północy Peru i – ponoć –
Boliwii), a mnie jako samotną 20 i brak ciepłej wody. No, ale o tym
dowiedziałam się w nocy. Bardzo poważnie zastanawiałam się też nad wychwalaną
przez nich Copacabaną, ale natura wzywa.
No właśnie natura. Kiedy wysiedliśmy z
naszego autobusu (który, o czym jeszcze nie wspomniałam przewiózł nas jakieś
400 km za 15 soles i był chyba najtańszą z dostępnych opcji, nikt nas nie napadł
ani nie zabił, jedynie jechaliśmy dłużej niż droższe firmy, przynajmniej tak mi
się wydaje) spotkaliśmy bardzo zdezorientowaną i zaaferowana gringę. Nawet nie
wiem skąd była. Nie mówiła w ogóle po hiszpańsku i szukała drogi do szpitala w
Arequipie. Byliśmy w Puno, 6 godzin drogi od Arequipy, które chciała pokonać
taksą. Cały dzień jednak chodziła ponoć po Puno, gdzie nikt nie miał odtrutki
na jad „czarnego pająka”, który ją ugryzł. Sprawa wydawała się zagadkowa, a
dziewczyna w strasznym stanie psychicznym, przekonana że już za chwilę, jeśli
nie dotrze do Arequipy skona na niewydolność wielonarządową. Francuzi wsiedli
do taksy. Wsiadłam z nimi. Pokazaliśmy dziewczynie drogę na dworzec.
do Sta Maria! |
Kiedy poszłam na obiad (najtańsze w moim życiu „menu” za 4
soles i wciąż żyję! Tak żarty na bok, to jest całkiem porządne jedzienie –
mięsko, ziemniaczki, zupa... to tak dla mamy :)) miałam kolejną okazję
obserwowania zjawiska jakim jest perwuiańska telewizja. Nawet Peruwiańczycy, Ci
może bardziej wyedukowani, mówią że jest kiepsko. Cóż. Tym razem było jednak
coś w stylu „You can dance”. Tu jednak mieszają dzieciaki z dorosłymi, a do
tego dorzucą jeszcze parę karłów. I to parę karłów tańczących do coverów by Chipmunks,
wiecie te wiewórki. Byłam skołowana. Tak na dokładkę na koncertach tradycyjnej
muzyki andyjskiej zawsze musi być na scenie panienka w stringach i dwóch falbankach,
ale tak, żeby z tyłu zbyt wiele nie zakrywały. Zdecydowanie pochodzę z konserwatywnego
kraju.
Na koniec tego przydługawego opowiadania wyjawię Wam
rozwiązanie zagadki gejowskiej flagi na siedzibie jednej z partii w Trujillo.
Okazuje się, że taka tęczowa flaga już od dawna... symbolizowała Cusco. I nie
ma nic wspólnego z ruchem gejowskim.
Zbieg okoliczności? Nie! Obydwie flagi reprezentują ludność Andów, więcej dowiecie się klikając na nie :) |
W ramach podsumowania tylko, jeśli naprawdę, ktoś chciałby
z tego co tu piszę praktycznie skorzystać napiszę ile zapłaciłam za to całe
Machu Picchu.
Prowiant
(przed terminalem Quillabamba) – 5 soles :p
Bus Cusco
– Sta Maria – 15 soles
Sta Maria
– Hidroelectrico – 15 soles
Bilet do MP (studecki z ISIC) – 64 soles
Kolacja - 8 soles
Nocleg –
28 soles
Mała woda w Aguas Calientes – 2,5 soles
Bus do MP (to jest, wiecie, opcjonalne ;)) – 26 soles w
jedną stronę
Hidroelectrico
– Sta Maria – 15 soles
Sta Maria – Cusco – 30 soles
Czyli razem 208,5 soles (czyli około 65$, bo w przypadku
MP operuje się tą walutą ;))
Wybaczcie mi błędy, ale szykują się 4 godziny snu :p.
Edit: Poznana przeze mnie w Puno Litwinka zrobiła trasę w jeszcze bardziej szalono-tani sposób, dojeżdżając autobusem (10 soles) do Ollantaytambo i idąc wzdłuż torów stamtąd. 24 kilometry w jedną stronę ;).
Edit: Poznana przeze mnie w Puno Litwinka zrobiła trasę w jeszcze bardziej szalono-tani sposób, dojeżdżając autobusem (10 soles) do Ollantaytambo i idąc wzdłuż torów stamtąd. 24 kilometry w jedną stronę ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz