Potosi będzie mi zdecydowanie ciężko opisać z
turystycznego punktu widzenia. Myślę, że tak zwykle dzieje się z miejscami,
gdzie tak naprawdę jesteś, spędzasz swój czas i w pewnym sensie zaczynasz mieć
znajomych. U Pedra spędziłam trzy dni, chociaż mam wrażenie jakbym była tam o wiele dłużej, tyle się działo i tak miło mnie przyjęto :).
Potosi |
odpowiednio przebrani wybieramy się do kopalni, w tle Cerro Rico |
korytarze jeszcze z czasów kolonialnych |
Stąd Ci górnicy? W Potosi, w czasach kiedy odkryli je
hiszpańscy konkwistadorzy już wydobywało się pewne ilości srebra z pobliskiej
góry Sumaj Orcko. Kiedy nasi europejscy przyjaciele dowiedzieli się o tych
skarbach, przejęli górę przemianowując ją na Cerro Rico, czyli Bogate Wzgórze, a z
Potosi uczynili w pewnym momencie najbogatsze i największe miasto na świecie.
Dzisiaj w kopalniach wszystko wygląda inaczej. W niepodległej Boliwii były
jeszcze etapy kiedy kopalnie należały do rządu, wydobycie było ustrukturyzowane
i w pełni wyposażone, jednak w latach ’90 gorącokrwiści górnicy zbuntowali się
i postanowili pracować na własnych warunkach.
tu już "dzikie" korytarze |
Nie chcieli mieć wyznaczonych
godzin pracy, nie chcieli mieć stałej pensji, niezależnej od znaleziska i
wreszcie – nie chcieli być w pracy trzeźwi. W sklepach dla górników poza
niezbędną koką, ubraniami (bo wszystko przy takiej samowolce kupują sobie sami)
można kupić piwko i coś co nazywa się wdzięcznie „Alkoholem do picia” i ma 96%. Własne
warunki oznaczają jednak kierowanie się jedynie doświadczeniem w dość
średniowiecznych warunkach, gdzie owszem korzysta się z pewnej infrastruktury, ale zainstalowanej jakieś 30- 40
lat temu, z której część już dawno się zepsuła. W nowych korytarzach
natomiast dalej pcha się taczki i nosi minerały na plecach do najbliższego
wagonika. Oznacza to też kopanie we wszystkich możliwych kierunkach i
blokowanie „bramkami” kierunku, w którym zaczęła kopać twoja grupa. O dziwo jest
to respektowane i nikt, widząc że inni trafili na dobry trop, nie włamuje się
drugiej grupie. Dzięki temu niektórzy pracują po 3 dni w tygodniu, a inni po 7
zarabiając znacznie mniej. To co wykopie grupa zanoszone jest do rafinerii.
Teoretycznie dalej wykopuje się tu srebro, ale pozostało go już niewiele, są za
to jeszcze złoża cyny, cynku czy ołowiu. W obronie takiego trybu życia, mówią
że dzięki temu każdy dzień jest pełen emocji, jest przygodą. Nigdy nie wiesz
czy kolejnego dnia nie trafisz na prawdziwą żyłę... przynajmniej srebra.
Jeśli chodzi o pracę dzieci, SA Handbook pisze że w wielu
knajpach wyświetlają tu film „The Devil’s Miner” Pedro mówi jednak że jest
słaby. W kopalni nie mogą pracować kobiety (Pachamama byłaby zazdrosna) i
dzieci poniżej 18 roku życia. Z uwagi na brak jakiejkolwiek kontroli pracują
jednak 16, 13 – latki. Przy okazji grzebania za niektórymi nazwami w internecie
trafiłam na taką notatkę na blogu powiązanym z Amnesty International o Potosi - http://salamancasocial.wordpress.com/2011/01/06/turismo-en-potosi-y-ninos-trabajadores/
(hiszpański ;))
Kiedy wysyłałam CouchRequest, wiedziałam że wysyłam go do
byłego górnika i obecnego przewodnika po kopalniach. Myślałam, że będzie
świetnie mieszkać z osobą, która rzeczywiście tak mocno związana jest z tym
miejscem. Od razu więc zdecydowałam się na wycieczkę po kopalni następnego
dnia.
Nasza grupa była wyjątkowo duża, chyba z 13 osób. Całkiem sympatyczni
ludzie, ale ze względu na to, że mieszkałam u Pedra i Pedro był naszym
przewodnikiem, niewiele dowiedziałam się na ich temat (poza tym, że była tam
też studentka medycyny z Francji, która właśnie zaczyna specjalizację i może
będzie robić ją w Bordeaux). Pedro jest współwłaścicielem (przynajmniej według tego co
mają na szyldzie) jedynej agencji w Potosi, w której byli górnicy są nie tylko przewodnikami, ale - no właśnie - również właścicielami.
katedra |
Wybierając więc Big Deal macie pewność, że kasa idzie do
właściwych osób. Szczerze mówiąc mieszkając z jednym z nich nie robiłam
researchu, ale ponoć są też jedynymi, którzy dzięki znajomościom zabierają
turystów do właściwej kopalni, gdzie cały czas trzeba uskakiwać w bok przed
pędzącym wagonikiem pełnym wykopanych kamieni i wchodzi się przez jedną ze 180
kopalń i wychodzi inną, z drugiej strony góry. Inne agencje, zabierają tylko na
niewielki, przygotowany dla turystów odcinek.
budynek telegrafu |
Poza zwiedzaniem kopalni, gdzie wysocy ludzie mają
naprawdę ciężkie przejścia, skoro nawet ja przez ¾ trasy szłam zgięta w pół i
przebrani w gumiaki i specjalne stroje ochronne pomykamy przez wypełniające
część kopalni błotko (tylko do kostek!) odwiedza się też „targowisko” górników,
czyli sklepik, punkt widokowy na Potosi i rafinerię.
Teraz może opowiem trochę o Pedro. Pochodzi z górniczej
rodziny, jego ojciec do końca życia (w okolicach 55 lat, z uwagi na
spowodowane pracą w kopalni problemy z płucami) pracował w kopalni, podobnie do
wielu górników, którzy nawet po wejściu w wiek emerytalny, kiedy dostają od
państwa zasiłek wciąż pracują. Bo nie znają innego życia, innych żartów i nie
pasują do miasta, a w kopalni zostają wszyscy ich przyjaciele. Pedro ma 5
rodzeństwa, 2 siostry i 3 braci, trójka z nich pracowała w kopalni. Pedro
zaczął w wieku 10 lat. Nie dlatego, że musiał, ale czuł się pominięty, kiedy
ojciec z dwoma starszymi braćmi szedł do kopalni. Pracował pięć lat aż zaczęły
się u niego częste u górników problemy z kręgosłupem, musiał więc zrezygnować i
został przewodnikiem. Niewielu górników chce to robić, bo kasa jest
zdecydowanie mniejsza, a turyści - krótko mówiąc - denerwujący. Sporym plusem jest jednak to, że jako przewodnik ma sporo
czasu, jak na nasze, europejskie warunki.
widok ze starego kościoła Compania de Jesus, obecnie centrum informacji turystycznej |
Po wycieczce do kopalni wybraliśmy
się więc obejrzeć miasto, które zresztą znajduje się na liście UNESCO. Nie
wymienię Wam niestety wszystkich zabytków, bo zwiedzałam je w zdecydowanie
mniej usystematyzowany sposób niż kiedy robi się to z mapą i przewodnikiem. Wtedy
jeszcze było ciepło, ale i tak kiedy koło 18:30 pojechaliśmy do kościoła na
„uroczystości” (nie chcieli mi powiedzieć jakie) zaczęliśmy trochę przymarzać.
Dowiedziałam się tylko, że nie muszę być ubrana inaczej, bo w czarnym polarze,
tunice i getrach jest idealnie.
kościół San Lorenzo |
Wszystko działo się w kościele St Martin,
jednym z najpiękniejszych w Potosi. Dzięki mojemu kiepskiemu hiszpańskiemu
wyłapałam, że za kogoś się modlimy. Za kogoś kto umarł 9 dni temu. Bo były to
obchody Nawi T’ojay. Wierzy się tutaj, że po 9 dniach oczy zmarłego eksplodują,
dlatego pod koniec całej imprezy wrzuca się owcze oczy do ognia i wtedy
naprawdę eksplodują. Być może w Polsce tego nie zauważam, a przecież wiele
obchodów w obrządku katolickim jest schrystianizowanymi obrzędami pogańskimi.
Tutaj, będąc z zewnątrz, widzę idealnie jak mieszają się tradycyjne wierzenia z
katolicyzmem. Po mszy wszyscy udali się do domu rodziny. Nic nie przeszkadzało
to, że nie znałam zmarłego. Im więcej ludzi, tym lepiej! Trafiliśmy do sporego
pomieszczenia, gdzie ludzie siedzieli już na ławkach ustawionych wzdłuż ścian.
Na podwyższeniu otoczony kwiatami i świeczkami stał portret zmarłego. Rodzina
wkładała wszystkim do otwartych rąk garście koki, z pięć osób krążyło i
polewało alkohol. Żuli i pili wszyscy, włącznie z siedzącymi naprzeciwko nas
sędziwimi kobietami. Następnie szli rozdając papierosy. Już papierosa nie
wzięłam, wymagało to więc dokładniejszego wytłumaczenia ze strony znajomego
Pedra, również przewodnika - Afrain’a, który był naszym (jak zwykle pijącym)
kierowcą. Nawet osoby nie palące, „Patrz, te kobiety też wzięły!” palą ponieważ
dym symbolizuje uwalniającą się duszę. Siedziałam koło Afrain’a, który po
pewnym czasie zaczął już działać mi na nerwy (za co dwa dni później mnie przepraszał...).
przygotowania do pochodu ku czci św. Bartłomieja |
Opowiadał o tym jak mając 36 lat
nie potrzebuje stałego związku, bo ma 7 czy 8 dziewczyn. Tak się z nim
spotykają, a on jest przecież zabawny i stawia im drinki. Najmłodsza ma 17 lat.
A jeśli już żadna nie uzna takiej oferty za kuszącą przeciętna dziewczyna w
Potosi kosztuje 40 boliwianów, dobra – 50. Ale Cochabamba, tam to jest raj! Tam
dobra dziewczyna jest za 40 boliwianów. 40 boliwianów to 20 złoty. Sporo
dziewczyn pochodzi z Wenezueli, Kolumbii, Ekwadoru. Cóż byłam z górnikami, nie
wymuskanymi studentami medycyny. Nadszedł czas dowiedzieć się jak wygląda życie.
centrum miasta w zimowej aurze |
Okazało się, że odmówienie papierosów nie było największą
obrazą. Najgorsze było odmówienie jedzenia. Według mnie nie byłam głodna,
więc dla nich to tylko zysk, takie miejsko – europejskie myślenie. Dla nich
ponoć oznaczało to, że nie podoba mi się ich kultura, towarzystwo, jedzenie. I
mówi to gringa. Ostatecznie Pedro dał mi swoje i 5 minut później przybiegł
chłopak z kolejną porcją dla niego. Było naprawdę smaczne.
Po jedzeniu picie stało się wręcz szalone. Ledwo wychyliło
się jedną banię pojawiała się następna. Poczekaliśmy jeszcze do przemówienia i
momentu, w którym do ognia wrzuca się owcze oczy (polewając alkoholem dzięki
czemu całe pomieszczenie wypełniło się dymem) i pojechaliśmy dalej szukać
imprezy. Imprezy jednak nie było, skierowaliśmy się więc do knajpy dla
górników, która była jednym z najbardziej obskurnych miejsc w jakich w życiu byłam.
Żeglarze, tawerny, szynki, pełne, zaśmiewające się barmanki przysiadające się
do klientów. To ponoć nie miejsca, w które zabiera się dziewczęta. Ale ja chciałam
ponoć zobaczyć życie górników. To jest właśnie ich życie. Wszystkie te
knajpeczki były bardzo pochowane, do jednej wchodziło się praktycznie widząc
wszelkie szczegóły dziejące się w wielkim łóżku jednej z rodzin. Cała podłoga w
knajpie była mokra. Nie dlatego jednak, że zbyt pijani panowie nie trafiali do
ust. W Peru nie przebywałam może w odpowiednim miejscu, albo w Boliwii bardziej
czci się dawne bóstwa. Przed wypiciem jakiegokolwiek alkoholu ulewa się mniej
lub więcej, zależnie od tego również jak chcesz kontrolować poziom swego
upojenia, ku czci Pachamamy. Pachamama to Matka Ziemia. Ziemia była więc mokra
podczas obrzędów pogrzebowych, w knajpie wręcz pokrywała ją ciągła warstwa
piwa.
Cerro Rico na zimowo |
Kolejnego dnia wstawanie było ciężkie. Do tego rano padał śnieg. W końcu jest schyłek
zimy, a my na wysokości 4000 m.n.p.m. Długo też zastanawialiśmy się co robić i
czy mam wracać już tego wieczora do La Paz. Ostatecznie cały mój dzień
ograniczył się do wizyty w kafejce internetowej (gdzie spędziłam sporo czasu, bo wreszcie udało mi się dodzwonić do mojej drogiej siostry :p),
lunchu i obejrzenia obchodów ku czci św. Bartłomieja, który jest tutejszym
patronem.
Impreza odbywa się co roku, trzeba na nią wypożyczyć
kolorowe stroje z La Paz lub Oruro i orkiestrę. Wszystko kosztuje koło 10
tysięcy dolarów, ale nie składa się na to całe towarzystwo. Wszystko funduje
jedna szacowna para. Tegoroczna para wybiera kolejną. Boliwijczycy mogą
uchodzić za biednych, ale kto oszczędzałby na fiestach? Dla rozgrzania wszyscy
tancerze i tancerki miały w rękach piweczko. A ja wskoczyłam w strój smoka.
Pedro nie wiedział skąd wzięły się smoki, ponoć są dość niedawnym zjawiskiem w
boliwijskiej kulturze.
kiedy akurat jest przerwa w pochodzie na ulice wylegają sprzedawcy i ludzie, którym nie udało się przecisnąć przez tłum kiedy szli tancerze - widownia szczelnie wypełnia chodniki |
Ponieważ poddałam się z wyjazdem, miałam wreszcie szansę
na wyspanie się. Rano Pedro powiedział, że wszystko wygląda jeszcze bardziej
zimowo. Nie wierzyłam. Zeszliśmy do miasta, wszyscy dookoła rzucali się
śnieżkami i robili zdjęcia na śniegu. Z kranu wciąż leci zimna woda, a w
budynkach nie ma ogrzewania. Możemy jednak zjeść sobie na targu sałatkę z
owoców na śniadanie, bo w Rurrenabaque, czyli Parku Narodowym Madidi 700
kilometrów na północ i 3500 metrów w dół jest 30 stopni ciepła przez cały rok.
Po takim pożywnym śniadaniu postanowiłam się wybrać po
bilet do La Paz, będąc już zdecydowaną zbierać się tego dnia. Pedro ostrzegał
mnie, że to daleko, ale ja kręcąc się przez ostatnie 3 dni w okolicach Cerro San
Cristobal i centrum zdecydowanie nie doceniałam Potosi.
uczniowie jednej ze szkół |
Nowy, elegancki
terminal, który ma być chyba dźwignią w stronę luksusu dla całego miasta ma
tylko jeden mankament – jest na niewyobrażalnym za***piu. Busikiem jedzie się
tam z 40 minut. Po drodze musieliśmy jeszcze pokonać trasę, którą paradowały
zespoły z okazji święta, co zatrzymało nas na kolejne 10 minut. Postanowiłam
wrócić na tą imprezę, kiedy już będę pewna, że jadę do La Paz. Z biletem
wróciłam na chwilę do biura, gdzie musiał tego dnia siedzieć Pedro i akurat trafiłam na zaskakujący ruch. Przyszły dwie pary. Jedna z Polski, koło 50/60 – tki, druga z
Australii. Zagadałam do Polaków (bo jak już mówiłam jestem bardzo spragniona
naszego kraju) i nie mogłam uwierzyć jak można być takim dupkiem. W ogóle całe
to siedzenie w agencji sprzedającej wycieczki umożliwia wiele obserwacji
psychologicznych.
Krew by mnie zalewała gdybym sprzedając własne wycieczki cały
czas musiała funkcjonować jako informacja turystyczna (która nota bene jest za
rogiem). Ludzie bezczelnie przychodzą, wypytują o wszystko, a kiedy już wyssają
ostatnią kroplę informacji, elegancko uciekają i kupują wycieczkę gdzie indziej.
Trochę wdzięczności :p. Poza tym bycie miłym. Bycie miłym nic nie kosztuje.
Naszym rodakom nastręczało jednak wielu problemów. Para z Australii na przykład
przyszła do biura tylko po to żeby potwierdzić, że następnego dnia zjawią się
na zamówionej przez internet wycieczce, a całą wizytę zaczęli od pytania o imię osoby
z którą rozmawiają. Polacy zachowywali się jakby rozmawiali z robotem.
Obserwując to wszystko nie dziwię się, że poczucie humoru Pedra wyewoluowało po
15 latach pracy w turystyce w dość specyficzną stronę. Jakoś trzeba bronić się
przed tym szaleństwem. Dzięki temu poczuciu humoru inna para, w moim wieku z Francji, po zarezerwowaniu wycieczki opuściła biuro absolutnie skołowana, myśląc że Pedro i jego brat to ta sama osoba.
część cmentarza należąca do jednego związku górników, bardzo niewiele jest rodzinnych grobów, zdecydowanie częściej można spotkać podział według zawodów "górnicy", "dziennikarze" |
Wróciłam jeszcze na chwilę pooglądać fiestę – w gigantycznym
pochodzie każda placówka publiczna, czyli szkoły, biura, różne organizacje
wystawiała swoją własną grupę tancerzy w towarzystwie orkiestry. Blokowali
połowę centrum, a okazało się, że była to dopiero próba przed tym co będzie
miało miejsce tydzień później. Boliwijczycy są niesamowici :).
Kiedy Pedro
wreszcie mógł się urwać wybraliśmy się na cmentarz i naprawdę, będąc w Boliwii zróbcie to samo, niekoniecznie w Potosi, bo okazało się, że w La Paz
wygląda podobnie. Kiedy dotarliśmy akurat w ogromnej kolejce żałobnicy składali
przy głównej bramie kondolencje rodzinie zmarłego. Poszliśmy dalej, a Pedro
opowiadał, że cmentarze służą nie tylko zmarłym. Służą też codziennemu życiu,
bo właśnie na cmentarzu odprawia się wszelkie rytuały. Przeklina się ludzi,
prosi o miłość ukochanego. Do czarnej magii są stworzone nawet czarne świeczki. Zapala
się je ponoć do góry nogami. Kiedy Pedro zrezygnował z pracy u pewnej „złej”
kobiety odprawiała takie właśnie rytuały mające na celu sprowadzenie
nieszczęścia na Pedra i jego brata. Ale oni nie wierzą w takie rzeczy. Mimo to
postanowili wynająć kogoś do odprawienia rytuałów ochronnych. Na cmentarzu jest
też grób lokalnego świętego - Feliciano Berno, przy którym cały czas można
znaleźć rozmodlonych wiernych i palące się różnokolorowe (w tym czarne)
świeczki. Sam cmentarz jest również interesującą sprawą. Tylko część
przeznaczona dla dzieci wygląda jak cmentarze, które znamy z Europy. Reszta to
przydzielone na przykład do poszczególnych związków górniczych „domki”. Bo w
zasadzie tak wyglądają. Domki składają się z setek niszy do których wsuwa się
trumnę, choć w pierwszej chwili myślałam, że wszystko tak wygląda z uwagi na
kremację. Z przodu natomiast jest miejsce na kwiaty, albo też inne miłe
zmarłemu przedmioty.
Ponieważ mieliśmy jeszcze sporo czasu do mojego odjazdu
postanowiliśmy wybrać się do okolicznych gorących źródeł (naprawdę,
gdziekolwiek nie ruszycie się w tym rejonie Ameryki Południowej, zawsze
znajdziecie baseny termalne). Sprawa zakończyła się jednak bardzo szybko, bo po
przetransportowaniu się dzieloną taksą okazało się, że żaden bus nie planuje
już jechać tego dnia w tamtą stronę.
O 20:00 grzecznie zjawiłam się przy biurze firmy, która za
pół godziny (większość firm odjeżdża o podobnej godzinie) miała zabrać mnie do
La Paz. Po 5 minutach okazało się, że nie jedzie. Nie jedzie i koniec. I co
teraz? Na szczęście szybko zwrócili mi kasę. I już nie chodziło o to, że cała
moja 2 – godzinna wyprawa w południe poszła na marne. Okazało się, że sytuacja z
miejscami jest bardzo napięta i role się odwróciły. Tym razem to pasażerowie
chodzili między firmami i nawoływali szukając wolnych miejsc. Udało mi się znaleźć
coś o godzinę później, miałam więc już pewność, że nie zdążę na poranny autobus
do Ariki, wypróbowałam jednak inną opcję przetrwania 9 – godzinnego przejazdu niż kupowanie bułek i wody. Zafundowałam sobie obrzydliwie wielkiego
hamburgera :D. Przez całe zamieszanie z biletami zgubiłam niestety moje pilnie strzeżone,
prześliczne plakaty, które dostałam po znajomości od pracowników urzędu miasta
:(.
Nie wiem czy to wszystko co podróżując słyszę i przekazuję
dalej jest szczerą prawdą. Wszystko co tu czytacie to wersja tego świata, która
otwiera się przede mną. I
bardzo dobrze podsumowują to słowa z
filmu „Duża ryba”, które często plączą mi się po głowie: ”In telling the
story of my father's life, it's impossible to separate the fact from the
fiction, the man from the myth. The best I can do is to tell it the way he told
me. It doesn't always make sense, and most of it never happened. But
that's what kind of story this is.”
Bardzo interesujące
OdpowiedzUsuń