|
Uyuni Wild, wild West |
Do Uyuni dotarliśmy koło 7:00, byłam w samym
polarze. Tak, jak całkiem wygodnie nosiłam się w La Paz. Pierwszym co
zrobiłam było więc wypakowanie wszystkiego co mogłam jeszcze na siebie włożyć, a
więc kurtki, rękawiczek, czapki, szalika i getrów. Więcej nie miałam, gdybym
miała z pewnoscia również by na mnie wylądowało. Rozpoczęłam poszukiwania agencji z
którą zabiorę się na klasyczną 3 – dniową wycieczkę na Salar de Uyuni, dokładnie
nie wiedząc o której zwykle wyruszają. Miałam tylko nadzieję, że nie o 7:30, bo
wtedy czasu byłoby niewiele. Już w pierwszej agencji okazało się jednak, że
czasu jest sporo i mogę chodzić i pytać przez najbliższe 3 godziny. Okazało
się, że uzyskanie ceny dziewcząt sprzed kilku tygodni (600 bolivianów + wstępy
na Isla Pescada i Reserva Eduardo Avaroa) nie jest takie łatwe. Mamy ponoć w
sierpniu sezon i ceny idą w górę.
|
Cmentarzysko pociągów... i przygotowania do rajdu Dakar zdecydowanie nie do Dakaru widoczne w całej Boliwii |
Miałam jednak spory atut bycia samotną osobą
idealnie dopełniającą jeep’a. Ostatecznie moją cenę zaproponowały mi dwa
miejsca. Jedno z bardzo energiczną panią i grupą 5 angielskojęzycznych osób,
których z miejsca się obawiałam i drugie, gdzie pani sprzedającej wycieczki
niestety bardzo brakowało energii i motywacji. Stwierdziłam, że skoro „angole”
(wśród których była tylko 3 Brytyjczyków, Irlandka i Kanadyjczyk) poznali się w
drodze, aż tak zgrani nie będą. O jakże się myliłam! Kiedy zarezerwowałam
wycieczkę miałam jeszcze czas na śniadanie (obczaiłam tanie miejsce dla
Boliwijczyków po schodkach nad targiem, gdzie je się za 1/3 tego co oferują
przy głównej ulicy) i internet, dzięki któremu dowiedziałam się, że mam gdzie
spać w Potosi.
|
Isla Pescada |
Moim towarzystwem na kolejne 3 dni było więc
dwóch studentów - kumpli z Manchesteru (Richard i Jamie), Leesa – 24 – letnia
doradczyni (jak to brzmi) o azjatyckich korzeniach z Londynu podróżująca od 2
czy 3 tygodni z Leah, Irlandką będącą w tym samym wieku i robiącą w życiu w
zasadzie to samo. Do tej czworki w Cusco dołączył Mike, który nie do końca tak miał na
imię gdyż co prawda mieszkał w Vancouver, ale korzenie miał absolutnie z
Punjabu. Byli niesamowicie zgrani i świetnie się ze sobą bawili, za co ich
podziwiam. Kiedy jednak widzę taką imprezową, odnoszącą sukcesy i przekonaną o
własnej z***ści złotą młodzież robię krok w tył. Co też zrobiłam podczas tej
wycieczki. Nie odzywałam się też zbyt wiele po części dlatego, że przy
anglojęzycznych na dłuższą metę zaczynam być onieśmielona ze swoim angielskim,
który w żadnym wypadku nie może przecież konkurować ani akcentem, ani płynnością
z nimi. Miałam nadzieję, że podobnie do tylu razy w Ameryce Południowej,
kierowca będzie gadułą, z którym stworzę porozumienie jednak nic z tego.
Dostaliśmy małomównego, poburkującego spoza żutych kilogramów koki 25 – latka.
Nie można jednak powiedzieć o nim nic złego, poza tym, że właśnie nic nie
mówił. Ostatniego dnia widząc, że jestem w kiepskim stanie nawet sam dopytywał
się czy wszystko w porządku i oferował się robić mi zdjęcia. Pierwszego dnia
jeszcze przejmowałam się całą stuacją, nawet SA Handbook twierdził, że sporo
zależy od twojej ekipy i kierowcy podczas tej wycieczki. Okazało się jednak, że
nie do końca, bo poza nami było przecież z 10 innych jeep’ów. A wieczory
spędzało się w co najmniej 3 - 4 ekipy.
|
Salar daje nieskończone fotograficzne możliwości :) |
Pierwszego dnia odwiedziliśmy cmentarzysko
pociągów i już tam okazało się, że moi towarzysze mają niesłychaną skłonność do
robienia sobie tryliarda „awsome pics”, co bardzo przeciągało wszystkie nasze
postoje w co bardziej fotogenicznych miejscach (czyli praktycznie wszędzie).
Obawiałam się też, że skończę jako fotograf ich paczki, na szczęście tak się
nie stało. Te pociągi były dawniej bardzo ważną częścią Uyuni, które było
skrzyżowaniem tras. Samo miasteczko, które w Boliwii uchodzi za duże i ma nawet
uniwersytet wyglądało jak żywcem wyciągnięte z westernu. Dodajcie jeszcze tą
kolej. Kiedy przyjechałam o 7 rano i wyglądało na absolutnie wymarłe,
naprawdę można było poczuć się jak na dzikim zachodzie.
|
Sól po horyzont... w końcu kiedyś była morzem |
Kolejnym przystankiem były miejsca
przetwarzające sól z salarów i sam Salar de Uyuni. Nie do konca wiem czemu jedną z
częstszych rzeźbionych postaci w tamtych okolicach poza lamą jest pancernik.
Ponoć jest swietym stworzeniem. Było więc sporo solnych pancerników. I dokładnie takie góry soli jak rok temu
kiedy byłam w Marsali i zwiedzałam sycylijskie saliny. Sam Salar jest
największym (i najwyżej położonym, jak wiele rzeczy w Boliwii) słonym jeziorem
na świecie. Te ciągnące się kilometrami puste przestrzenie są niesamowite. Na zakończenie dotarliśmy do Isla
Pescada, czyli wyspy w kształcie ryby, porośniętej kaktusami i
najprawdopodobniej będącej kiedyś rafą koralową. Tak też wyglądają skały które
ją tworzą – jakby pokrywała je warsta martwego koralowca. Ponieważ miałam już
dosyć mojej wrzaskliwej ekipy postanowiłam się oddzielić i wspiąć się na
„bezpłatny” ogon wyspy, co było strzałem w dziesiątkę. Gigantyczne kaktusy,
wszędobylskie vizcache i cisza. Tak niesamowita, że wręcz ciężko było mi
wracać. Zdecydowanie bardziej wolę taki spacer niż wrzaskliwe bieganie za
kolejnym fajnym zdjęciem całej ekipy „jakbyśmy jedli kaktusa”. Żeby nie było - to
byli całkiem inteligentni ludzie, a ja przecież wcale nie jestem ostatnią lamą.
|
punkt widokowy na wulkan |
Miejsce pierwszego noclegu było zbudowanym z bloków
solnych hotelem. Wbrew pozorom nie było tak zimno jak mnie nastawiano, ale to
dopiero druga noc miała być prawdziwą próbą z przerażającymi -20 stopniami i
brakiem ogrzewania. Pierwszej nocy zakosztowałam nawet prawdziwego luksusu,
którego przez kilka dni wcześniej i później już nie zaznałam. Była nim ciepła
woda lejąca się z słuchawki prysznicowej. 10 boliwianów, które trzeba było na
nią wydać były więc niczym. Mieliśmy masę czasu do zabicia, zaczęliśmy więc
grać w karty, po czym okazało się że Brazylijczycy wśród których była 3
studentów medycyny (studiujących w Boliwii, bo jest zdecydowanie taniej niż w
Brazylii) zrobili ognisko z zasuszonych krzaków i kaktusów, czyli tego co można
znaleźć na prawie-pustyni. Okazali się niesamowicie miłymi ludźmi i wiele osób
dołączyło, żeby raczyć się tequilą z solą zebraną przed domem i piankami z
ogniska. Jadłam je w zasadzie po raz pierwszy w życiu i nigdy nie
przypuszczałam, że mogą być takie dobre.
Kolejnego dnia wybraliśmy się na punkt
widokowy, z którego można było podziwiać jeden z licznych w tych stronach
wulkanów. Przy dłuższych wycieczkach można się na niego wspinać. My natomiast
pojechaliśmy dalej do 3 różnych lagun, w których bardzo malowniczo brodziły
flamingi. Co ciekawe flaming to po hiszpańsku „flamenco”. Kolejnym punktem
programu było kamienne drzewo, które jest ponoć dość znaną atrakcją. Jest to
odpowiednio uformowana skała, jednak chyba więcej emocji wzbudza jej otoczenie,
bo drzewo to tylko jedna z wielu formacji, które wyrastają pośrodku pustyni i
lodu. Dzień kończył wjazd na teren parku narodowego Reserva Eduardo Avaroa i
Laguna Colorada, która swój intensywnie czerwony kolor zawdzięcza glonom i
mikrobom.
|
Flamencos! |
Dojechaliśmy do miejsca kolejnego noclegu i
już po pierwszej godzinie stało się jasne, że będziemy powoli zamarzać. Nikt
nie myślał więc o żadnych prysznicach (których z resztą nie było), a jedynie o
tym co jeszcze można na siebie włożyć. Razem z Mikiem stwierdziliśmy, że nie
będziemy siedzieć przymarzając u nas, tylko wybierzemy się do sąsiedniego
budynku, w którym byli Brazylijczycy, a w domyśle – impreza. Ciężko stwierdzić
o której wróciliśmy, warto tylko powiedzieć, że w pewnym momencie wszyscy (a
tylko ja byłam Polką) śpiewali „Ukrainę”, spiliśmy jednego z kierowców, a
Mike’owi było tak ciepło, że kiedy wszyscy spali we wszystkich możliwych
dresach, śpiworach i pod dwoma dostępnymi kocami on radośnie został w samych
bokserkach i zapomniał o śpiworze. W związku z tym o 4 nad ranem (kiedy i tak
mieliśmy wstawać) zafundował nam budzik ze szczękających zębów. Żeby było
uczciwie kiedy byłam zwinięta w pozycji płodowej było mi całkiem w porządku.
|
Skały i lód i przy "skalnym drzewie" |
Następnego dnia, z dość porządnym bólem głowy
(ta wysokość!) zostaliśmy przepędzeni przez „gejzery”. Gejzery w Uyuni nie są
jednak tym czym zwykle są gejzery. Jest to po prostu wydobywająca się z ziemi
duża ilość śmierdzącej siarkowodorem pary i gotujące się kałuże błota. Wszystko
za sprawą magmy, która jest gdzieś tam poniżej i wszystko to podgrzewa. Wciąż
wygląda dość spektakularnie.
|
Laguna Colorada |
Około 7:30 kiedy wciąż temperatura nie
przekroczyła zera dotarliśmy do gorących źródeł. Są piękne i wyglądają bardzo
zachęcająco, problem polega tylko na tym, że aby się w nich wykąpać, trzeba
rozebrać się bezpośrednio na dworze i hop! do sadzawki. Jest to więc porządny
szok termiczny, którego zdecydowałam się nie wypróbowywać. Przy źródłach
okazało się też, że kierowca niemiecko – francuskiej grupy tak bardzo ucierpiał
poprzedniego wieczora, że jeden z Niemców musiał prowadzić jeep’a, żeby ich
wycieczka nie przerodziła się w 4 – dniową.
|
gorące źródła z widokiem... |
W drodze powrotnej zobaczyliśmy jeszcze
jedną lagunę i przemknęliśmy przez miasteczko San Cristobal. Dwa razy udało nam
się też złapać gumę, co przy drugim razie było już problematyczne, bo kto wozi
2 zapasowe koła? Na szczęście zatrzymał się inny jeep i jakoś nam pomógł,
staliśmy na środku zupełnego pustkowia.
|
gejzery |
Po dotarciu do Uyuni okazało się, że są
jakieś religijne obchody i niesamowicie ubrani Boliwijczycy tańczą na prawie
wszystkich ulicach miasta. Byli w zasadzie tacy sami jak Ci których widziałam w
Santiago. Spedzilam wiec troche czasu na obserwowaniu ich i robieniu zdjec, po czym kupiłam bilet do Potosi i o 19:00 już mknęłam z powrotem na północ.
W zasadzie od Cusco przestalam zwracac uwage na firmy autobusow, w sensie jade zwykle najtanszym. Zawsze sa poza mna jeszcze inni gringo´s.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz