czwartek, 22 sierpnia 2013

Bezkresy

Uyuni Wild, wild West
Do Uyuni dotarliśmy koło 7:00, byłam w samym polarze. Tak, jak całkiem wygodnie nosiłam się w La Paz. Pierwszym co zrobiłam było więc wypakowanie wszystkiego co mogłam jeszcze na siebie włożyć, a więc kurtki, rękawiczek, czapki, szalika i getrów. Więcej nie miałam, gdybym miała z pewnoscia również by na mnie wylądowało. Rozpoczęłam poszukiwania agencji z którą zabiorę się na klasyczną 3 – dniową wycieczkę na Salar de Uyuni, dokładnie nie wiedząc o której zwykle wyruszają. Miałam tylko nadzieję, że nie o 7:30, bo wtedy czasu byłoby niewiele. Już w pierwszej agencji okazało się jednak, że czasu jest sporo i mogę chodzić i pytać przez najbliższe 3 godziny. Okazało się, że uzyskanie ceny dziewcząt sprzed kilku tygodni (600 bolivianów + wstępy na Isla Pescada i Reserva Eduardo Avaroa) nie jest takie łatwe. Mamy ponoć w sierpniu sezon i ceny idą w górę. 
Cmentarzysko pociągów... i przygotowania do rajdu Dakar zdecydowanie nie do Dakaru widoczne w całej Boliwii
Miałam jednak spory atut bycia samotną osobą idealnie dopełniającą jeep’a. Ostatecznie moją cenę zaproponowały mi dwa miejsca. Jedno z bardzo energiczną panią i grupą 5 angielskojęzycznych osób, których z miejsca się obawiałam i drugie, gdzie pani sprzedającej wycieczki niestety bardzo brakowało energii i motywacji. Stwierdziłam, że skoro „angole” (wśród których była tylko 3 Brytyjczyków, Irlandka i Kanadyjczyk) poznali się w drodze, aż tak zgrani nie będą. O jakże się myliłam! Kiedy zarezerwowałam wycieczkę miałam jeszcze czas na śniadanie (obczaiłam tanie miejsce dla Boliwijczyków po schodkach nad targiem, gdzie je się za 1/3 tego co oferują przy głównej ulicy) i internet, dzięki któremu dowiedziałam się, że mam gdzie spać w Potosi.
Isla Pescada
 Moim towarzystwem na kolejne 3 dni było więc dwóch studentów - kumpli z Manchesteru (Richard i Jamie), Leesa – 24 – letnia doradczyni (jak to brzmi) o azjatyckich korzeniach z Londynu podróżująca od 2 czy 3 tygodni z Leah, Irlandką będącą w tym samym wieku i robiącą w życiu w zasadzie to samo. Do tej czworki w Cusco dołączył Mike, który nie do końca tak miał na imię gdyż co prawda mieszkał w Vancouver, ale korzenie miał absolutnie z Punjabu. Byli niesamowicie zgrani i świetnie się ze sobą bawili, za co ich podziwiam. Kiedy jednak widzę taką imprezową, odnoszącą sukcesy i przekonaną o własnej z***ści złotą młodzież robię krok w tył. Co też zrobiłam podczas tej wycieczki. Nie odzywałam się też zbyt wiele po części dlatego, że przy anglojęzycznych na dłuższą metę zaczynam być onieśmielona ze swoim angielskim, który w żadnym wypadku nie może przecież konkurować ani akcentem, ani płynnością z nimi. Miałam nadzieję, że podobnie do tylu razy w Ameryce Południowej, kierowca będzie gadułą, z którym stworzę porozumienie jednak nic z tego. 

Dostaliśmy małomównego, poburkującego spoza żutych kilogramów koki 25 – latka. Nie można jednak powiedzieć o nim nic złego, poza tym, że właśnie nic nie mówił. Ostatniego dnia widząc, że jestem w kiepskim stanie nawet sam dopytywał się czy wszystko w porządku i oferował się robić mi zdjęcia. Pierwszego dnia jeszcze przejmowałam się całą stuacją, nawet SA Handbook twierdził, że sporo zależy od twojej ekipy i kierowcy podczas tej wycieczki. Okazało się jednak, że nie do końca, bo poza nami było przecież z 10 innych jeep’ów. A wieczory spędzało się w co najmniej 3 - 4 ekipy. 
Salar daje nieskończone fotograficzne możliwości :)
 Pierwszego dnia odwiedziliśmy cmentarzysko pociągów i już tam okazało się, że moi towarzysze mają niesłychaną skłonność do robienia sobie tryliarda „awsome pics”, co bardzo przeciągało wszystkie nasze postoje w co bardziej fotogenicznych miejscach (czyli praktycznie wszędzie). Obawiałam się też, że skończę jako fotograf ich paczki, na szczęście tak się nie stało. Te pociągi były dawniej bardzo ważną częścią Uyuni, które było skrzyżowaniem tras. Samo miasteczko, które w Boliwii uchodzi za duże i ma nawet uniwersytet wyglądało jak żywcem wyciągnięte z westernu. Dodajcie jeszcze tą kolej. Kiedy przyjechałam o 7 rano i wyglądało na absolutnie wymarłe, naprawdę można było poczuć się jak na dzikim zachodzie.
Sól po horyzont... w końcu kiedyś była morzem
 Kolejnym przystankiem były miejsca przetwarzające sól z salarów i sam Salar de Uyuni. Nie do konca wiem czemu jedną z częstszych rzeźbionych postaci w tamtych okolicach poza lamą jest pancernik. Ponoć jest swietym stworzeniem. Było więc sporo solnych pancerników. I dokładnie takie góry soli jak rok temu kiedy byłam w Marsali i zwiedzałam sycylijskie saliny. Sam Salar jest największym (i najwyżej położonym, jak wiele rzeczy w Boliwii) słonym jeziorem na świecie. Te ciągnące się kilometrami puste przestrzenie są niesamowite. Na zakończenie dotarliśmy do Isla Pescada, czyli wyspy w kształcie ryby, porośniętej kaktusami i najprawdopodobniej będącej kiedyś rafą koralową. Tak też wyglądają skały które ją tworzą – jakby pokrywała je warsta martwego koralowca. Ponieważ miałam już dosyć mojej wrzaskliwej ekipy postanowiłam się oddzielić i wspiąć się na „bezpłatny” ogon wyspy, co było strzałem w dziesiątkę. Gigantyczne kaktusy, wszędobylskie vizcache i cisza. Tak niesamowita, że wręcz ciężko było mi wracać. Zdecydowanie bardziej wolę taki spacer niż wrzaskliwe bieganie za kolejnym fajnym zdjęciem całej ekipy „jakbyśmy jedli kaktusa”. Żeby nie było - to byli całkiem inteligentni ludzie, a ja przecież wcale nie jestem ostatnią lamą.
punkt widokowy na wulkan
 Miejsce pierwszego noclegu było zbudowanym z bloków solnych hotelem. Wbrew pozorom nie było tak zimno jak mnie nastawiano, ale to dopiero druga noc miała być prawdziwą próbą z przerażającymi -20 stopniami i brakiem ogrzewania. Pierwszej nocy zakosztowałam nawet prawdziwego luksusu, którego przez kilka dni wcześniej i później już nie zaznałam. Była nim ciepła woda lejąca się z słuchawki prysznicowej. 10 boliwianów, które trzeba było na nią wydać były więc niczym. Mieliśmy masę czasu do zabicia, zaczęliśmy więc grać w karty, po czym okazało się że Brazylijczycy wśród których była 3 studentów medycyny (studiujących w Boliwii, bo jest zdecydowanie taniej niż w Brazylii) zrobili ognisko z zasuszonych krzaków i kaktusów, czyli tego co można znaleźć na prawie-pustyni. Okazali się niesamowicie miłymi ludźmi i wiele osób dołączyło, żeby raczyć się tequilą z solą zebraną przed domem i piankami z ogniska. Jadłam je w zasadzie po raz pierwszy w życiu i nigdy nie przypuszczałam, że mogą być takie dobre.

Kolejnego dnia wybraliśmy się na punkt widokowy, z którego można było podziwiać jeden z licznych w tych stronach wulkanów. Przy dłuższych wycieczkach można się na niego wspinać. My natomiast pojechaliśmy dalej do 3 różnych lagun, w których bardzo malowniczo brodziły flamingi. Co ciekawe flaming to po hiszpańsku „flamenco”. Kolejnym punktem programu było kamienne drzewo, które jest ponoć dość znaną atrakcją. Jest to odpowiednio uformowana skała, jednak chyba więcej emocji wzbudza jej otoczenie, bo drzewo to tylko jedna z wielu formacji, które wyrastają pośrodku pustyni i lodu. Dzień kończył wjazd na teren parku narodowego Reserva Eduardo Avaroa i Laguna Colorada, która swój intensywnie czerwony kolor zawdzięcza glonom i mikrobom.
Flamencos!
 Dojechaliśmy do miejsca kolejnego noclegu i już po pierwszej godzinie stało się jasne, że będziemy powoli zamarzać. Nikt nie myślał więc o żadnych prysznicach (których z resztą nie było), a jedynie o tym co jeszcze można na siebie włożyć. Razem z Mikiem stwierdziliśmy, że nie będziemy siedzieć przymarzając u nas, tylko wybierzemy się do sąsiedniego budynku, w którym byli Brazylijczycy, a w domyśle – impreza. Ciężko stwierdzić o której wróciliśmy, warto tylko powiedzieć, że w pewnym momencie wszyscy (a tylko ja byłam Polką) śpiewali „Ukrainę”, spiliśmy jednego z kierowców, a Mike’owi było tak ciepło, że kiedy wszyscy spali we wszystkich możliwych dresach, śpiworach i pod dwoma dostępnymi kocami on radośnie został w samych bokserkach i zapomniał o śpiworze. W związku z tym o 4 nad ranem (kiedy i tak mieliśmy wstawać) zafundował nam budzik ze szczękających zębów. Żeby było uczciwie kiedy byłam zwinięta w pozycji płodowej było mi całkiem w porządku.
Skały i lód i przy "skalnym drzewie"
Następnego dnia, z dość porządnym bólem głowy (ta wysokość!) zostaliśmy przepędzeni przez „gejzery”. Gejzery w Uyuni nie są jednak tym czym zwykle są gejzery. Jest to po prostu wydobywająca się z ziemi duża ilość śmierdzącej siarkowodorem pary i gotujące się kałuże błota. Wszystko za sprawą magmy, która jest gdzieś tam poniżej i wszystko to podgrzewa. Wciąż wygląda dość spektakularnie.
Laguna Colorada
 Około 7:30 kiedy wciąż temperatura nie przekroczyła zera dotarliśmy do gorących źródeł. Są piękne i wyglądają bardzo zachęcająco, problem polega tylko na tym, że aby się w nich wykąpać, trzeba rozebrać się bezpośrednio na dworze i hop! do sadzawki. Jest to więc porządny szok termiczny, którego zdecydowałam się nie wypróbowywać. Przy źródłach okazało się też, że kierowca niemiecko – francuskiej grupy tak bardzo ucierpiał poprzedniego wieczora, że jeden z Niemców musiał prowadzić jeep’a, żeby ich wycieczka nie przerodziła się w 4 – dniową.
gorące źródła z widokiem...
 W drodze powrotnej zobaczyliśmy jeszcze jedną lagunę i przemknęliśmy przez miasteczko San Cristobal. Dwa razy udało nam się też złapać gumę, co przy drugim razie było już problematyczne, bo kto wozi 2 zapasowe koła? Na szczęście zatrzymał się inny jeep i jakoś nam pomógł, staliśmy na środku zupełnego pustkowia. 
gejzery


Po dotarciu do Uyuni okazało się, że są jakieś religijne obchody i niesamowicie ubrani Boliwijczycy tańczą na prawie wszystkich ulicach miasta. Byli w zasadzie tacy sami jak Ci których widziałam w Santiago. Spedzilam wiec troche czasu na obserwowaniu ich i robieniu zdjec, po czym kupiłam bilet do Potosi i o 19:00 już mknęłam z powrotem na północ. 
W zasadzie od Cusco przestalam zwracac uwage na firmy autobusow, w sensie jade zwykle najtanszym. Zawsze sa poza mna jeszcze inni gringo´s.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz