wtorek, 15 października 2013

Baskijskie SS

Bordeaux jest najbardziej wilgotnym miastem Francji. To fakt. Uzyskany co prawda z setnej ręki, zasiał jednak ziarno niepokoju (potwierdzany przez fakt, że rzeczywiście pada tu dość często). Na szczeście kiedy przeziera słońce, podgrzewa nam Bordeaux w środku października do 20 stopni i więcej. Mimo tego postanowiłyśmy uciec.
San Sebastian o poranku
W niedzielę rano razem z Agnieszką wybrałyśmy się na poszukiwanie naszego pierwszego stopa. Pierwszy raz Agnieszki na stopie i couchsurfingu. Ile tu już dzieci wychowałam! Tyle, że na moich rodzicach nie robi już wrażenia kiedy mówię, że jechałam stopem, nawet jeśli wiózł nas pan z Afganistanu. Trochę to smutne.
Kierunek – Hiszpania. Tak się składa, że obwodnica Bordeaux w tym kierunku przechodzi akurat przy naszym akademiku. Niezbyt przyjemne, dla tej części mieszkańców, któej okna wychodzą na autostradę, ale dzięki temu musiałyśmy podejść tylko 5 minut. Czego nie przewidziałyśmy przy pomocy satelity z googlemaps to otaczająca akademiki siatka i fakt, że takie podejście staje się niezbyt przyjemne gdy poprzedniego dnia intensywnie padało. Po 5 minutach byłyśmy mokre do kolan.
tak omijaliśmy autostrady
Pierwszy stop – chłopak jadący do Arcachon. Wysadził nas na ostatniej zatoczce przed zjazdem w tym kierunku. Kolejne dwa samochody, które się zatrzymały również jechały w tamtym kierunku uznałyśmy więc, że następnym razem lepiej, taniej i szybciej będzie nam jechać do Arcachon stopem. Kiedy w desperacji postanowiłyśmy się już rodzielić i łapać w dwóch różnych miejscach zatrzymał się kolejny chłopak, który tak ogólnie jechał do Landes.
"Landes? A jest to jakoś po drodze? Tak? To jedziemy!"
Dzięki temu poznałyśmy Landes, kolejny region we Francji, bo okazało się, że to jednak nie miasto. Żeby zaoszczędzić na drogich francuskich autostradach jechaliśmy wężykiem małymi dróżkami. I wysadzono nas gdzieś. Gdzieś gdzie nic nie wjeżdżało na autostradę. Powoli traciłyśmy nadzieję. Kolejny stop z nieco starszym panem i stop ze studentką literatury z Bayonne, która będąc na Erasmusie w Pradze mieszkała w 8 osób z Polką w pokoju. I kupili sobie samochód, żeby objeździć całą Europę południowo-wschodnią. Trop marron!
Port w San Sebastian
Po wewnątrzmiejskim stopie z bardzo dziwnym człowiekiem, posiłku w McDo, jak dla mnie ewidentnie spalonej dziewczynie, która pomogła nam zrobić absolutnie według niej niezbędny napis „Spain” z pomarańczowej taśmy i reklamówki z Lidla trafiłyśmy do uroczej pani w średnim wieku, która pokazała nam Hendaye i wysadziła już po stronie hiszpańskiej. Gdzie bezskutecznie czekałyśmy godzinę, żeby dowiedzieć się, że pociąg do San Sebastian naprawdę kosztuje 2, a nie 12 euro. Sprawdza się więc teoria, że w Hiszpanii stopa łapie się cokolwiek ciężko. 
Euskotren’em udałyśmy się do samego centrum San Sebastian (w skrócie i na samochodach "SS", widać nikomu nie kojarzy się to tutaj jak w Polsce). Nie potrafiłyśmy uwierzyć w to, co widziałyśmy po drodze. Brzydkie, zapuszczone francuskie bloki zniknęły zostawiając miejsce kuszącym apartamentowcom na widok których pespektywa mieszkania w bloku nabiera innego znaczenia. Gdzie ten kryzys? Później dowiedziałyśmy się, że kraj Basków to nie wariaci walczący o odłączenie „bo tak”. Poza odrębnością kulturową, jak Katalonia, mają jeszcze inne powody – są najbogatszym regionem Hiszpanii. Hiszpańska konstytucja z 1978 roku (ciekawe czemu stworzona w takiej formie dopiero wtedy?) zapewnia swoim regionom sporą autonomię. Oficjalnym językiem urzędowym obok kastylijskiego (bo taka jest właściwa nazwa „hiszpańskiego”) jest baskijski, dominujący w całym San Sebastian.
Hotel "Maria Cristina" i teatr "Victoria Eugenia" goszczące co roku we wrześniu Międzynarodowy Festiwal Filmowy
Kraj Basków składa się (po hiszpańskiej stronie, bo jest on również po stronie francuskiej dochodząc do Anglet i Bayonne) z 3 prowincji: Gipuzkoa, Alava i Biscay. Z nich wszystkich Gipuzkoa, gdzie dotarłyśmy jest najbardziej baskijska i ma największy odsetek osób mówiących w języku narodowym. Co ciekawe wskutek otrzymanej dopiero w 1978 roku autonomii i praw do używania języka ilość osób mówiących po baskijsku rośnie, a największy odsetek „Baskofonów” można znaleźć w grupie 16 – 24 lat. 

Kraj Basków - Euskal Herria
Ta autonomia językowa jest tak daleko posunięta, że kiedy jedziemy na Erasmusa do Hiszpanii, mamy możliwość uczenia się przez miesiąc za darmo języka na koszt Unii – w ramach programu dotyczącego „nietypowych” języków jak polski, turecki czy słoweński (nie wchodzi w to francuski, angielski, niemiecki i... hiszpański). Bo Erasmusi uczą się odpowiednio baskijskiego, katalońskiego czy walencjańskiego. A hiszpańscy studenci na każdym uniwersytecie w obrębie regionów autonomicznych mogą wybrać język w którym chcą studiować – narodowy lub kastylisjki. Wyobrażam sobie jak by to było gdybyśmy Erasmusów uczyli śląskiego i można było studiować po kaszubsku...
Flaga Kraju Basków
W niektórych knajpach San Sebastian można dostać menu tylko po baskijsku... i angielsku. Do jednej z takich knajp (obwieszonych pro-baskijskimi hasłami) udałyśmy się też z naszą hostką Haizeą. Baskijskie imiona są przepiękne. Jak azjatyckie albo celtyckie. Bo „haizea” znaczy wiatr, a „oihan”, którego spotkałyśmy kolejnego dnia to las. Haizea jest prawniczką walczącą również o prawa Basków i kiedy spotkałyśmy ją wieczorem dopiero co wróciła z Pamplony, gdzie z innymi ludźmi tworzyła „ludzki mur” nie pozwalając policji dobrać się do chłopaka, którego miano aresztować za aktywność probaskijską. Dzięki spotkaniu z nią mogłyśmy się naprawdę sporo dowiedzieć o Kraju Basków... i skosztować przepysznych kanapek :).
W ramach autonomii Kraj Basków posiada też swój parlament i uzgadniany z rządem hiszpańskim odrębny budżet. Stolicą Kraju Basków wbrew pozorom nie jest ani Bilbao, ani San Sebastian, jest nią Victoria (hiszpańska nazwa) –Gasteiz (baskijska).
Playa de la Concha
 No, ale kończąc z zasypywaniem tymi ciekawostkami o Kraju Basków trzeba powiedzieć też o tym co można tam zobaczyć. A San Sebastian jest naprawdę piękne. Samo miasto nie jest duże i stanowi miłe przeciwieństwo Bordeaux. Wąskie, urocze uliczki i przytulna atmosfera miasta to coś czego zdecydowanie brakuje mi na Erasmusie. Jeden dzień w zasadzie wystarczy żeby zajrzeć na Playa de la Concha, przejść się przez zabytkową część i wejść na pobliskie wzgórze z pozostałościami fortecy. 
Zatoka San Sebastian o zachodzie słońca
My przyjechałyśmy w okolicach 18, ale dzięki temu, że w tej części Europy słońce zachodzi nieco później miałyśmy jeszcze 2 godziny na zwiedzanie. Dokończyłyśmy je następnego dnia, kiedy wyruszyłyśmy z powrotem Euskotrenem do Hendaye, tym razem już nawet nie myśląc o stopie. W Hendaye ku naszemu zaskoczeniu Francja nie była już tak cenowo łaskawa. Zapłaciłyśmy więc w przeliczeniu złotówkę za każdą minutę naszej 20 minutowej jazdy i dotarłyśmy do Biarritz. 
Grand Plage w Biarritz, w sierpniu...
 A w zasadzie na jego obrzeża z których tuptałyśmy jeszcze 30 albo 40 minut. Po drodze domy spokojnej starości i bezwględna cisza, która powoli pokazywała nam atmosferę miasteczka. Nad samym morzem i w centrum można było zobaczyć sporo Anglików (niewidocznych w ogóle po drugiej stronie granicy w ładniejszym SS) przemykających między sklepami z ciuchami i pamiątkami, trochę starszych ludzi i trochę surferów. Biarritz nie było jednak takim ośrodkiem surfingowym jaki sobie wyobrażałam. Taka atmosfera była już bardziej w Huanchaco. Za dużo tam eleganckich hoteli i drogich restauracji. 

...i w październiku
Warto jednak przejść się nad oceanem zahaczając o malownicze Rocher de la Vierge. Z Biarritz łatwo można dostać się jednym z 3 autobusów do Bayonne, która jest lokalnym ośrodkiem administracyjnym. Dojechałyśmy koło 19. Rozumiem, był poniedziałek, ale jedynie Sosnowiec wydał mi się dotąd bardziej pustym miastem niż Bayonne. Nie działo się kompletnie nic. Automatycznie zaczęłyśmy współczuć wszystkim, których spotkałyśmy i którym przyszło studiować w tak pustym mieście. Przeszłyśmy się nieco, a kiedy zaczęło się ściemniać skontaktowałyśmy się z hostem i cierpliwie, bawiąc się robieniem zdjęć i udawaniem, że jesteśmy bezdomne czekałyśmy na spotkanie. 
Rocher de la Vierge
A spotkanie było naprawdę ciekawym przeżyciem, które tak naprawdę jest uzasadnieniem dlaczego warto couchsurfować. Spałyśmy u 3 chłopaków w tym 2 Basków, 2 studentów muzyki i 1 inżyniera, wszystkich wyznających tryb życia absolutnie przeciwstawny do naszego. Samo – przepiękne – mieszkanie na piętrze sporego domu sprawiało wrażenie jakby działy się tam grube imprezy, a zapach zioła nigdy nie wietrzał. Wchodziło się praktycznie prosto na spory salon z projektorem zamiast telewizora. 

Bayonne posiada świetnie zachowany system murów obronnych
System stereo był ubrany w kapelusze. Lekki burdel. Spojrzenie w prawo – jadalnia z wielkim stołem, 5 gitar (jeden z naszych hostów był basistą, drugi takim, no, normalnym gitarzystą... aha, bo studiowali na wydziale muzyki współczesnej/ rockowej) i bar. Autentyczny bar a za nim lodówka pełna piwa, masa butelek, kij bejsbolowy i podkładki pod piwo w kształcie baskijskego krzyża. Cztery pokoje, trzy dla chłopców i jeden specjalnie i wyłącznie dla couchsurferów, którzy mieszkali w nim już w ciągu od 2 tygodni zmieniając tylko twarze. Przed nami mieszkała w nim kanadyjska artystka tatuażu, która po godzinach rozmów z Etienne o tym co kocha, o tym co lubi zrobiła mu całkiem ładny i całkiem spory tatuaż przedstawiający nagą dziewczynę przeglądającą się w lustrze. Cała scena okraszona był sporą ilością liści. 
Tak, że możemy zobaczyć nawet jak działał most zwodzony!
Kanadyjka mieszkała u nich przez kilka dni po czym pojechała w stronę Hiszpanii (każdy z chłopców z osobna zapytał nas gdzie zmierzamy następnego dnia „na plażę, tak?” „bo wszyscy stąd jadą na plażę!”). Tatuażystka jedziła po całej Europie na takim rocznym tripie robiąc ludziom po drodze tautaże. Chłopcy zaprosili koleżankę i dla takiej sporej gromadki przygotowali przepyszny obiad po którym zasiedliśmy do deseru w postaci skręta i słuchania muzyki. Kiedy przyszła pora na film, a ze skręta coś jeszcze zostało usłyszałyśmy, że „ten film najlepiej oglądać będąc porządnie spalonym”. 
Baskijsko... jednak nie tak jak w Hiszpanii. We francuskiej części Kraju Basków dzieci mogą uczyć się baskijskiego tylko w prywatnych, odpłatnych szkołach. Coraz mniej jest więcej osób mówiących po baskijsku, podobnie jak po gaskońsku, które są dwoma lokalnymi językami. "Baskijskie" pozostają więc dekoracje i żartobliwe pocztówki.
 My nie byłyśmy, a film nosił wdzięczną nazwę „Smiley face” i opowiadał o jednym dniu z życia namiętnej palaczki trawki, która przez przypadek zjadła jeszcze wszystkie trawkowe ciasteczka swojego współlokatora. Następnego dnia zniknęłyśmy zostawiając za sobą wdzięczny liścik z podziękowaniem. Dlaczego uważam że warto, chociaż kolejny dzień mógłby być lekko niezręczny? Bo poza CouchSurfingiem, raczej nie spędziłabym nawet godziny, nawet nie poznałabym podobnych ludzi. A to w pewnym sensie poszerza horyzonty. Choć oczywiście najlepiej trafiać na podobnych ludzi, z którymi najchętniej zostałoby się dłużej. Jak jeden z tych chłopaków, który zaczął od bycia permanentnym couchsurferem przez 6 miesięcy u Etienne.
Tak udawałyśmy bezdomne. 
W drodze powrotnej łapałyśmy stopa. Nie byłam w zbyt dobrym stanie, bo trochę się pochorowałam, ale co robić kiedy droga czeka? Parę razy myląc się i błądząc, pokonałyśmy całe miasto i doszłyśmy do wjazdu na autostradę w kierunku Bordeaux. Ostatniecznie stanęłyśmy jednak przy drodze „national” w kierunku Bordeaux... i Pau. Pan, który się zatrzymał jechał do Pau. „Agnieszka, nie chcemy przedłużyć pobytu? I tak chciałyśmy zobaczyć Pau...” Pan zapraszał nas na przekąskę i mówił, że możemy nawet u niego przenocować. I następnego dnia (był przedstawicielem handlowym jednej z winnic) zabierze nas do Loudres, gdzie i tak jedzie. Dobrze byłoby nie mieć planów, a w zamian za to dużo czasu... 
Rzeka Nive nocą
Ostatecznie doszłyśmy do wniosku, że zamiast wysiadać gdzieś po drodze i licząc że kolejny miły człowiek będzie kierował się na Dax, pojedziemy do Pau i tam skorzystamy z autostrady na Bordeaux. A po drodze posilimy się u pana. Pan miał na imię Alexandre, jedną żonę, jednego syna i 5 kur, które w momencie naszego przybycia zniosły 1 jajko. Był też Afgańczykiem współpracującym z francuską służbą celną, gdy w okolicy znalazł się ktoś z Pakistanu, Afganistanu, Iranu czy Indii. Opowiedział nam o Królestwie Afganistanu sprzed przewrotu dokonanego w latach '70 przez komunistów i o tym jak poznał swoją żonę w liceum, a potem spotkali się po latach i wzięli ślub. Jego rodzice z uwagi na popieranie króla musieli uciec z Afganistanu w ciągu jednego dnia, a dzieci, powoli kończąc szkołę dołączyły do nich we Francji. Kupił nam pizze i picie, dał swój numer na wypadek ponownej wizyty w okolicy i podrzucił na autostradę w kierunku Bordeaux. Nie mogłyśmy się nadziwić, że ludzie mogą być tacy mili. Na podstawie usłyszanych historii - i nieco mniej z doświadczeń - myślę, że częstotliwość takich zachowań zwiększa się kiedy postępujemy na wschód. I południe? Bo w Libanie czy Maroku jest ponoć podobnie :). Prawdziwa gościnność. Alexandre ma nadzieję, że kiedy jego 13 - letni syn zacznie podróżować, również jej doświadczy.
Naszym kolejnym stopem – bezpośrednio do Bordeaux – była nauczycielka klas 1 – 3, która wracała od siotry mieszkającej u stóp Pirenejów. Dawniej często zabierała autostopowiczów... do czasu kiedy pewna 70-latka łapiąca stopa nie pokazała jej rewolweru, z którym jeździ „dla bezpieczeństwa”. My wyglądałyśmy jednak tak niewinnie, że postanowiła nas zabrać. Gadała przez całą drogę. Dobre to dla naszego francuskiego, pomijając fakt, że ciężko było wbić choć słówko, a ja byłam tragicznie zmęczona, wciąż nie czułam się całkiem zdrowa. Kilometry znikały tak powoli. Jeszcze 160... Stwierdziłam, że nie dam dłużej rady i odpowiedzialność za podtrzymywanie rozmowy może przejąć Agnieszka... zasnęłam. Kiedy się obudziłam było już tylko 40, pani zaproponowała, żebyśmy zagrały coś polskiego, skoro radio było zepsute. Wymyśliłam jak korzystać z mojej komórki pomimo zablokowanej od Biarritz karty, gdyż – genialnie – zapomniałam PIN i przypomniałam go sobie dopiero, kiedy 3 razy wpisałam coś innego, a telefon pytał już o kod PUK. Ostatnie minuty minęły nam
Tak wracałyśmy... chociaż miałyśmy przedostać się tylko z Bayonne do Bordeaux
przy Brathankach, a my czułyśmy jakby w Bordeaux nie było nas z 2 tygodnie, a nie 2 dni. Zdecydowanie lepsze to niż wypad na imprezę dla Erasmusów po której cały dzień znika na dochodzeniu do siebie...

sobota, 5 października 2013

O tym jak nie poleciałam do Budapesztu...


...bo wylądowałam bez bagażu we Francji. Na początku chciałam opisać swoje traumatyczne przeżycia bezpośrednio po przybyciu do Bordeaux, ale raczkujący Erasmus ma tyle zadań do wykonania, że to nie mieściło się już na ich liście. Teraz pewnie – po tak długiej przerwie – nikt już na tego bloga nie zagląda. Ha! Do czasu kiedy znów gdzieś wyjadę i powiem Wam żebyście zajrzeli.
Pierwszą rzeczą, którą zauważyłam (a raczej w którą długo nie chciałam uwierzyć co zmusiło mnie do kursu w okolice taśmy z bagażami z Santiago de Chile podczas gdy leciałam z Sao Paulo) po przybyciu na lotnisko był brak mojego bagażu. Ślicznie. Byłam oczywiście celowo i przez przypadek wyposażona w cały zestaw małego podróżnika w podręcznym plecaku, nie miałam jednak fartucha na zajęcia następnego dnia co w zasadzie spędzało mi sen z powiek. Kiedy podeszłam do biura zagubionych bagaży pan, jakby to było absolutnie oczywiste, oświadczył że mój bagaż zrobił sobie dłuższą przerwę w Sao Paulo, a na pocieszenie mogę zaszaleć sobie w niedzielę, kiedy we Francji wszystkie sklepy są zamknięte, za 100 euro. Cała sytuacja w zasadzie mnie ucieszyła. Nie dość, że nie musiałam targać przez cały Paryż i pół Francji walizki, którą planowali dostarczyć mi do Bordeaux to jeszcze mogłam iść na zakupy. Żyć nie umierać. Gdyby tylko bagaż dotarł szybciej niż po 3 dniach, kiedy zaczęłam się już powoli denerwować... W Paryżu miałam swoją pierwszą namiastkę domu – spotkałam się z Anią, która była akurat przez wakacje babysitterką w Etampes pod Paryżem.
widok na Garonę i Pont de pierre z wieży bazyliki St Michel
Drugą, po zgubionym bagażu, rzeczą która mnie zdziwiła było słońce, które wreszcie zachodziło o właściwej porze. 21:00 i wciąż dość jasno, nareszcie!
Z całym dotarciem do Bordeaux i dobijaniem się do akademika w środku nocy w niedzielę była pewna heca. Otóż wszystkim osobom świadomym francuskich warunków wydawało się to niemal nie do wykonania. Ponieważ i tak byłam bezdomna, a „village 5” odpisało mi, że jest to możliwe postanowiłam zaryzykować. Nic to że pociąg miał 20 minutowe opóźnienie, a autobus w okolice mojego kampusu na końcu świata spóźnił się tak, że na przystanku zebrało się chyba z 50 osób, a na miejsce dotarłam koło 23. Village 6, mój dom na kolejne 10 miesięcy... pusto. Postanowiłam udać się do pobliskiego Village 5. Po śmiałym wtargnięciu do biura, które miało być otwarte 24h/dobę znalazłam najmilszego człowieka świata.
Feria, czyli impreza w baskijsko-hiszpańskim stylu na place de la Victoire...
Nie tylko dał mi klucze i zapomniał o tysiącach formalności i druczków, które kilka dni później okazały się absolutnie niezbędne do zakwaterowania, a których tamtej nocy nie miałam. Pokazał mi plan całego budynku z wyszczególnieniem pokojów z widokiem na stadion i drogę, na wschód i zachód słońca i kazał wybrać 5, które obejrzymy i wybiorę ten który najbardziej mi się spodoba. Pan był jednak gadułą, a ja w zasadzie nie odpoczywałam jak trzeba od kiedy opuściłam mieszkanie hosta 2 dni wcześniej, byłam więc w siódmym niebie kiedy w okolicach północy zostałam sama. A następnego dnia już szpital.
podczas której studenci uciekali przed najprawdziwszymi byczkami

Na szczęście tego pierwszego dnia nie musiałam jechać sama – poza mną na Erasmusie w Bordeaux jest 6 innych studentów medycyny z Polski. W tym z Krakowa jest nas najwięcej, bo aż trójka, jechałam więc z Gosią z mojego roku. W szpitalu okazało się, że francuscy studenci z mojej grupy (bo na medycynie przydzielają tu 1 Erasmusa na kilkunastoosobową francuską grupę) nie są może tak straszni jak mi ich opisywano zachowują jednak chłodną uprzejmość. A tym z którymi akurat jestem w grupie problemy obcokrajowca wydają się kompletnie obce. To chyba jedyna grupa na całej uczelni gdzie żadna osoba nie jest ani z Outre-Mer (czli francuskich terytoriów zamorskich) ani nie była na Erasmusie. Lekarze również w większości wydają się nie pojmować zjawiska obcokrajowca. Nie ma więc co liczyć, że ktokolwiek zwolni tempo monologu. W efekcie mówię po francusku, a nie dociera do mnie co mówi wykładowca, ani o czym rozmawiają między sobą francuscy studenci. Najbardziej wdzięcznymi partnerami do rozmowie są tak naprawdę pacjenci. Mimo że rozmawiam z nimi na SORze, pan ma akurat zawał serca, a ja przyjmuję go do szpitala okazuje się, że jest – jak ja – przyjezdny i mnie rozumie. Portugalczyk. Innym razem szef budowy, który podróżował po całym świecie. Poza tym jestem z nimi sam na sam, co też pomaga.
widok z dzwonnicy bazyliki St Michel na Hotel de Ville
Pierwsze dni przychodzi jednak klasycznemu Erasmusowi spędzić w kolejkach lub biegając za papierkami. Nie przejmowałam się więc szczególnie brakiem zrozumienia Francuzów kiedy nie miałam: biletu miesięcznego, wpisu na uczelnię, karty studenta, ubezpieczenia profesjonalnego i socjalnego, konta w banku, francuskiego numeru, internetu w akademiku, uzupełnionego i zapłaconego zakwaterowania. Tak, tak tego wszystkiego. A no i jeszcze lodówki, bo zamieszkałam w najtańszym akademiku pozbawionym takich luksusów. We Francji jesteśmy zwolnieni chyba tylko z meldunku, który jest potrzebny na przykład w Niemczech.
Zacznijmy od telefonu. Szczęśliwie zaprowadzona przez koleżankę z grupy do bezpiecznej wyspy, którą jest biuro życia studenckiego, dowiedziałam się że najbardziej opłaca się załatwić komórkę w sieci Free. Wyczekałam w kolejce do ekspedientki 30 minut, żeby dowiedzieć się że bez francuskiego konta nie mogę dostać numeru. Bez francuskiego konta, bez RIBu nie można we Francji nawet oddychać.
po całodniowej wycieczce zorganizowanej przez miasto dla studentów był koncert z apero :)
Czyli jednak zacznijmy od konta. Kiedy wreszcie dotarłam do Societe Generale, które dominuje w okolicach po których się poruszam okazało się, że kolejną niezbędną rzeczą jest attestation de domicile" - potwierdzenie zamieszkania. Skąd? Otóż z biura Village 5. Tup, tup, tup. Kolejka na godzinę stania. Nienawidzę kolejek. Ja wiem, że nikt nie lubi. Ale ja nienawidzę. I jeśli mam stać w kolejce to po prostu nie stoję. Niewiele jest rzeczy które trzeba zrobić "już", prawda? Ale czasem trzeba i wtedy - z czego bynajmniej nie jestem dumna - wykonuję niemiły trik „ja tylko na chwilkę!” (co było prawdą, ale inni nachwilkowi stali grzecznie w kolejce wymieszani z kwaterującymi się do akademika). Pani z biura nie zwraca na takie rzeczy uwagi, o zawał serca  przyprawia ją natomiast fakt, że mieszkasz w akademiku od kilku dni bez okazania papieru poświadczającego przyznanie w nim miejsca. Bez tego nie dostanę poświadczenia dla banku. A gdzie jest ten papier? Na mailu. Gdzie można go spapierzyć? Tego nie wie nikt. Podążyłam tropem w kierunku biblioteki z nadzieją, że operacja drukowania jednej kartki nie może zająć więcej niż pół godziny. W bibliotece spędziłam jednak już pół godziny próbując zgrać dokument na dysk, którego żaden komputer nie widział, bo powiedziano mi, że w majaczącym na horyzoncie kserze dostęp do internetu jest niemożliwy. Co oczywiście nie było prawdą. Po godzinie wróciłam dumna z mej kartki niczym obronionej pracy magisterskiej. Tym razem dostałam od pani pełne prawo do wskoczenia w kolejkę.
platany na Quinconces
I dzięki temu poznałam Agnieszkę z ekonomii na UJ, która akurat decydowała na którym piętrze chce mieszkać. Mieszkamy więc na tym samym. Razem z moim sąsiadem Juanem, Kolumbijczykiem który przez najbliższy rok uczy się francuskiego, żeby studiować we Francji. I w zasadzie tak wygląda nasza mała paczuszka – Agnieszka, ja, Juan i Esteve – od pierwszego czwartku kiedy wybraliśmy się na imprezę na modnym Paludacie. Esteve jest Hiszpanem z jamajskim paszportem, bo jego mama jest Chinką z Jamajki, a tata Peruwiańczykiem. Agnieszka i Esteve studiują na Grande Ecole, jednej z lepszych szkół we Francji specjalizującej się w naukach politycznych. Oczywiście cała nasza europejska trójka jest Erasmusami. Przez to, że jestem jedyną osobą w paczuszce z medycyny jestem też jedyną, która nie będzie korzystać z fantastycznych francuskich przerw wakacyjnych. Wakacje zaczynają się z początkiem maja, wrzesień poświęcony jest zapoznaniu z uczelnią, a na Wszystkich Świętych wyjeżdża się na tydzień na powiedzmy Teneryfę. A studenci medycyny? Bonjour, les étudiants de médecine n'ont pas de vacances.” jak powiedział pan z dziekanatu.
Arcachon
Piszę z takim uczuciem o mojej paczuszce, bo tak naprawdę z nimi spędzam większość swojego czasu. Raczej trzymamy się z dala od głównego nurtu Erasmusów, których jest tutaj chyba z 2 tysiące o ile nie więcej, codziennie wychodzą na imprezy, a jeśli organizowane jest coś dla nich oficjalnie i ogłoszone w całym mieście, oznacza to, że najprawdopodobniej nie będzie można w klubie oddychać. Stwierdziliśmy więc, że raczej będziemy wybierać się na spotkania z Couch Surfingu. Może dlatego, że jesteśmy jacyś starsi i mamy to wszystko trochę za sobą. Naprawdę. Może jesteśmy inni.
Dune du Pyla - Arcachon
Byliśmy jednak przy moim „attestation de domicile”. Kiedy już jest się w jego posiadaniu należy skopiować ze 100 razy i nosić w teczce nawet do toalety. I oto nadchodzi moment kiedy możemy załatwiać konto w banku. Karta będzie za tydzień, numer swojego świeżutkiego konta, jeśli zapomniało się wypełnić przed wyjazdem formularz danych bankowych dla biura Erasmusa w Polsce, można podać pani Woźniak i cały świat przestaje być wrogi. Do czasu kiedy okazuje się, że bank nie potrafi wysłać Ci PINu, którym aktywujesz całe konto, co zgłaszasz stwierdzając, że 2 tygodnie to chyba jednak za długo. Cały czas korzystasz więc z polskiej karty.
Wydma co roku przesuwa się o 5 metrów wgłąb lądu
Kolejną rzeczą przez którą ja osobiście nie mogłam ruszyć z papierami i co bardzo mnie frustrowało były zdjęcia. Mam całą ich kolekcję. Zdjęcia do dowodu, zdjęcia do wizy do Azerbejdżanu, zdjęcia do tysiąca innych miejsc. I cała ta kolekcja błądziła gdzieś między Brazylią, a Francją. W końcu nie wytrzymałam już kupowania codziennie nowych biletów i stwierdziłam, że taniej będzie dodać do mojej kolekcji kolejne zdjęcia – z automatu. Stałam się więc szczęśliwą posiadaczką biletu miesięcznego i rocznej karty na miejskie rowery, które są genialnym rozwiązaniem. Przez pierwsze 30 minut jeździmy tu za darmo. Cały rok może nas w ten sposób kosztować 30 euro, bo stacje gdzie odbiera i oddaje się rowery są dość gęsto rozmieszczone w całym mieście. Nic jednak ani rower, ani autobus, ani – póki co – tramwaj nie jest dobrym rozwiązaniem w kwestii dojazdu do mojego szpitala, który jest krótko mówiąc... daleko. Za Bordeaux, bo i my nie mieszkamy w Bordeaux, a w Pessacu (Bordeaux to taka dziwna formacja, gdzie jako właściwe miasto liczy się tylko ścisłe centrum). Nawet nie w głównej części Pessaca. Pokonujemy jeszcze sporą obwodnicę. I kiedy zaczną się lasy i urocze kwiatuszki na leśnym poszyciu znajdziemy najlepszą kardiologiczną jednostkę w regionie.
widok na Bassin d'Arcachon z Cap Ferret (gdzie wracając w niedzielę po południu utknęliśmy na 2 godziny w korku, a podróż zamiast 2 zajęła 5 godzin)
Została mi już tylko jedna rzecz do odhaczenia – wpis na uczelnię. Dzięki niemu dostanę dostęp do bibliotek, internetu na uczelni, taniego jedzenia w stołówce i tysiąca innych wspaniałości, tu nie żartuję, które dla studentów przygotowuje Francja. Do wykonania tego zadania potrzebowałam jednak EKUZa, który miał dopiero przyjechać z Polski z mamą i Weroniką, które odwiedzały mnie tydzień po moim przyjeździe. Akurat na tydzień ich przyjazdu moi drodzy koledzy Francuzi byli zmuszeni przydzielić mi tydzień „szpitalny”. Jest nas tyle w grupie, że mamy tydzień szpitala i tydzień wolnego. Tydzień w którym jesteśmy na SORze wymaga jednak siedzenia po 10 godzin. Ten, na szczęście, ma dla mnie dopiero nastąpić.
Moja rodzina musiała jednak gdzieś mieszkać. Myślałam (sądząc po ilości ofert na boncoin.fr), że znalezienie mieszkania to pikuś. Nie do końca, jeśli uroczy Francuzi nie odbierają telefonów, nie aktualizują ofert i zmieniają po 10 razy zdanie w kwestii tego czy chcą czy nie chcą wynająć Ci mieszkanie. Udało mi się więc obdzwonić z 15 osób (wszystko z polskiego numeru, bo francuska karta idzie przecież tydzień) i stanęło na świetnym miejscu w samym centrum. Ale 2 czy 3 dni przed przyjazdem rodziny okazało się, że dziewczyna zmieniła zdanie. Wróciłam więc do poszukiwań. Bez skutku. Kiedy familia była już 300 km od Bordeaux dziewczyna zmieniła zdanie ponownie i tak cała trójka zamieszkała tuż przy place de la Victoire.
Pełny kosmos na plaży w Cap Ferret
Spotkaliśmy się bardzo romantycznie, bo kiedy powoli się zbliżali ja z Agnieszką i Juanem wybrałam się na zakupy. A ponieważ nie wyrobiliśmy się czasowo pierwszy raz po dwóch miesiącach zobaczyłam familię na parkingu przed Intermarche w Gradignan, dzięki czemu stopa złapały też nasze zakupy. I lekko woniejące, zamieszkane lodówki, ale to już dnia następnego.
Z rodziną wybrałam się jedynie na jeden wypad w niedzielę do Arcachon w którym byłam już dwa lata wcześniej kiedy podczas mojej pierwszej wymiany z IFMSA w Clermont- Ferrand odwiedziliśmy z Davidem Bordeaux. W Arcachon, które samo w sobie jest uroczym miasteczkiem znajduje się największa wydma w Europie, która naprawdę robi wrażenie. Przy większej ilości czasu fajnie jest też wybrać się na drugą stronę – półwysep Cap Ferret z którego jest widok na zatokę i samą wydmę. Do plaży na Cap Ferret przechodzi się przez wydmy, a ona sama usiana jest bunkrami z kosmosu.
Chociaż nie towarzyszyłam rodzinie w eskapadach, spędzałam z nimi każdy wieczór, a ponieważ był to sam początek mojego pobytu tutaj po ich wyjeździe trudno było się przyzwyczaić, że tak nie będzie zawsze.
Wypadałoby nieco napisać o samym szpitalu, bo chyba przyjechałam tu na studia, jednak ten fakt wciąż ma pewne problemy z przebiciem się do mojej głowy. Bo czym to wszystko różni się od wakacyjnych praktyk z IFMSA? W mojej głowie mam tu wakacje. Kiedy planowałam swój pobyt we Francji miałam ją za wzór edukacji medycznej. Oto francuscy studenci z bogatą wiedzą mają swoich własnych pacjentów, którym zlecają badania, za których odpowiadają, dzięki którym się uczą. Mój oddział jest inny, ale klasyczne oddziały na których teoretycznie tak to wygląda są ponoć dość nudne. Zależy to też od miejsca. Są tacy co trafiają w dziesiątkę dużo robią, dużo się uczą i mogą nawet postawić ciasto, bo udało im się własnoręcznie wykonać punkcję lędźwiową.

U mnie – na intensywnej terapii kardiologicznej – są trzy miejsca w które trafiamy w systemie rotacyjnym: intensywna (gdzie w zasadzie jedyną oznaką intensywności pacjentów jest to, że nie mogą korzystać z łazienki, nie myślcie że wszyscy leżą pod respiratorami) o której sam szef mówi, że niewiele się dzieje, szpital krótkiego pobytu i SOR. Na intensywnej i w szpitalu krótkiego pobytu (dwa miejsca w których dotychczas byłam po tygodniu) przede wszystkim uczestniczy się w wizycie, gapi z niewielką jak na razie wiedzą na EKG, przywozi echo i podaje dossier pacjentów. Jeśli lekarz jest miły coś wytłumaczy. Jeśli nie zrozumiałaś to zwykle tant pis, pewnie i tak nie zrozumiesz,bo jak już wiemy nikt nie przyjmuje do wiadomości, że jesteś obcokrajowcem. Chociaż muszę przyznać, że sam zespół jest miły. Zwłaszcza pan salowy, który pomógł mi jako biednej, przerażonej Erasmusce kiedy pierwszy raz zjawiłam się sama, samiuteńka w sobotę na SORze, żeby przyjmować pacjentów. I tańczy na oddziale. I śpiewa. Ostatnio pielęgniarki zaczęły ze mną gadać, a jedna pochwaliła mnie że coraz lepiej radzę sobie z francuskim.
Przez 2 tygodnie na intensywnej i krótkim pobycie nie wydarzyło się jednak nic szczególnego poza jednym panem, którego główny problem polegał na tym, że nazywał się Sofokles i coś jak Papadopulos i nie mówił po francusku. Skoro nie po francusku to zapewne jest Anglikiem, ale albo źle zajrzeli w papiery i pan rzeczywiście był Grekiem, albo stan w którym się znajdował uniemożliwiał mu zrozumienie mojego angielskiego. Bo oczywiście byłam jedyną która potrafiła powiedzieć „Niech pan kaszle” po angielsku. Ponieważ pan nie reagował tylko wciąż strasznie charczał próba odłączenia respiratora zakończyła się niepowodzeniem, a wszyscy tylko wzruszyli ramionami. Kolejnym ciekawym przypadkiem była 20-latka, która na imprezie po alkoholu i poppersach (uczę się tu ciekawych rzeczy) straciła przytomność i się zatrzymała. W szpitalu natomiast nie reagowała kompletnie na polecenia, co sprawiło że trochę się przejęłam. Taka młoda dziewczyna. Następnego dnia już jednak wszystko było w porządku. 
"zabroniony jest transport i spożywanie alkoholu w pobliżu nadbrzeża i Mirroir d'eau między godziną 23 a 7 rano"
Najprawdopodobniej dziewczę ma po tacie zespół Brugadów (klik!). Dzięki temu blog jest też edukacyjny.
Najbardziej emocjonujący i motywujący jest chyba jednak tydzień na SORze. Możemy poczuć się trochę jak tacy lekarze... Jak na razie robiłam to tylko przez jeden sobotni dyżur i pomagając zawalonym robotą chłopakom. Zbieramy wywiad, robimy badanie, wpisujemy to do szpitalnego systemu z którego później wszyscy korzystają. A interne (czyli lekarz w trakcie specjalizacji, bo wszystko tu jest mocno zhierarchizowane – my jesteśmy externe'ami) zerka na to tylko kątem oka.

W ciągu ostatniego miesiąca na 2 tygodnie w szpitalu przypadły mi jednak 2 poza nim. I co z tymczasem robić? Przez trzy pierwsze tygodnie września uniwersytet oferował nam tygodniowe kursy francuskiego medycznego, na który wybrałam się w swoim pierwszym tygodniu off. 50% mojej klasy mówiło chyba portugalsku za sprawą Brazylijczyków, którzy spóźnili się na wszystkie poprzednie kursy (jak ja). Poza tym w ofercie mamy jeszcze francuski na 2 różnych poziomach, osobne zajęcia z gramatyki, fonetyki, piosenki francuskiej i żargonu. I wszystko za darmo. Ze sportów mamy wszystko od pływania synchronicznego przez pelotę z uwagi na bliskość kraju Basków do zumby. A do tego djembe, flamenco, kurs szycia i gotowania. Nie wiedząc co ze sobą zrobić na oddziale tęsknię za nadzorowanym, polskim trybem nauczania klinicznego, ale strona studencko – społeczna to część z której nasze uczelnie mogłyby się sporo nauczyć.
Triumf Pokoju, pomnik Żyrondystów na placu Quinconces
Drugi wolny tydzień kończy się natomiast teraz i mam szczerą nadzieję, ze więcej się nie powtórzy, bo w moim przypadku idealnie sprawdza się zasada, że kiedy im mniej robisz tym mniej masz czasu i jesteś bardziej zmęczona i odwrotnie. Na ostatni tydzień off, który mi zostanie, będę musiała więc poszukać jakichś planów.