wtorek, 12 sierpnia 2014

I w ostatnich już…

Chciałabym napisać symboliczną pochwałę Francji. Tyle na nią przecież narzekałam, a ostatecznie, nie jest w niej wcale tak źle. Rzekłabym, że żyje się nawet całkiem dobrze.
Chodzi mi jednak głównie o ofertę kulturalną, która eksplodowała razem z większą ilością słońca (lub wyrasta jak grzyby po, obfitym w Bordeaux, deszczu). Niezliczona ilość wydarzeń organizowana jest przez same miasta, a co za tym idzie – jest bezpłatna.
To przebudzenie zaczęliśmy od wizyty w jednym z trzech głównych miejsc napędzających scenę muzyczną w Bordeaux – Rock School Barbey (pozostałe to I.Boat i Rocher de Palmer), gdyż odbywał się tam finał europejskiego konkursu reggae, który poprzedza jeden z największych festiwali reggae w Europie – Rototom Sunsplash (nota bene odbywającego się w okolicach Walencji). Esteve czuł się jak ryba w wodzie, w głowach pozostał nam zwłaszcza ten zespół, a moja kolekcja festiwalowych eko-kubeczków powiększyła się o kolejny.
Świętowanie przejścia Algierii do kolejnego etapu MŚ
Naszą kolejną okazją do świętowania, której nie dało się we Francji przeoczyć, było Fête de la Musique, 21 czerwca. Okazuje się, że Święto Muzyki, obchodzone w pierwszy dzień lata, organizowane jest nie tylko we Francji ale i dziesiątkach innych krajów świata. W Polsce niestety mimo prób się nie przyjęło. A szkoda, bo przez cały dzień we wszystkich miastach i miasteczkach, na każdym wolnym placu można było usłyszeć muzykę. Od hip hopu, przez rock do muzyki chóralnej. Z nastaniem nocy zamieniło się oczywiście w jedną wielką imprezę z tysiącami ludzi na ulicach.Tańczono tango, z własnej inicjatywy prezentował się zespół grający batucadę.

Największa beczka świata zbudowana z korków z okazji Bordeaux fete le vin
Kolejnym wydarzeniem, na które czeka całe Bordeaux, jest mające miejsce co dwa lata Bordeaux fête le vin. Dzieje się na przemian z Bordeaux fête le fleuve i w tym roku przypadało 26 - 29 czerwca. Pogoda jak zawsze była beznadziejna, co doprowadziło do zamknięcia festiwalu w sobotę:). Kiedy natomiast wracaliśmy z festiwalu w czwartek usłyszeliśmy, że z powodu wypadku tramwaj nie przejeżdża przez Place de la Victoire. Trzeba było więc na piechotę pokonać odcinek między Musee d'Aquitaine i Saint Nicolas. Cóż to był jednak za wypadek? Wypadkiem było zakwalifikowanie się Algierii do kolejnego etapu Mistrzostw Świata w piłce nożnej. A jak wiadomo we Francji Algierczyków jest wyjątkowo dużo. Z południową radością postanowili świętować na głównym placu, swoją liczbą, racami i nieprzewidywalnością blokując przejazd tramwajów (którym i w normalny dzień zdarzało się tam kogoś przejechać). Kiedy wygrała Francja podobne rzeczy się nie działy. Później powstało na ten temat nieco memów.

Wracam jednak do Bordeaux fête le vin. Jest to chyba jedna z największych imprez organizowanych w mieście. Na nadbrzeżu kilometrami ciągną się namioty z różnymi rodzajami wina, stoiskami promującymi regiony, przekąskami i namiotem przeznaczonym dla zaproszonego miasta partnerskiego - w tym roku Los Angeles, dwa lata temu - Hong Kong'u. Żeby móc wziąć udział w degustacji trzeba było kupić z wyprzedzeniem karnet w zestawie ze stworzonym specjalnie na tą okazję kieliszkiem. Równolegle do degustacji odbywały się całkiem dobre koncerty, te niestety już płatne. Każdy wieczór kończył się pokazem światło i dźwięk na Place de la Bourse, po którym przychodziła kolej na pokazy sztucznych ogni, a wszystko w ramach równoczesnego konkursu pirotechnicznego. Każdy wieczór należał więc do grupy z innego państwa - Mauritiusu, Włoch czy Kolumbii, które do fajerwerków dopasowywały charakterystyczną dla kraju muzykę (nie zabrakło więc Shakiry ;)).

W lipcu całkiem przez przypadek trafiliśmy nocą na obóz Napoleona Bonaparte rozbity na placu Quinconces. Prawdziwi oficerowie siedzieli przy prawdziwych lampach oliwnych w prawdziwych namiotach. Było to całkiem interesujące. W ten sposób - oraz przemarszami wojsk, prezentacją broni i defiladami - między 4 i 6 lipca Bordeaux świętowało przybycie Napoleona i Józefiny do miasta w 1808 roku.

 
Systema Solar
Ostatnim wydarzeniem w którym miałam szansę wziąć udział w Bordeaux (a szykowało się wiele, wiele więcej, jak na przykład ogromny festiwal reggae "Reggae Sun Ska" na naszym własnym uniwersyteckim kampusie pod koniec lipca co absolutnie sparaliżowało na nim życie) był Festival des Hauts de Garonne w dniach 2 - 11 lipca. Organizowany przez Rocher de Palmer i miasta, uważanego za nieco gorszy, prawego brzegu - Cenon, Lormont, Floirac i Bassens był "festiwalem na otwartym powietrzu, darmowym i otwartym na wszystkie nurty muzyczne pochodzące ze wszystkich stron świata". W każdym mieście odbywał się jego jeden dzień poświęcony innemu zakątkowi ziemi i rodzajowi muzyki oraz warsztaty, wystawy itd. Podczas samych koncertów można było skosztować jedzenia ze wszystkich stron świata przygotowywanego przez różne stowarzyszenia. Postawiliśmy na Afrykę i po raz kolejny zachwyciłam się sokiem z czystego (chyba) imbiru. Ostry!
W kwestii muzyki udało nam się dotrzeć do Floirac na... Amerykę Południową. Jako pierwszy prezentował się Ensamble Acústico Sonata z Boliwii wykorzystujący w swojej muzyce tradycyjne charango. Drugim zespołem był Systema Solar. Systema Solar. To tak charakterystyczni wariaci ewidentnie porywający francuskie tłumy, że uświadomiliśmy sobie że już ich kiedyś spotkaliśmy... w Tuluzie! Ich muzykę określono transem elektroandyjskim i możecie jej posłuchać tutaj (przy oglądając więcej oryginalnych strojów chłopaków ;)).

Festival des Hauts de Garonne
Lipiec upłynął mi też pod znakiem ginekologii z którą był to w zasadzie mój pierwszy kontakt. Na sali operacyjnej pojawiła się więc nowa postać w osobie tatusia, przez co jednego z nich, ubranego dokładnie tak jak wszyscy zapytałam czy mogę uczestniczyć w zabiegu myśląc, że jest lekarzem. W Bordeaux ojcowie uczestniczyli we wszystkich operacjach związanych z ciążą swoich żon, co dziś okazało się nie być standardem w Polsce (bo znów jestem na ginekologii).
Oglądanie swojego pierwszego porodu w życiu jest sporym przeżyciem. Wystarczy pomyśleć, że maluch był jeszcze przed chwilą niesamodzielną istotą w brzuchu swojej mamy, a kilkanaście minut później jest już osobnym, autonomicznym małym człowieczkiem. Niesamowite.
Zaczęłam od bloku i jest to być może o ile nie "najweselsza" to na pewno będąca pod najmniejszym wpływem czynników środowiska część ginekologii. Przynajmniej z punktu widzenia studenta-obserwatora nie do końca zaznajomionego z historią choroby i pacjentką. Wszystkie mamy są takie same, chudsze, grubsze, spokojne lub nie.
Tradycyjne biegi z beczkami podczas Bordeaux fete le vin, które wbrew pozorom wymagają sporej wprawy
Kiedy jednak przechodzi się na oddział i zaczyna czytać karty robi się nieco smutniej. W "cywilizowanej" Francji, wiele dzieci rodzących się na naszym oddziale było dziećmi ubogich imigrantów, w przypadku wielu nie było w ogóle nadzoru ciąży. Wiele Francuzek, nawet tych wykształconych pali w ciąży, nieco mniej pije. Nastoletnie ciąże też nie były rzadkością. Najgorszym przeżyciem było jednak obserwowanie jak do maleńkiego chłopczyka codziennie, w ramach nadzoru, przychodzą pediatrzy sprawdzać jak radzi sobie z syndromem odstawiennym. Jego mama brała amfetaminę i w trakcie ciąży złożyła oświadczenie, że jeśli dziecko będzie chłopcem będzie chciała go... porzucić.
Poza tym ginekologia jest pewnie oddziałem na który najchętniej wpychają się moralizatorstwo, religia i ideologie. Francja jako kraj laicki (a jednak zamieszkana też przez często religijną ludność muzułmańską podejmującą decyzje zaskakujące dla przeciętnego Francuza) była ciekawym porównaniem względem Polski w kwestiach takich jak aborcja na życzenie czy upośledzenie odkryte u dziecka na etapie rozwoju płodowego.
Na ginekologii nie mogło też zabraknąć romskiej familii Wintersteinów, której przedstawicielki spotkałam już na kardiologii i neurologii:).
I tak... Witaniem nowych żyć zakończyłam etap swojego w Bordeaux.
Żegnaj Bordeaux!

niedziela, 10 sierpnia 2014

W przedostatnich słowach mojego listu...

...czyli pożegnanie z Francją.

pierwszy wizerunek zwierzęcia w ruchu - Pair non Pair  


Miało być rzewnie. Miało być o tym (przynajmniej w części) jak smutno było nam z Mateuszem - jako ostatnim którzy zostali - oglądać jak osoba po osobie wszyscy wyjeżdżają, a nasz mały francuski świat przestaje istnieć. Bo smutno było.

 Zamiast tego opiszę przede wszystkim dwie ostatnie ciekawostki z oferty Centre des Monuments Nationaux (czyli z darmowym wstępem do 26 roku życia) w okolicach Bordeaux do których udało nam się trafić.

Do pierwszej wybraliśmy się na popołudniową wycieczkę po stażu w szpitalu, gdyż znajduje się w odległości 30 km od Bordeaux. Grotte Pair-non-Pair nie łatwo znaleźć. Nie jest szczególnie reklamowana, mimo że znajduje się na liście Centrum, jest więc objęta szczególną, państwową opieką. W samym Prignac-de-Marcamps gdzie wysiedliśmy z autobusu 201 Transgironde (jadącego też do Bourg i Blaye) niełatwo było nam uzyskać wskazówki na temat dotarcia do niej, między innymi z uwagi na to jak puste było maleńkie Prignac. Z pomocą GPS-a dotarliśmy jednak do skromnego nowoczesnego budynku i widząc zamknięte drzwi zaczęliśmy zastanawiać się czy grota jest w ogóle otwarta. Ostatecznie przyjechał jednak przewodnik, który otwiera budynek tylko w godzinach zwiedzania (zwiedza się tylko w wyznaczonych godzinach z francuskojęzycznym przewodnikiem, dostępne jest angielskie, dość wierne tłumaczenie tego co mówi).

Wejście do grotte Pair-non-Pair
Okazało się, że dotarliśmy do jednej najstarszych zamieszkanych i ozdobionych grot na świecie, dwa razy starszej od znanej jaskini w Lascaux. Jak ponoć wiele jaskiń została odkryta przypadkowo w 1881 roku, kiedy pasącej się w okolicy krowie utknęło w dziwnym otworze kopyto.
wracając z Prignac
 Jaskinia jest dość mała, z tej przyczyny dziennie może wejść do niej bardzo ograniczona liczba osób, a jednorazowo około 18.  Jej zdobienia to wyryte w skale postacie zwierząt, a po każdej wizycie dokonywany jest pomiar stężenia dwutlenku węgla, bo zmiana środowiska i erozja mogłaby być dla rzeźbień równie (o ile nie bardziej) brzemienna w skutki jak w przypadku malowideł z jaskini w Lascaux (do której teraz nie może wejść już nikt). Dzięki tym ograniczeniom w Grotte Pair-non-Pair można podziwiać oryginały sięgające datą do 30 000 lat p.n.e.
Notre-Dame de Verdelais
 Dzięki temu, że grota jest mała można - słuchając i oglądając - zanurzyć się w jej historii i spróbować zrozumieć jak wiele wniosła do archeologii. Znajduje się w niej wiele elementów które sprawiły, że stała się idealnym mieszkaniem dla kolejnych grup przez blisko 60 000 lat.

Po pierwsze - świetna ochrona przed dzikimi zwierzętami i chłodem dzięki maleńkiemu, dziś niedostępnemu wejściu - w końcu mieszkano w niej w czasach epoki lodowcowej. Po drugie - źródło wypływające z jednej strony groty, tworzące basen i znikające z drugiej. Niestety w dzisiejszych czasach do obejrzenia pozostaje już tylko wyrzeźbiony przez wodę zbiornik. W końcu spełnianie zarówno funkcji religijnej jak i mieszkalnej. Podejrzewa się że większość dekorowanych jaskiń nie była nigdy zamieszkana, spełniając jedynie funkcje religijne. Wszystkie rzeźbienia w Pair-non-Pair są skupione w początkowej części groty, wokół naturalnego świetlika który najprawdopodobniej istniał w prehistorii umożliwiając pracę ówczesnym twórcom. We dalszej części Pair-non-Pair odkryto natomiast ponad 15000 narzędzi i fragmenty kości 60 różnych gatunków zwierząt jako dowód jej funkcji mieszkalnej jak i kolejny świetlik, który spełniał rolę naturalnego komina.

Mimo że niepozorna, grota pozostawiła nas pod sporym wrażeniem. No, a jeśli nie interesuje Was historia, możecie zawsze zrobić sobie zdjęcie z gigantycznymi rogami megalocerosa, który wyginął z ich powodu gdy tundra zaczęła zmieniać się w tajgę, albo kupić urocze pluszowe mamuty.

Kolejnym miejscem, które udało nam się odwiedzić na tych samych zasadach był pałac w Cadillac. Polecam szczególnie osobom zakochanym w słodkich winach typu likierowego, gdyż w pobliżu można znaleźć znane regiony jego produkcji w pobliżu Bordeaux - Sauternes i Loupiac. Dojazd autobusem (501) jest nieco trudniejszy niż do Pair-non-Pair, zwłaszcza w niedzielę, dlatego żeby się nie nudzić i nie maszerować dobrych kilku kilometrów najlepiej mieć samochód.
Calvaire de Verdelais
 Wysiedliśmy w Verdelais idąc za zachętą rozkładu autobusu, który twierdził, że znajdziemy tam prawdziwe skarby. Trafiliśmy na "cudowną" bazylikę Notre-Dame de Verdelais z tysiącami podziękowań za otrzymane łaski. Co ciekawe tuż obok niej, przy drodze na całkiem ładną kalwarię, na terenie parafialnego cmentarza spoczywają doczesne szczątki grzesznego (i nieszczęsnego jednocześnie kiedy poczytać biografię) Toulouse Lautrec'a, którego matka miała majątki w tych okolicach.
Pałac w Cadillac
 Z Verdelais mieliśmy 8 kilometrów do Cadillac, zaczęliśmy więc maszerować w pełnym słońcu, ostatecznie łapiąc stopa może 2 kilometry przed naszym celem. Cadillac jest dość ładnym miasteczkiem, a pałac nie robiłby większego wrażenia, gdyby nie jego mroczna XIX-wieczna historia prezentowana w pałacowych podziemiach. Do tych czasów jego historia nie przyciąga uwagi. Z wcześniejszych lat, na wyższych poziomach w apartamentach książęcych i królewskich, prezentowane są ogromne kilimy, unikatowe kominki i kasetonowe sufity.
Hotel de Ville w Cadillac
W XIX wieku pałac został natomiast jednym z największych kobiecych więzień we Francji obsługując właściwie całą jej południowo-wschodnią część. Cadillac - prowadzony przez siostry zakonne - był znany z braku dostępu do nauki, maltretowania więźniarek i największej śmiertelności wśród nich. Co jeszcze smutniejsze większość z nich trafiała tam przez zwykłą biedę, zabijając swoje nowonarodzone dzieci lub kradnąc. W podobnym miejscu można ekspresowo wyleczyć się z fascynacji światem Jane Austen. Ostatecznie drogę ucieczki z tego piekła stworzył pewien niedawno kanonizowany zakonnik, Jean-Joseph Lataste, tworząc Zakon Sióstr Dominikanek Betanii. Uważał, że te upadłe kobiety mogą podążyć śladami Marii Magdaleny wstępując do klasztoru po odsiedzeniu wyroku. Siostry Betanii wciąż istnieją odwiedzając więźniarki i opiekując się pielgrzymami.