wtorek, 27 października 2015

Świadome podróżowanie

Jakiś czas temu postanowiłam, że nie napiszę już nic o Indiach, nie wiem czy w ogóle kiedykolwiek będę jeszcze pisać na temat takich pośpiesznych wyjazdów (pośpiesznych czyli takich gdzie nie spędzam w jednym miejscu miesiąca) i w ogóle koniec z tym. No bo przeżyłam, przyjechałam i z pewnością nie muszę donosić że żyję. Jednak patrząc na te wszystkie zdjęcia chciałabym je chociaż pokazać, bez zbędnego rozpisywania (co mi się pewnie nie uda). Tym razem jednak, jeśli ktokolwiek to czyta, chciałabym napisać o dobrych warsztatach na których byłam w ramach festiwalu Watchdocs w Krakowie w minioną niedzielę. Warsztaty nazywały się „Post-turysta” i mniej więcej tyle o nich wiedziałam wybierając się na nie. Wszystko działo się w lokalu NGO zwanego „Autonomia” przy ulicy Krakowskiej, wymarzona meta każdej organizacji pozarządowej. Też chciałabym taką mieć. Była nas siódemka – 2 prowadzących warsztaty, 1 organizatorka, która jednocześnie była słuchaczką, i my – 4 przypadkowe dziewczyny – a gdyby z Agatą nas nie było... byłaby ich dwójka. A szkoda, bo myślę, że wielu przydałoby się od czasu do czasu tak miło spędzone 5 niedzielnych godzin ;). Cieszę się więc że warsztatów nie odwołano.
Były bardzo przystępne (zwłaszcza po dwóch dniach konferencji medycznej, nawet jeśli dotyczyła profilaktyki :p), a jednocześnie bardzo otwierające oczy na „kulisy” przemysłu turystycznego. Było ekonomicznie i psychologicznie, o paru interesujących efektach, o których mowa ponoć na pierwszym roku ekonomii, o tym kto jest narratorem turystycznej wyobraźni (czyli czyimi oczami i jak widzimy „inne światy”) i o tym, że fotografia nie jest niewinna, bo stawia nas w szczególnej sytuacji. Zwłaszcza kiedy jedziemy do Afryki/Indii mając przed oczami te wspaniałe nationalgeographic zdjęcia umorusanych dzieciaczków, które już wkrótce upolujemy. W nawiązaniu do tego obejrzeliśmy krótki film „Framing the other” o zwyczajnej turystycznej wizycie u afrykańskiego ludu Mursi (poniżej trailer).


Celem całych warsztatów było przede wszystkim zadawanie pytań. Pytań bez odpowiedzi, które wiążą się z tym jak dwuznaczny jest cały biznes i takich na które, jeśli chce się podróżować świadomie, trzeba sobie odpowiedzieć samemu. Nie wiem jak często zadajecie sobie pytania i kontemplujecie swoje zachowania, pytacie siebie „dlaczego to robię i jakie może mieć skutki?”. Ze smutkiem przyznaję, że ja – niestety – robię to nieczęsto, dlatego za każdym razem tego typu warsztaty (w zasadzie były to dopiero drugie takie, po „krytycznym czytaniu” Stambule na pierwszym wyjeździe z „Młodzieży w Działaniu”) robią na mnie spore wrażenie, do czasu aż zapomnę o częstym zadawaniu sobie pytań i krytycznym myśleniu, bo zapomina się o tym łatwo. Brzmi to wszystko pokrętnie, więc pozostaje mi powiedzieć tylko jedno – jeśli macie szansę, pójdźcie na podobne warsztaty, poczytajcie stronę projektu, albo spróbujcie dotrzeć do filmu, który zobaczyłyśmy godzinę po warsztatach, a który mógłby być w pewnym sensie ich podsumowaniem - „Szlaki gringo” (też trailer poniżej). O wiele lepiej się czułam na nim, kiedy już przestali mówić o Boliwii ;).

wtorek, 1 września 2015

Dlaczego nie mogę być panią (tradycyjnego, nepalskiego) domu?

Poranne widoki w Nagarkot, później było nieco lepiej :) 
To będzie już chyba ostatni post z Katmandu i Nepalu, między innymi dlatego, że zwiniemy się stąd nieco szybciej. Tym razem to nie trzęsienie ziemi, ale konflikty społeczne, barykady na drogach i godzina policyjna w regionach przez które mamy jechać do granicy. W większości stanów graniczących z Indiami (Terai) został wprowadzony stan wyjątkowy, po tym jak w ciągu ostatnich kilku dni m.in. w stanie Kailali na zachodzie, w czasie zamieszek spalono żywcem 8 policjantów, gdzie indziej podpalono parę ciężarówek i zaatakowano autobusy. Kailali rząda autonomii i w perspektywie widzi się ponoć jako część Indii, ale wszystko zaczęło się niewinnie od tego, że (nie wiedzieć czemu) Nepalczykom nie podoba się pomysł stworzenia 7 dużych regionów z kilkunastu obecnych. Dla nas te strajki w zasadzie – jako turystów – nic nie oznaczają i jesteśmy absolutnie bezpieczni cokolwiek by się nie działo (jako główne źródło dochodów zgodnego lub podzielonego narodu), ale w związku z tym nie określiłabym Nepalu jako oazy spokoju. Dodam do tego jeszcze to, że w czasie naszego pobytu odbyło się parę strajków pracowników transportu, Katmandu najeżone jest wojskiem i policją, a dziewczyny z SOR przyjmowały 3 postrzelonych gangsterów (w tym jednego śmiertelnie przez policję, co wzburzyło Nepalczyków). Najeżony ochroniarzami jest też szpital i w tym przypadku już nie wiem po co, bo tylko irytują, kiedy nie chcą nikogo przepuścić z jednej części szpitala do drugiej bez przepustki. Z pewnością nie buduje to zaufania i poczucia bezpieczeństwa. Dobre jest natomiast, że protestują tu też studenci, rzecz u nas dość rzadka, a szkoda. Ci których zobaczyliśmy dzisiaj mieli transparenty tylko po nepalsku, ale innym razem studenci medycyny krzyczeli, że „We are students, not ATMs”. Absolutnie się zgadzam, student nie bankomat i naszą cudowną, bezpłatną edukację będę chwaliła do końca życia (oczywiście ma dużo problemów i wymaga naprawy, ale rozwiązaniem nie są pieniądze studentów). Oczywiście w porównaniu z Indiami, Nepal wciąż jest krainą ciszy i spokoju. 
droga do Nagarkot
Update: Dzisiaj poszliśmy w końcu zapytać o cenę autbusów do Khakarbitty na granicy z Indiami, ale żadnego targowania nie było... Bo ani do Khakarbitty ani do Janakpuru żadne autobusy nie jeżdżą, pod eskortą lub bez. Nie istnieje, poza lotniczym, żaden transport na wschód i rozwiązał się nasz problem czy odwiedzać Janakpur czy nie. Zamiast tego wyjedziemy z Nepalu tak jak przyjechaliśmy i w Gorakhpurze zadecydujemy co robimy dalej – jedziemy do Darjeeling czy do Varanasi.

Update 2 z Varanasi: Kolejnego dnia kiedy poszliśmy zarazerwować bilety do Sonauli okazało się że autobusy do Kakarbitty jeżdżą, ale jest ich mniej, więc niestety nie było już miejsc i pojechaliśmy do Sonauli. I może dobrze się stało, bo dzisiaj od niesłyszących Hiszpanek, które spotkaliśmy ponownie, dowiedzieliśmy się że na tej trasie stały łącznie 24h z innymi autobusami, w trakcie których niezadowoleni mieszkańcy zaczęli podpalać niektóre autobusy, a pasażerowie z ich własnego zaczęli uciekać w popłochu nie bardzo tłumacząc im co się dzieje.

W międzyczasie w ciągu naszego ostatniego tygodnia w Nepalu odwiedziliśmy Nagarkot (słynny z uwagi na widoki roztaczające się stamtąd na Himalaje) i Patan. Do Nagarkotu zebraliśmy się w pośpiechu - planowaliśmy się tam wybrać w sobotę i niedzielę, a musieliśmy wyjechać w piątek, bo Esteve był potrzebny w Katmandu w niedzielę. Wiedząc tylko że powinniśmy jechać przez Bhaktapur, wyszliśmy z domu koło 14. Okazało się że część do Bhaktapuru jest dłuższa niż z niego do Nagarkot (bez 40 minutowego czekania aż zbierze się nam autobus ;)) i koło 17/18 wjeżdżaliśmy już na wzgórza. Naszym problemem było to, że nie mieliśmy zielonego pojęcia gdzie wysiąść, a kilkukilometrowa wieś jaką jest Nagarkot nie pomagała. Byliśmy jednak wytrwali i przekonani, że lepiej jest schodzić, niż wchodzić i tak dotarliśmy do Nagarkot Bus Park, gdzieś w chmurach. O cenach z Chitwan mogliśmy jedynie pomarzyć, chociaż i tak próbowaliśmy je ugrać. Najlepsze co udało nam się jednak załatwić to pokój z dzieloną łazienką (i ciepłą wodą tylko kiedy dwa razy zapytałam pana dlaczego jej nie ma, który dopiero wtedy podłączył nową butlę z gazem do piecyka, którą zaraz po moim prysznicu z nieznanych powodu odłączył) za 500 rupii. Kiedy wracaliśmy z rytualnego chow mein otaczały nas chmury i ciemność. 
deszcze sprawiają problemy...
Z uwagi na pogodę stwierdziliśmy że ustawimy budzik na 5:00 z przyzwoitości (wschód słońca na który właśnie wszyscy się do Nagarkot zjeżdżają, żeby po godzinnym marszu do wieży widokowej podziwiać pierwsze promienie na ośnieżonych szczytach) sprawdzimy jak się chmury mają i pójdziemy z powrotem spać. Ponieważ poszliśmy spać o godzinie mniej więcej podobnej do Pokhary, wstaliśmy ostatecznie o 7:30 i zebraliśmy się do wieży nie oczekując zbyt wiele. Widoki były ładne, przede wszystkim doliny Katmandu, o Himalajach możemy w zasadzie zapomnieć. Człapiąc spotkaliśmy też parę Polaków, którzy za pierwszym razem kiedy ich mijaliśmy, tajniacko przerzucili się na angielski (wyglądam na aż tak typową Polkę ;D?!). Wybraliśmy sobie trasę spokojną, cały czas w zasadzie asfaltem (z jednej strony rozczarowanie, bo co to za trekking, z drugiej dzięki temu 1,5 naszych zadków nie była w błocie, bo Esteve i tak zaliczył glebę w błotku, a ja bezbłotnie). Po drodze musiało nas też oczywiście zlać (łącznie padało tego dnia 3 razy) i popołudniem dotarliśmy do świątyni Changunarayan skąd był bezpośredni autobus (przez Bhaktapur ;)) do Katmandu.
Ulewa 3 razy dziennie nam niestraszna, wiejskim dzieciom i suszącym się kukurydzom też nie
Drepcząc do domu postanowiliśmy zabic głód mięsnymi kąskami przy wiadukcie, które za każdym razem kiedy tamtędy przechodziliśmy sprawiały że ciekła nam ślinka. Były też podejrzanie tanie i ostatecznie okazały się podrobami, miejmy nadzieję z kurczaka, wśród których udało nam się zdiagnozować jedynie wątróbkę.

W niedzielę, kiedy Esteve miał być zajęty (a okazało się że i drużyna i babeczka z PSD zmienili plany nie informując go) oblałam egzamin na tytułową panią tradycyjnego, nepalskiego domu. Bo otóż w takim domu nie używa się pralki (choćby takowa stała na 3 piętrze domu, tak jak to jest w naszym przypadku). W związku z tym pierze się w zimnej wodzie ze studni w rękach własnych lub wynajętych (i to nauczyło nas szacunku do tych 50 Rs za odświeżenie kilograma naszych brudnych skarpet). Ja prałam we własnych i przypuszczam, że choćbym miała Vanish lub inne cuda, nie usunęłabym plam, które jak były tak są. Ale za to pranie pachnie jak nigdy w ciągu ostatniego miesiąca.
Changunarayan
Druga, półdniowa wycieczka do Patanu była naszym ostatnim zabytkiem z listy UNESCO w dolinie Katmandu. Patan jest w zasadzie przedłużeniem Katmandu i szczęśliwą wyspą miliona ambasad, siedzib UN i NGOsów. Poza tym, jako jedyny posiada bezpłatny i ocalały z trzęsienia w dużej części Durbar Square (płaci się za muzea, co jest już bardziej w porządku). Zaczęliśmy od podziwiania nowoczesnego laboratorium diagnostycznego starszego syna naszych gospodarzy, pierwszego laboratorium w Nepalu, które ma certifikat ISO. Dostaliśmy też parę porad dotyczących dalszej podróży i błogosławieństwo na dalszą drogę. Co ciekawe wiele osób w szpitalu, kiedy dzisiaj się żegnałam i mówiłam że jadę do Indii, przestrzegało mnie jak tam niebezpiecznie, że trzeba uwazać, a najlepiej podróżować w towarzystwie kogoś „lokalnego”.
Co kupić wyjeżdżając?
W szpitalu, podczas tygodnia, który spędziłam na pulmonologii (a w zasadzie przy niej, bo jest przecież jeden wielki oddział gdzie neuro leży przy gastro, który leży przy pulmonologii) odkryłam zjawisko jakim jest POChP u niepalących. W Nepalu nikogo to nie dziwi z uwagi na kopcące piecyki, na których gotują matki, żony i kochanki, a kiedy poszperałam POChP okazuje się być 3 zabójcą w skali świata (po zawale i udarze). Sam pobyt w Katmandu, nawet jeśli nie zamierzacie gotować, może być ciężką przeprawą dla kogoś o wrażliwych oskrzelach. Powietrze jest tak zanieczyszczone i pełne pyłów (ponoć po trzęsieniu ziemi), że większość ludzi nosi maseczki, ale kto wie czy cokolwiek one dają. Z innych ciekawych przypadków... myśleliśmy – poza tym jednym przypadkiem kiedy BP poczęstował nas lokalnym trunkiem – że w Indiach i Nepalu za bardzo się nie pije. My nie pijemy, alkohol drogi, więc nawet go nie spróbowaliśmy... no ogólnie myśleliśmy że piciu nic nie sprzyja. A tu proszę. Endokrynologia jest kopalnią alkoholików, którzy nabawili się cukrzycy (tu cukrzyca to endokrynologia, więc siłą rzeczy nawet tarczyca jest przemiłą odmianą). Jeden pacjent przyznał się nawet, że daje radę 3 butelkom bimbru dziennie, jesli dobrze zrozumiałam.
Patan
Nie tylko przypadki chwytają w szpitalu za serce. Jest to pierwszy szpital, w którym widzę całe rodziny, często z małymi dziećmi, które przebyły setki kilometrów i długie godziny drogi, koczujące na podłodze korytarzy. Mają karimaty, koce, rozkładane na noc, zwijane na dzień, tam jedzą, ładują komórki, piorą ubrania swoje i chorych, jednym słowem czekają i żyją. W tej sytuacji myślę, że cudownie się dzieje, że w Prokocimiu wybudowano pierwszy dom Ronalda McDonald’a dla rodziców chorych dzieci, ale byłoby cudowniej, gdyby zauważono że Ci ludzie są biedniejsi i przebyli dłuższą drogę. Do tego za wszystko muszą płacić. Co prawda są to psie pieniądze w porównaniu z wyceną łóżek w polskich szpitalach, czy nawet tutejszych prywatnych, ale dla biednych rolników nawet 250 rupii za dzień może być wyzwaniem. A to za samo łóżko, nie licząc diagnostyki i leków. Na szczęście w każdej części szpitala są 2 czy 3 darmowe łóżka, w których wpłaca się tylko minimalną kaucję a badania są darmowe, ale żeby się na nie załapać trzeba naprawdę nie mieć nic.
Patan, Durbar Square
W ostatnim tygodniu praktyk trafiłam też prawdziwej przychodni, nie zakamuflowanego jako „poradnictwo” punktu kontroli i wydawania leków antyretrowirusowych. Prawdziwa przychodnia to dopiero próba dla nerwów. Po pierwsze przyjmują tam tylko i wyłącznie lekarze w trakcie specjalizacji. Specjalizacji z medycyny. W Nepalu pierwsze 3 lata po studiach polegają na ogólnej medycznej lub chirurgicznej specjalizacji. W związku z tym w skład „medycyny” (interna) wchodzi nawet neurologia, a między oddziałami rotuje się mniej więcej co 2-3 miesiące. Nie uwłaczając lekarzom w trakcie specjalizacji, podczas wizyty w szpitalu w Katmandu zdarza się , że nie potrafią zreferować przypadku (nie żebym ja była mistrzem, ale przecież wciąż mam czas ;)). Sami jednak muszą analizować przypadki w przychodni, ustalać leczenie i diagnostykę od pierwszego roku. Są otoczeni przez wszystkich pacjentów czekających w kolejce z rodzinami, bo zamiast czekać na zewnątrz, wszyscy, razem z zabłąkanymi jednostkami, stoją okręgiem dookoła biurka przy którym będą za pół godziny przyjmowani. Aktualny pacjent musi się więc spowiadać przy wszystkich, nawet jeśli są to problemy z zajściem w ciążę lub skierowanie z poradni psychiatrycznej. Badanie natomiast ogranicza się do pulsu i ciśnienia. Kiedy siedziałam udo w udo z lekarzem z lewej i pacjentem z prawej i jeszcze miałam sprawdzić puls na stopach to dopiero było wyzwanie. 


W całym szpitalu trochę śmierdzi też typowym szowinistycznym podziałem na mężczyzn lekarzy i kobiety pielęgniarki (wołane sister, w związku z czym każdą kobietę w fartuchu, również mnie, tytułuje się sister, co musi mocno irytować lekarki). Wśród 22 osobowej grupy z którą uczęszczam na zajęcia są tylko 3 dziewczyny, nie licząc mnie. Wydaje się więc że lekarki starają się różnymi sposobami podkreślić swoją odrębność (tak mi się wydaje ale może też wynikać to z tego, że po prostu pochodzą z bardziej postępowych rodzin). Salowe i pielęgniarki na przykład noszą sari, ale żadnej z lekarek nie uświadczy się w niczym innym niż kurcie, albo zwykej bluzce i dżinsach. Pielęgniarki, jak większość hinduskich kobiet, noszą też bindi świadczące o opiece mężczyzny – ojca lub męża. Nie ma go za to żadna ze studentek czy pań doktor.

Przy okazji praktyk w Katmandu uczę się też na temat innych krajów, przede wszystkim Malediwów. Poza wiedzą z wikipedii dowiedziałam się na przykład, że można tam studiować wszystko...poza medycyną. Zainteresowani zostaniem lekarzem muszą więc studiować zagranicą, w czym czasem pomagają rządowe stypendia. Mój kolega z oddziału studiował na przykład w Egipcie (musiał nauczyć się arabskiego), po czym udał się na specjalizację do Nepalu (w Egipcie ciężko zdać egzaminy specjalizacyjne). Stypendia rządowe mają tam (podobnie do Nepalu) ten minus, że między studiami i specjalizacją trzeba wrócić i odrobić pańszczyznę w zabitej deskami wiosce (która na Malediwach musi być całkiem przyjemna i nigdy nie dalej niż 100 metrów od rajskiej plaży;)).
W ciągu ostatnich dni uświadomiliśmy sobie też że Katmandu żyje nocą (przede wszystkim piątkową). Ale nie tylko tak jak widzieliśmy wracając o północy z Chitwan, choć wtedy też nas to zaskoczyło. Otóż są w Katmandu prawdziwe imprezownie z których zdjęcia, jak na Jamajce (bo jak dotąd tylko stamtąd słyszałam podobne doniesienia) są zamieszczanie w oficjalnej gazecie Kathmandu Post. I nie trzeba być gwiazdą lub wkręcić się na VIP party. Po prostu trzeba być w klubie. Żałowałam bardzo że my nie byliśmy, bo przecież nie zawsze dostaje się szansę bycia w gazecie.
Goodbye (a bit polluted) Kathmandu!
To by było na tyle z Katmandu. Piszę to już tydzień (ponad?) po naszym wyjeździe z niego, w podobnym Sikkimie. Pisanie w ruchu nie jest prostą rzeczą. Na pożegnanie z Katmandu powiem jeszcze, że dzięki niemu odkryliśmy że giełdy papierów wartościowych są w wielu krajach – w Nepalu też. Ostatnią rewelacją, zostawioną na koniec przez przypadek jest to, że zimna wojna trwa dalej. Nie tyko NGOsy i działy UN marzą o podbiciu Katmandu – Rosja i Stany Zjednoczone też. W związku z tym uzbrojone są w najlepsze działki w Katmandu – obydwa kraje mają po dwa ogromne, otoczone wojskiem, murem i drutem kolczastym tereny, z czego jeden znajduje się dokładnie naprzeciwko dawnego pałacu królewskiego (i nie wiadomo co tam się dzieje, bo o wizę ubiega się gdzie indziej).

czwartek, 20 sierpnia 2015

Chitwan

into the wild!
wykonanie 40cm nosorożca zajmuje 3,5 dnia!
Konwersując przy pomocy komórki, ustaliłyśmy z Hiszpankami, że wysiądziemy razem i wyrzucono nas gdzieś w miejscowości Sauraha w pobliżu Parku Narodowego Chitwan o której słyszałam po raz pierwszy. Dokładnie, o czym zorientowaliśmy się po jakichś 30 minutach, był to Sauraha Chowk, a do miasteczka mieliśmy jakieś 6 km. W połowie drogi zabrał nas tuktuk i podrzucił do hotelu, w którym o dziwo już zostaliśmy (250 rupii za dwójkę za noc!). Sauraha jest położona tuż nad rzeką Rapti - po jej drugiej stronie rozciąga się Chitwan i możnaby w zasadzie siedzieć caly dzien w jednej z knajpek nad rzeką w ten sposób oglądając zwierzęta, których w tym miejscu jest najwięcej!
Od razu zorientowaliśmy się że dziewczyny nikomu nie dają się zrobić w butelkę i w targowaniu są absolutnie bezwzględne. Dodając do tego fakt, że większość ludzi im współczuje i próbuje pomóc, dostają ceny o których my nigdy  nie śnilismy. Jak na przykład za samodzielne skorzystanie z golarki w zakładzie fryzjerskim (jedna zgoliła część włosów drugiej :o) ku zdumieniu co najmniej 6 par męskich oczu, zeszły (one pisały, ja mówiłam, one robiły mimikę i gesty) ze 100 do 20 rupii. Wcześniej myślałabym, że bycie głuchoniemym jest przeszkodą w podróżowaniu, zwłaszcza backpackingu. Ixone natomiast skończyła w czerwcu bibliotekoznawstwo i teraz podróżuje aż skończą się jej pieniądze, jadąc w Nepalu na 3 miesięczny wolontariat, po którym wybierze sie do Birmy, Tajlandii... i kto wie. Świat nie ma barier.
a tu prawdziwy
i parę innych zwierząt, które można spotkać nad wodą (gawial, zimorodek i krokodyl)
Kolejnego dnia planowaliśmy wielkie spanie, ktore oczywiscie spelzlo na niczym. O 7 obudziło nas wołanie, że w rzece jest nosorożec. Podekscytowani ubraliśmy się w sekundę i pobiegliśmy... po czym czekaliśmy 3 godziny żeby wyszedł z wody, w której był zanurzony do połowy. Bylismy coraz bardziej glodni, ale caly czas jedno z nas musialo stac na czatach, bo a nuz wyjdzie właśnie kiedy odejdziemy. Ostatecznie straciliśmy cierpliwość i tak się stało. Po nosorożcu przyszła kolej na „elephant bath”, czyli 15-20 minut siedzenia na słoniu, który oblewał nas wodą z trąby. Całkiem fajna sprawa, o ile nie jesteście zbyt wrażliwi na złe traktowanie zwierząt - rzeczywiście są niestety bite po głowach, sterowane za ucho czymś w rodzaju harpuna, a w wolnym czasie zakute w łańcuchy pod wiata garażowych rozmiarów... Dopiero na emeryturze mają wolną rękę i taką jedną samotną słonicę widzieliśmy pierwszego dnia hasającą wesoło wśród trawy. W Chitwan niestety nie ma dzikich słoni.  
 
nosorożce też nie są bezpieczne
Wczesnym popołudniem wybraliśmy się we czwórkę na jungle safari – godzinę płynąc dłubanką, której krawędzie były niebezpiecznie blisko wody i trzy godziny maszerując przez dżunglę. Już na etapie rzeki zobaczyliśmy gawiala (których jest na świecie mniej niż 240 sztuk!) i typowego krokodyla :p. Przed wejściem do dżungli dostaliśmy przeszkolenie jak zachować się w obliczu nosorożca (uciekać na drzewo, za drzewo, a jak drzewa nie ma to rzucic pachnacy nami fragment przyodziewku i biec do najblizszego drzewa), tygrysa (utrzymać kontakt wzrokowy, zostać w grupie i zmienić trasę) lub baloo (zostać w grupie, krzyczeć, bić bambusem w ziemię lub celując w nos, bambusy mieli tylko przewodnicy, my mieliśmy krzyczeć), co nie sprawiło że czułam się bezpiecznie
tygrysa nie zobaczyliśmy
wybierając się tam na piechotę. Ostatecznie jednak w całym parku jest może 250 tygrysów i pewnie wszyscy zainteresowani dobrze wiedzą gdzie się podziewają. Mimo tego przewodnik cały czas
stymulował nasze wydzielanie adrenaliny pokazując ślady „znaczenia terenu” przez tygrysa – ślady po pazurach na drzewie, odbitą w piasku łapę czy tygrysie odchody. Znów były pijawki i atakujące zarośla, ale tym razem byliśmy dobrze przygotowani – długie spodnie, rękawy, adidasy... i żadna natura nie była nam straszna!
Dłubanki
nasi przewodnicy i tygrysie ślady
jelenie
Ostatniego dnia wybraliśmy się na rowerach do strefy buforowej z 20 000 lakes (Bishazari Tal), nazwanymi tak chwytliwie dlatego, że znajdują się 20 000 stóp od „highway”. Wycieczka była strzałem w 10, jechaliśmy przez wioski, wśród pól ryżowych i przebrnęliśmy przez rzekę, którą na drodze stworzył monsun. Na szczęście i tam towarzyszyły nam przede wszystkim jelenie (chociaż zanurzona po kolana w wodzie zaczęłam myśleć o krokodylach z poprzedniego dnia...).
rowerowo
Dziewczynom udało się wejść za darmo wzruszając staruszka strażnika, który zaczął śpiewać dla nich modlitwę. Udało nam się wrócić tuż przed ulewą, która zatrzymała nas w hotelu na tyle długo, że zdążył zjawić się właściciel który poinformował nas o strajku wszystkich kierowców autobusów w kraju. Ponoc chcieli uwzglednienia czegos w nepalskiej konstytucji, ktora caly czas przechodzi zmiany. Nie chcieliśmy zostawać kolejna noc, podreptaliśmy więc w stronę Sauraha Chowk. Okazało się że wszędzie była policja, a strajk miał się skończyć o 17. Mieliśmy więc przed sobą 3 godziny czekania, po ktorym przyszla pora na busa do Pulchowk/Narangadu/Bhaktapuru (wszystko to praktycznie to samo!) i stamtąd kolejnego do Katmandu. Ostatni bus jeszcze godzinę zbierał ludzi, a droga którą jechaliśmy 3 dni wcześniej okazała się mieć znacznie więcej dziur niż poprzednio, co razem sprawiło, że dojechaliśmy na 00:30 i musieliśmy się mocno gimnastykować żeby obudzić naszą rodzinę.
Bishazari Tal

i drogowskazy po drodze

środa, 19 sierpnia 2015

Pokhara

tradycyjny strój nepalski
Czterodniowy wypad za miasto przyniósł nam sporo przeżyć. Zaczęło się już w Katmandu. Istnieją dwie drogi żeby dostać się do Pokhary z Katmandu – busem turystycznym spod ambasady USA przy Thamelu (po prostu wyższy standard, 600 rupii w górę), wyjeżdżającym o zabójczej 5 i 7 rano lub o dowolnej porze busem lokalnym z „dworca” w Gongabu o równie dowolnym standardzie (nasz kosztował 400 rupii). Na odjazd czekaliśmy pół godziny, a i tak było już późno. O 17 ruszyliśmy, ale tylko po to, żeby pokręcić się po okolicy i ustawić się na kolejnym przystanku. Ostatecznie wyjechaliśmy po 1,5 godzinie od momentu kiedy podeszliśmy do autobusu, w momencie kiedy cały autobus był pełny, a nawet jedna osoba siedziała na kuble, którego przeznaczenia wcześniej nie rozumieliśmy (i który w trakcie podróży zyskał kolejne przeznaczenie w rękach innego pasażera). W trasie nasz mikrobus nadrobił wszelkie straty jadąc jak szalony i mimo opowieści o 6-7 godzinach które trzeba przeznaczyć na tą trasę (niezależnie od wszystkiego przerwa na jedzenie zawsze, ale to zawsze obowiązkowa!) byliśmy na miejscu o 22.
w drodze do Pokhary
Na miejscu według naszych kierowców. W Pokharze mieliśmy spać u Shankara, koordynatora mojej wymiany, który zapomniał powiedzieć nam że mieszka na wsi 10 kilometrów od Pokhary. Nie wiedząc o tym, beztrosko poprosiliśmy o zostawienie nas w Lekhanath Chowk i znaleźliśmy się w bardzo, bardzo ciemnej nocy. Nie było ani jednej latarni, tylko droga, przystanek, parę osób o których nie mielibyśmy pojęcia gdyby nie latarka (latarka w Nepalu jest rzeczą absolutnie niezbędną :p!) i my. Daliśmy znak Shankarowi, który miał po nas wyjść. I wyszedł. Tylko nas nie było tam gdzie powinniśmy być. Lekko zrozpaczeni i absolutnie sami jak palec (wszyscy Ci ludzie gdzieś poznikali) zatrzymaliśmy jakiegoś motocyklistę żeby zapytać gdzie też do jasnej cholery jesteśmy. Okazało się że do Shankara mieliśmy 4 km i jeden punkt kontroli policyjnej. Iść? Czekać na jakiś zabłąkany autobus? Nie było wyjścia, musieliśmy pojechać taksą, za którą na początku zaproponowano nam 500 rupii (tradycyjnym nepalsko-indyjskim sposobem najpierw wyciągając samochód – towar – z garażu, przygotowując się do jazdy i na końcu informując o cenie nie wiedząc czy klient jest w ogóle zainteresowany), ale uratował nas inny taksówkarz który nagle wyłonił się z ciemności i zaproponował rupii 300.

widok z tarasu Państwa Lamichhane
Spotkaliśmy Shankara i jego tatę po czym szliśmy 20 minut w ciemnościach... okazało się, że jego dom rodziny zamiast ogródka ma pole ryżowe! Wyglądało to (rano) niesamowicie- jak zielone morze z groblą po której szło się do domu. Rodzice Shankara byli przemili i bardzo gościnni, jego tata nosił tradycyjną nepalską czapkę, mama sari i... przygotowali dla nas osobne pokoje :). Było więc bardzo grzecznie (kolejnego dnia mama się jeszcze upewniła że nie jesteśmy małżeństwem i przez cały czas zwracała się do Esteve „Babu” jak woła się tutaj małych chłopców, tu mały słowniczek nepalskiego). Dzięki spaniu osobno i braku internetu poszliśmy spać o 21:30 i wstaliśmy skoro świt.

jezioro Phewa
nasza "Have a nice day" łódeczka
Kolejnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie Pokhary podzielonej między miasto i przeznaczony dla turystów rejon Lakeside nad jeziorem Phewa, nieco na uboczu, pełen hoteli... i tyle. Tam też nas pokierował Shankar. Pokhara jest miejscem startowym dla wybierających się na trekking w Annapurna Conservation Area, sama w sobie oferuje tylko parę atrakcji. Jedną z nich jest przejażdżka łódką, na którą się wybraliśmy samodzielnie wiosłując do wysepki na której znajduje się świątynia i z powrotem. Próbując znaleźć drogę do World Peace Stupa - w Nepalu jest bardzo, bardzo dużo obiektów „(world) peace”- odkryliśmy, że istnieje w Nepalu oficjalna informacja turystyczna, która na dodatek rozdaje darmowe mapy! Było to bardzo miłe zaskoczenie, tak jak najtańsze chow mein naszego życia kilka kroków dalej, które zlokalizowane pośród innych, drogich i turystycznych restauracji kosztowało 30 rupii! Być może powinniśmy nieco bardziej urozmaicić sobie naszą lunch dietę w Nepalu, zamiast jeść momo i chow mein na zmianę, ale i tak jest to bardziej pożywne niż ciągłe spożywanie zupek chińskich, które podpatrzyliśmy u naszych towarzyszek podróży z następnych dni. Ach ten dziading.

Droga do World Peace Pagoda/Stupa
raj - przez śmieci - utracony



Dalsza droga

Teraz już z mapą dalej szukaliśmy trasy do Stupy, ale na nic prowizoryczna mapa przy maleńkich uliczkach i lesie. Pytaliśmy więc o drogę mijanych ludzi. Kiedy byliśmy przy schodach na 99% prowadzących do Stupy właściciel sklepu z przekąskami przy szlaku powiedział nam że nie tędy droga i pokierował w inną stronę. Ta trasa w zasadzie też była dobra, tylko znacznie bardziej okrężna i w międzyczasie znalazł się na niej chłopak który zaczął nam podpowiadać że mamy wejść w las, co też zrobiliśmy. Chłopak co pewien czas pokazywał się zza krzaków i krzyczał że to nie tu, po czym ostatecznie obwieścił że jest niebezpiecznie i za pewną sumę pieniędzy doprowadzi nas do głównego szlaku. Zastanawialiśmy się czy był freelancerem czy to może praca zespołowa z panem ze sklepiku. 
Stupa, piękni chłopcy i widoki


Podziękowaliśmy i hardo szliśmy dalej chociaż było stromo, straszno (głośno od cykad- po prawej), a w nogi wessały mi się łącznie trzy pijawki (tutejsze są leśne i malutkie, ale wciąż obrzydliwe). Jednym słowem po raz kolejny mogliśmy się poczuć jak Indiana Jones (przedzierając się przez las do miejsca do którego można dostać się  - prawie - autobusem). Peace Stupa oferuje odpoczynek, piękne widoki na jezioro, Pokharę i kto wie, przy dobrej pogodzie może nawet widać Himalaje. Było już dosyć późno, a obiecaliśmy że będziemy w domu przed 19, bo po zmierzchu ciężko złapać autobus do Lekhanath Chowk. Zajrzeliśmy więc szybko do Devi’s falls, wodospadu, który tworzy rzeka tuż przed zniknięciem na kilka kilometrów pod ziemią. Swoją nazwę zawdzięcza ponoć pechowemu Szwajcarowi Davidowi, który wpadł do środka ciągnąc za sobą swoją dziewczynę.
Devi's falls
Kiedy beztrosko oglądaliśmy wodospad zadzwonił Shankar że na drodze do Lekhanath jest blokada zaczynająca się 3 km od wioski i zaproponował że może prześpimy się w hotelu w Lakeside. Woleliśmy przemaszerować 3 kilometry mimo że się ściemniało, popędziliśmy więc na autobus. Ostatecznie okazało się, że blokada była od 9 do 18:00, więc na szczęście nie musieliśmy więcej tego dnia chodzić . Nie obyło się jednak bez adrenaliny, bo mniej więcej w połowie drogi w autobusie zaczęło się kotłować, kobiety zaczęły krzyczeć, a my nie wiedzieliśmy co się dzieje. Myślałam że coś się pali, poważnie brałam więc pod uwagę wyskakiwanie przez okno koło którego siedziałam (zwłaszcza że już dwa razy na naszych oczach z hukiem eksplodowały na tutejszych drogach opony), ale to tylko jakiś facet bił się z kontrolerem. Facet wyleciał za drzwi, a my spokojnie jechaliśmy dalej.
U rodziców Shankara zorientowałam się, że w Nepalu chyba zawsze pierwsi jedzą goście – tak było i u nich i w sumie jest w naszej rodzinie z Katmandu. Tego wieczoru siedzieliśmy też z rodzicami na balkonie próbując się dogadać, słuchając żab i cykad i ostatecznie oglądając ludowe występy w telewizji (Shankar musiał pojechać do prowincjonalnego szpitala do którego został przydzielony na dwa lata obowiązkowej „służby” w oddalonych regionach kraju).


Procesja buddyjska, już w drodze do Chitwan
Kolejnego dnia planowaliśmy podziwianie Annapurny i innych szczytów z Sarangkotu, ale przeszkodził nam monsun. Stwierdziliśmy, że nawet jeśli przestanie padać to i tak niewiele będzie widać. W związku z tym wsiedliśmy do autobusu jadącego doChitwan, w którym spotkaliśmy dwie Hiszpanki. O tyle nietypowe, że podróżują tak samo jak my będąc głuchonieme. I co ciekawe, robią wszystko bardziej.

czwartek, 13 sierpnia 2015

W okolicach Katmandu - Bhaktapur i wiejski Nepal

Posty z Kathmandu będą dość chaotycznym zlepkiem historyjek i obserwacji (jak ten poprzedni), bo ogólnie rzecz biorąc, z dnia na dzień, żyjemy sobie dość nudno – pobudka o 7:30 – szpital/trening – lunch – wędrówki po mieście/zwiedzanie. Nepal sam w sobie jest dość spokojny (pod względem rozrywek), a nami nikt szczególnie z rodziny czy IFMSA się nie zajmuje.
Wieża Dharahara stała się w Kathmandu symbolem
Spacery po mieście i poznawanie go dostarcza nam jednak wystarczającej ilości zabawy. W Nepalu na przykład rząd charakteryzuje rozbrajająca szczerość w związku z czym istnieje tu Urząd ds. Nadużyć Władzy i osobny Urząd ds. Prania Pieniędzy, a w gazecie widzieliśmy ostatnio konkurs na bloga komentującego oświadczenie, że jakiś kolejny urząd dobierze się do wszystkich NGOsów wykorzystujących pieniądze w „niewłaściwy sposób”. Ze zwiedzania i spacerów zwykle wracamy piechotą, bo po pierwsze ciężko nam je ogarnąć bez nepalskiego, a po drugie nierzadko ma się tylko połowę ciała w busie. Busy dołączają do masy motocykli, skuterów i samochodów, którymi dzielnie na większych skrzyżowaniach sterują na specjalnych stanowiskach policjanci. Światła w Katmandu owszem są, ale usłyszeliśmy, że nie działają od dawna dlatego, że zainstalował je w ramach współpracy rozwojowej rząd japoński... na drogich japońskich częściach na które Nepal nie może sobie pozwolić. Niech żyje dobra pomoc.

Bhaktapur, Durbar Square
Momo przygotowane wczoraj przez naszych gospodarzy
Ku naszej radości w Nepalu podejście do wegetarianizmu nie jest aż tak ścisłe jak w Indiach. Przekąsić można więc nie tylko luksusowego w Indiach kurczaka, ale i baraninę, słyszałam coś o wieprzowinie oraz... bawoła. Kiedy oglądam bawoła pracującego w polu nie widzę wielkich różnic między nim a krową, ale widać nie wszyscy mogą być święci. W zawiązku z tym dnia w wersji „buff” bywają często tańsze od kurczaka. Poza tym jedzenie jest zbliżone do indyjskiego, a o nim (mam nadzieję) później.
Bhaktapur
Kiedy chodzimy po okolicy wygląda to tak, jakby w 2012/2013 zjechały się do Nepalu tłumy turystów. Normalnie obstawiałabym może 2010 (bo w 2008 nastąpił przewrót), ale wiele knajp nastawionych na turystów powstało w 2013 właśnie i od 2013 trzeba w niektórych miejscach płacić niewyobrażalne na ten region sumy za wstęp do zabytków. W Indiach absolutnie nie mieliśmy problemu z płaceniem i faktem segregacji na Hindusów i niehindusów, bo ceny były poza Taj Mahal rozsądne. Tu natomiast biorą się z sufitu (lub być może z tego że o przetrwanie każdy - nawet zabytki - walczy tu sam i wygląda to tak jakby nie było żadnej rządowej pomocy na odbudowę niczego) i staramy się migać. Ceny podskoczyły ponoć dodatkowo po kwietniowym trzęsieniu i w mocno zniszczonym Bhaktapurze, 6 kilometrów od Katmandu za sam wstęp do obstawionego budkami z biletami centrum miasta trzeba zapłacić 1500 rupii. Kolejny 1000 w świątyni Pashupati i 750 na Durbar Square i jeśli jesteście w Katmandu na 2-3 dni, bez problemu pożegnacie się z sumą podobną pewnie do wydanej na oglądanie zabytków Paryża. Warto jednak powiedzieć, że każde z tych miejsc naprawdę trzeba zobaczyć.
gdzieś w okolicach Sindhukot
We wtorek rano mieliśmy malutkie trzęsienie ziemi, ponoć było to koło 4,3 stopni w skali Richtera. Myślałam że pacjent siedzący po przeciwnej stronie stołu kopnął go, ale dr Andrew i reszta ekipy która przeżyła poprzednie trzęsienia, wiedziała co to. Chwilę później napisał też do mnie Esteve – jego trening został przerwany z obawy przed czymś większym. Dopiero jadąc do Bhaktapuru uświadomiliśmy sobie jak duże są zniszczenia po kwietniowym trzęsieniu. Wiele budynków, w tym świątyń, zawaliło się lub nie nadaje się do mieszkania i jest powoli rozbieranych na olbrzymie stosy cegieł, belek i błota na środku ulic. Na większych przestrzeniach na zewnątrz miasta wciąż stoją namiotowe wioski. Co ciekawe bardzo duża część namiotów, jeśli nie wszystkie w miastach, pochodzi od Chińskiego Czerwonego Krzyża, o czym w naszych mediach raczej się nie usłyszy. Wygląda na to, że Chiny mimo złej sławy dość intensywnie angażują się w pomoc w konfliktach i katastrofach (pamiętacie że Chiny ewakuowały Polaków z Jemenu?).
lekcje w tymczasowej blaszanej szopie


W drugi dzień weekendu, który tutaj nie jest weekendem, tylko niedziela pierwszym dniem pracującym (weekend od piątku po południu do soboty wieczór) wybraliśmy się oglądać szkołę, którą ma rozbudowywać NGO z którym Esteve nawiązał współpracę. Nazwa oczywiście mówi sama za siebie – Society for Partners in Development – nic. I też tak szeroki jest wachlarz zainteresowań organizacji – co złapią, to robią. Znacie grupę lekarzy która chce przyjechać leczyć za darmo w Nepalu? Będzie zorganizowane. Pomagają ośrodkowi zdrowia, szkole, budują ścieki i studnie. I przy okazji podkreślają że są bogaci, więc NGO jest z czystości serca, nie potrzeby utrzymania rodziny ;). Tak więc jechaliśmy w 9 osób jeepem żeby pomierzyć plac szkolny. Wioska nazywa się Sindhukot i mimo, że mniej więcej jej tereny obejmuje jeszcze mapa Doliny Katmandu dojazd zajął nam 3 godziny. Przejechaliśmy rzekę, kilka razy pobieżnie ogarnięte osuwisko, a najwspanialsze jest to, że co pewien czas mijały nas zdezelowane, publiczne autobusy cudownym sposobem dające sobie radę w tych warunkach. Żeby być kierowcą autobusu na nepalskich drogach naprawdę trzeba mieć jaja.

Wynagrodzeniem były widoki, jak te które widzieliśmy kiedy przyjechaliśmy do Nepalu, tylko jeszcze lepsze. Wioski, tarasowe uprawy ryżu, góry. Naszym pierwszym przystankiem był ośrodek zdrowia opiekujący się miesięcznie 300 pacjentami i porządnie doposażony w namioty i toalety przez UNICEF i WHO. Pracować w takim miejscu... to prawdziwa medycyna! Praktykowana przez paramedyków, bo lekarze dostępni są tylko w większych miastach. Moim zadaniem było wymyślenie czego mogą w takim miejscu potrzebować, ale nie czułam się szczególnie kompetentna. Paramedyk stwierdził, że mogliby dostać mikroskop do analizy – pozamedyczni niech wybaczą – stolca w poszukiwaniu pasożytów. Czy tylko ja nie umiem takich cudów skończywszy medycynę?! Ośrodek zdrowia jest też uprawniony do prowadzenia (za pomocą badania fizykalnego) ciąż (4 obowiązkowe kontrole, żeby dostać becikowe w wysokości 1900 rupii = 18 euro) i porodów.
Przy świątyni Pashupati


uroczystości pogrzebowe
Następnym przystankiem była szkoła, do której uczęszcza 140 dzieci, ale bogu dzięki tego dnia nie było ich aż tyle. Większość mieszkańców tych okolic należy do kasty nietykalnych i zajmują się garbarstwem (i hodowlą warzyw i owoców na własne potrzeby). Kiedy skończyliśmy wizytę w szkole w jednym z domów urządzono nam poczęstunek z ogórków, jabłek i gotowanej kukurydzy.
Katmandu, Durbar Square
Na początku dzieci były nieco onieśmielone, ale po pewnym czasie musiałam wszystkim po kolei robić zdjęcia. Wchodziliśmy też do klas w których nie było nauczycielki (są tylko dwie rotujące pomiędzy 5 klasami którym zadają ćwiczenia do zrobienia, co kończy się tak że większość niepilnowanych dzieciaków biegała po trawniku :p) i na powitanie rozlegało się śpiewane „Good morning Miss!”. Cykałam kilka zdjęć, dziękowałam i na wyjściu słyszałam „Goodbye bye Miss!”. Były przekochane.
tak oglądaliśmy zdjęcia - jestem w środku!
a tak jechaliśmy do Sindhukot

spróbowaliśmy nepalskiego granizado...
Wracając utknęliśmy na trochę, bo okazało się, że na tych dość niedostępnych drogach kursują ciężarówki i jedna akurat nie potrafiła objechać osuwiska, które zaczął usuwać spychacz. Dookoła kręcili się ubrani w robocze ciuszki kolesie z włoskim akcentem. Okazało się że należeli do Cooperativa Muratori e Cementisti, włoskiej firmy wykonującej projekty budowlane na całym świecie. Kiedy dojeżdżaliśmy do miasta mijały nas samochody wypełnione kolesiami ubranymi na pomarańczowo, inni obowiązkowo boso szli bokiem ulicy. Wytłumaczono nam, że wszyscy zmierzali na całonocne świętowanie nad brzegiem rzeki. Kolejnego dnia wybraliśmy się do Pashupati, miejsca pogrzebów i świątyni Shivy, gdzie kontynuowano obchody, a do bramy stał kilometrowy ogon kobiet z ofiarami dla bogów. Od naszej rodziny dowiedzieliśmy się że to dzień postu, kiedy przez cały dzień nie je się absolutnie nic i kończy pani roti czyli rozpuszczonym w wodnistej zupie roti. Próbowałam znaleźć to święto w hinduskim kalendarzu, ale zadanie mnie przerosło – w hinduskim kalendarzu jest tyle informacji i tyle świąt każdego dnia dla tylu regionów, że konia z rzędem dla tego który go rozumie. Kiedy zresztą na początku zapytaliśmy naszej rodziny czy będą w czasie naszego nepalskiego pobytu jakieś święta, stwierdzili, że nie bardzo i nawet o nim nie wspomnieli. Ot, maleńkie święto. Jak bym chciała tu być kiedy naprawdę się dzieje!