wtorek, 1 września 2015

Dlaczego nie mogę być panią (tradycyjnego, nepalskiego) domu?

Poranne widoki w Nagarkot, później było nieco lepiej :) 
To będzie już chyba ostatni post z Katmandu i Nepalu, między innymi dlatego, że zwiniemy się stąd nieco szybciej. Tym razem to nie trzęsienie ziemi, ale konflikty społeczne, barykady na drogach i godzina policyjna w regionach przez które mamy jechać do granicy. W większości stanów graniczących z Indiami (Terai) został wprowadzony stan wyjątkowy, po tym jak w ciągu ostatnich kilku dni m.in. w stanie Kailali na zachodzie, w czasie zamieszek spalono żywcem 8 policjantów, gdzie indziej podpalono parę ciężarówek i zaatakowano autobusy. Kailali rząda autonomii i w perspektywie widzi się ponoć jako część Indii, ale wszystko zaczęło się niewinnie od tego, że (nie wiedzieć czemu) Nepalczykom nie podoba się pomysł stworzenia 7 dużych regionów z kilkunastu obecnych. Dla nas te strajki w zasadzie – jako turystów – nic nie oznaczają i jesteśmy absolutnie bezpieczni cokolwiek by się nie działo (jako główne źródło dochodów zgodnego lub podzielonego narodu), ale w związku z tym nie określiłabym Nepalu jako oazy spokoju. Dodam do tego jeszcze to, że w czasie naszego pobytu odbyło się parę strajków pracowników transportu, Katmandu najeżone jest wojskiem i policją, a dziewczyny z SOR przyjmowały 3 postrzelonych gangsterów (w tym jednego śmiertelnie przez policję, co wzburzyło Nepalczyków). Najeżony ochroniarzami jest też szpital i w tym przypadku już nie wiem po co, bo tylko irytują, kiedy nie chcą nikogo przepuścić z jednej części szpitala do drugiej bez przepustki. Z pewnością nie buduje to zaufania i poczucia bezpieczeństwa. Dobre jest natomiast, że protestują tu też studenci, rzecz u nas dość rzadka, a szkoda. Ci których zobaczyliśmy dzisiaj mieli transparenty tylko po nepalsku, ale innym razem studenci medycyny krzyczeli, że „We are students, not ATMs”. Absolutnie się zgadzam, student nie bankomat i naszą cudowną, bezpłatną edukację będę chwaliła do końca życia (oczywiście ma dużo problemów i wymaga naprawy, ale rozwiązaniem nie są pieniądze studentów). Oczywiście w porównaniu z Indiami, Nepal wciąż jest krainą ciszy i spokoju. 
droga do Nagarkot
Update: Dzisiaj poszliśmy w końcu zapytać o cenę autbusów do Khakarbitty na granicy z Indiami, ale żadnego targowania nie było... Bo ani do Khakarbitty ani do Janakpuru żadne autobusy nie jeżdżą, pod eskortą lub bez. Nie istnieje, poza lotniczym, żaden transport na wschód i rozwiązał się nasz problem czy odwiedzać Janakpur czy nie. Zamiast tego wyjedziemy z Nepalu tak jak przyjechaliśmy i w Gorakhpurze zadecydujemy co robimy dalej – jedziemy do Darjeeling czy do Varanasi.

Update 2 z Varanasi: Kolejnego dnia kiedy poszliśmy zarazerwować bilety do Sonauli okazało się że autobusy do Kakarbitty jeżdżą, ale jest ich mniej, więc niestety nie było już miejsc i pojechaliśmy do Sonauli. I może dobrze się stało, bo dzisiaj od niesłyszących Hiszpanek, które spotkaliśmy ponownie, dowiedzieliśmy się że na tej trasie stały łącznie 24h z innymi autobusami, w trakcie których niezadowoleni mieszkańcy zaczęli podpalać niektóre autobusy, a pasażerowie z ich własnego zaczęli uciekać w popłochu nie bardzo tłumacząc im co się dzieje.

W międzyczasie w ciągu naszego ostatniego tygodnia w Nepalu odwiedziliśmy Nagarkot (słynny z uwagi na widoki roztaczające się stamtąd na Himalaje) i Patan. Do Nagarkotu zebraliśmy się w pośpiechu - planowaliśmy się tam wybrać w sobotę i niedzielę, a musieliśmy wyjechać w piątek, bo Esteve był potrzebny w Katmandu w niedzielę. Wiedząc tylko że powinniśmy jechać przez Bhaktapur, wyszliśmy z domu koło 14. Okazało się że część do Bhaktapuru jest dłuższa niż z niego do Nagarkot (bez 40 minutowego czekania aż zbierze się nam autobus ;)) i koło 17/18 wjeżdżaliśmy już na wzgórza. Naszym problemem było to, że nie mieliśmy zielonego pojęcia gdzie wysiąść, a kilkukilometrowa wieś jaką jest Nagarkot nie pomagała. Byliśmy jednak wytrwali i przekonani, że lepiej jest schodzić, niż wchodzić i tak dotarliśmy do Nagarkot Bus Park, gdzieś w chmurach. O cenach z Chitwan mogliśmy jedynie pomarzyć, chociaż i tak próbowaliśmy je ugrać. Najlepsze co udało nam się jednak załatwić to pokój z dzieloną łazienką (i ciepłą wodą tylko kiedy dwa razy zapytałam pana dlaczego jej nie ma, który dopiero wtedy podłączył nową butlę z gazem do piecyka, którą zaraz po moim prysznicu z nieznanych powodu odłączył) za 500 rupii. Kiedy wracaliśmy z rytualnego chow mein otaczały nas chmury i ciemność. 
deszcze sprawiają problemy...
Z uwagi na pogodę stwierdziliśmy że ustawimy budzik na 5:00 z przyzwoitości (wschód słońca na który właśnie wszyscy się do Nagarkot zjeżdżają, żeby po godzinnym marszu do wieży widokowej podziwiać pierwsze promienie na ośnieżonych szczytach) sprawdzimy jak się chmury mają i pójdziemy z powrotem spać. Ponieważ poszliśmy spać o godzinie mniej więcej podobnej do Pokhary, wstaliśmy ostatecznie o 7:30 i zebraliśmy się do wieży nie oczekując zbyt wiele. Widoki były ładne, przede wszystkim doliny Katmandu, o Himalajach możemy w zasadzie zapomnieć. Człapiąc spotkaliśmy też parę Polaków, którzy za pierwszym razem kiedy ich mijaliśmy, tajniacko przerzucili się na angielski (wyglądam na aż tak typową Polkę ;D?!). Wybraliśmy sobie trasę spokojną, cały czas w zasadzie asfaltem (z jednej strony rozczarowanie, bo co to za trekking, z drugiej dzięki temu 1,5 naszych zadków nie była w błocie, bo Esteve i tak zaliczył glebę w błotku, a ja bezbłotnie). Po drodze musiało nas też oczywiście zlać (łącznie padało tego dnia 3 razy) i popołudniem dotarliśmy do świątyni Changunarayan skąd był bezpośredni autobus (przez Bhaktapur ;)) do Katmandu.
Ulewa 3 razy dziennie nam niestraszna, wiejskim dzieciom i suszącym się kukurydzom też nie
Drepcząc do domu postanowiliśmy zabic głód mięsnymi kąskami przy wiadukcie, które za każdym razem kiedy tamtędy przechodziliśmy sprawiały że ciekła nam ślinka. Były też podejrzanie tanie i ostatecznie okazały się podrobami, miejmy nadzieję z kurczaka, wśród których udało nam się zdiagnozować jedynie wątróbkę.

W niedzielę, kiedy Esteve miał być zajęty (a okazało się że i drużyna i babeczka z PSD zmienili plany nie informując go) oblałam egzamin na tytułową panią tradycyjnego, nepalskiego domu. Bo otóż w takim domu nie używa się pralki (choćby takowa stała na 3 piętrze domu, tak jak to jest w naszym przypadku). W związku z tym pierze się w zimnej wodzie ze studni w rękach własnych lub wynajętych (i to nauczyło nas szacunku do tych 50 Rs za odświeżenie kilograma naszych brudnych skarpet). Ja prałam we własnych i przypuszczam, że choćbym miała Vanish lub inne cuda, nie usunęłabym plam, które jak były tak są. Ale za to pranie pachnie jak nigdy w ciągu ostatniego miesiąca.
Changunarayan
Druga, półdniowa wycieczka do Patanu była naszym ostatnim zabytkiem z listy UNESCO w dolinie Katmandu. Patan jest w zasadzie przedłużeniem Katmandu i szczęśliwą wyspą miliona ambasad, siedzib UN i NGOsów. Poza tym, jako jedyny posiada bezpłatny i ocalały z trzęsienia w dużej części Durbar Square (płaci się za muzea, co jest już bardziej w porządku). Zaczęliśmy od podziwiania nowoczesnego laboratorium diagnostycznego starszego syna naszych gospodarzy, pierwszego laboratorium w Nepalu, które ma certifikat ISO. Dostaliśmy też parę porad dotyczących dalszej podróży i błogosławieństwo na dalszą drogę. Co ciekawe wiele osób w szpitalu, kiedy dzisiaj się żegnałam i mówiłam że jadę do Indii, przestrzegało mnie jak tam niebezpiecznie, że trzeba uwazać, a najlepiej podróżować w towarzystwie kogoś „lokalnego”.
Co kupić wyjeżdżając?
W szpitalu, podczas tygodnia, który spędziłam na pulmonologii (a w zasadzie przy niej, bo jest przecież jeden wielki oddział gdzie neuro leży przy gastro, który leży przy pulmonologii) odkryłam zjawisko jakim jest POChP u niepalących. W Nepalu nikogo to nie dziwi z uwagi na kopcące piecyki, na których gotują matki, żony i kochanki, a kiedy poszperałam POChP okazuje się być 3 zabójcą w skali świata (po zawale i udarze). Sam pobyt w Katmandu, nawet jeśli nie zamierzacie gotować, może być ciężką przeprawą dla kogoś o wrażliwych oskrzelach. Powietrze jest tak zanieczyszczone i pełne pyłów (ponoć po trzęsieniu ziemi), że większość ludzi nosi maseczki, ale kto wie czy cokolwiek one dają. Z innych ciekawych przypadków... myśleliśmy – poza tym jednym przypadkiem kiedy BP poczęstował nas lokalnym trunkiem – że w Indiach i Nepalu za bardzo się nie pije. My nie pijemy, alkohol drogi, więc nawet go nie spróbowaliśmy... no ogólnie myśleliśmy że piciu nic nie sprzyja. A tu proszę. Endokrynologia jest kopalnią alkoholików, którzy nabawili się cukrzycy (tu cukrzyca to endokrynologia, więc siłą rzeczy nawet tarczyca jest przemiłą odmianą). Jeden pacjent przyznał się nawet, że daje radę 3 butelkom bimbru dziennie, jesli dobrze zrozumiałam.
Patan
Nie tylko przypadki chwytają w szpitalu za serce. Jest to pierwszy szpital, w którym widzę całe rodziny, często z małymi dziećmi, które przebyły setki kilometrów i długie godziny drogi, koczujące na podłodze korytarzy. Mają karimaty, koce, rozkładane na noc, zwijane na dzień, tam jedzą, ładują komórki, piorą ubrania swoje i chorych, jednym słowem czekają i żyją. W tej sytuacji myślę, że cudownie się dzieje, że w Prokocimiu wybudowano pierwszy dom Ronalda McDonald’a dla rodziców chorych dzieci, ale byłoby cudowniej, gdyby zauważono że Ci ludzie są biedniejsi i przebyli dłuższą drogę. Do tego za wszystko muszą płacić. Co prawda są to psie pieniądze w porównaniu z wyceną łóżek w polskich szpitalach, czy nawet tutejszych prywatnych, ale dla biednych rolników nawet 250 rupii za dzień może być wyzwaniem. A to za samo łóżko, nie licząc diagnostyki i leków. Na szczęście w każdej części szpitala są 2 czy 3 darmowe łóżka, w których wpłaca się tylko minimalną kaucję a badania są darmowe, ale żeby się na nie załapać trzeba naprawdę nie mieć nic.
Patan, Durbar Square
W ostatnim tygodniu praktyk trafiłam też prawdziwej przychodni, nie zakamuflowanego jako „poradnictwo” punktu kontroli i wydawania leków antyretrowirusowych. Prawdziwa przychodnia to dopiero próba dla nerwów. Po pierwsze przyjmują tam tylko i wyłącznie lekarze w trakcie specjalizacji. Specjalizacji z medycyny. W Nepalu pierwsze 3 lata po studiach polegają na ogólnej medycznej lub chirurgicznej specjalizacji. W związku z tym w skład „medycyny” (interna) wchodzi nawet neurologia, a między oddziałami rotuje się mniej więcej co 2-3 miesiące. Nie uwłaczając lekarzom w trakcie specjalizacji, podczas wizyty w szpitalu w Katmandu zdarza się , że nie potrafią zreferować przypadku (nie żebym ja była mistrzem, ale przecież wciąż mam czas ;)). Sami jednak muszą analizować przypadki w przychodni, ustalać leczenie i diagnostykę od pierwszego roku. Są otoczeni przez wszystkich pacjentów czekających w kolejce z rodzinami, bo zamiast czekać na zewnątrz, wszyscy, razem z zabłąkanymi jednostkami, stoją okręgiem dookoła biurka przy którym będą za pół godziny przyjmowani. Aktualny pacjent musi się więc spowiadać przy wszystkich, nawet jeśli są to problemy z zajściem w ciążę lub skierowanie z poradni psychiatrycznej. Badanie natomiast ogranicza się do pulsu i ciśnienia. Kiedy siedziałam udo w udo z lekarzem z lewej i pacjentem z prawej i jeszcze miałam sprawdzić puls na stopach to dopiero było wyzwanie. 


W całym szpitalu trochę śmierdzi też typowym szowinistycznym podziałem na mężczyzn lekarzy i kobiety pielęgniarki (wołane sister, w związku z czym każdą kobietę w fartuchu, również mnie, tytułuje się sister, co musi mocno irytować lekarki). Wśród 22 osobowej grupy z którą uczęszczam na zajęcia są tylko 3 dziewczyny, nie licząc mnie. Wydaje się więc że lekarki starają się różnymi sposobami podkreślić swoją odrębność (tak mi się wydaje ale może też wynikać to z tego, że po prostu pochodzą z bardziej postępowych rodzin). Salowe i pielęgniarki na przykład noszą sari, ale żadnej z lekarek nie uświadczy się w niczym innym niż kurcie, albo zwykej bluzce i dżinsach. Pielęgniarki, jak większość hinduskich kobiet, noszą też bindi świadczące o opiece mężczyzny – ojca lub męża. Nie ma go za to żadna ze studentek czy pań doktor.

Przy okazji praktyk w Katmandu uczę się też na temat innych krajów, przede wszystkim Malediwów. Poza wiedzą z wikipedii dowiedziałam się na przykład, że można tam studiować wszystko...poza medycyną. Zainteresowani zostaniem lekarzem muszą więc studiować zagranicą, w czym czasem pomagają rządowe stypendia. Mój kolega z oddziału studiował na przykład w Egipcie (musiał nauczyć się arabskiego), po czym udał się na specjalizację do Nepalu (w Egipcie ciężko zdać egzaminy specjalizacyjne). Stypendia rządowe mają tam (podobnie do Nepalu) ten minus, że między studiami i specjalizacją trzeba wrócić i odrobić pańszczyznę w zabitej deskami wiosce (która na Malediwach musi być całkiem przyjemna i nigdy nie dalej niż 100 metrów od rajskiej plaży;)).
W ciągu ostatnich dni uświadomiliśmy sobie też że Katmandu żyje nocą (przede wszystkim piątkową). Ale nie tylko tak jak widzieliśmy wracając o północy z Chitwan, choć wtedy też nas to zaskoczyło. Otóż są w Katmandu prawdziwe imprezownie z których zdjęcia, jak na Jamajce (bo jak dotąd tylko stamtąd słyszałam podobne doniesienia) są zamieszczanie w oficjalnej gazecie Kathmandu Post. I nie trzeba być gwiazdą lub wkręcić się na VIP party. Po prostu trzeba być w klubie. Żałowałam bardzo że my nie byliśmy, bo przecież nie zawsze dostaje się szansę bycia w gazecie.
Goodbye (a bit polluted) Kathmandu!
To by było na tyle z Katmandu. Piszę to już tydzień (ponad?) po naszym wyjeździe z niego, w podobnym Sikkimie. Pisanie w ruchu nie jest prostą rzeczą. Na pożegnanie z Katmandu powiem jeszcze, że dzięki niemu odkryliśmy że giełdy papierów wartościowych są w wielu krajach – w Nepalu też. Ostatnią rewelacją, zostawioną na koniec przez przypadek jest to, że zimna wojna trwa dalej. Nie tyko NGOsy i działy UN marzą o podbiciu Katmandu – Rosja i Stany Zjednoczone też. W związku z tym uzbrojone są w najlepsze działki w Katmandu – obydwa kraje mają po dwa ogromne, otoczone wojskiem, murem i drutem kolczastym tereny, z czego jeden znajduje się dokładnie naprzeciwko dawnego pałacu królewskiego (i nie wiadomo co tam się dzieje, bo o wizę ubiega się gdzie indziej).