piątek, 28 lutego 2014

Spaleni biernie, część 2

Carnaval de Nice, Bataille des Fleurs
Kolejnego dnia po zwiedzeniu starej części Antibes z Guillame, zabraliśmy plecaki i ruszyliśmy do Nicei. Tym razem na zwiedzanie miasta mieliśmy cały dzień z którego ja mimo wszystko uszczknęłam trochę na dalsze darmowe podglądanie karnawału. Tym razem zaplanowana była cudownie brzmiąca „bitwa kwiatów”. Jeszcze tylko zostawimy rzecz u hosta... No właśnie. Był to – jak dotąd – jeden z moich najbardziej oryginalnych hostów. Chcąc jedynie zostawić rzeczy natknęliśmy się na dwójkę jego znajomych, chillujących w zagraconym salonie z dwoma wielkimi psami, które po pierwszym bardzo negatywnym wrażeniu (kiedy wydawało się, że chcą nam odgryźć nogę albo chociaż ucho) okazały się jednymi z najmilszych mieszkańców i po dwóch dniach znajomości zostały ochrzczone przez Mateusza jako Biała Masajka i Matka Przełożona. 
tak - razem z innymi - oglądałam Bitwę Kwiatów z McDonald'sowej miejscówki
Usiedliśmy na chwilę. Atmosfera bohemy, wszyscy patrzyli się na siebie, nie mówiąc ani słowa. Szybko się zmyliśmy, całą drogę do centrum zastanawiając się jak będą wyglądać nasze dwa kolejne dni w tym mieszkaniu, w którym - jak nam zapowiedziano – piękni czterdziestoletni co dzień organizują imprezy po których budzą się przywaleni trójką przypadkowych współtowarzyszy.
jeden z moich ulubionych placyków w starej części Nicei
Cały teren parady zastawiony był dość szczelnie wielkimi płachtami, a przy każdym prześwicie stały już po trzy osoby. Parada już się zaczęła, sprawa wyglądała beznadziejnie. W obliczu zaistniałej sytuacji postanowiłam napić się kawy w McDo tuż przy torze parady, który ku mojemu zaskoczeniu okazał się wyborną miejscówką. Razem z większym gronem osób, w tym dwoma panami bezdomnymi, staliśmy sobie na stołach. Karnawał w wersji budget.
Bitwa Kwiatów ciągnęła się wzdłuż sporej części Promenade des Anglais
Niestety okazało się, że „bitwa kwiatów” polega na (jak w zasadzie i następnego dnia podczas karnawału w Menton) przejeździe platform udekorowanych kwiatami sukcesywnie odczepianymi i rzucanymi w tłum przez urocze panie. Ładnie wyglądali później w całym mieście ludzie wędrujący z naręczami kwiatów. Po zakończeniu parady dołączyłam do reszty i jakoś tak długo plątaliśmy się po mieście szukając motywacji do powrotu do mieszkania.
Nicea widoczna z Colline du chateau
Ostatecznie tak naprawdę całe towarzystwo było miłe. Tylko do tego dość specyficzne, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni. W Polsce mimo wszystko nie często zdarza mi się trafić na grupę czterdziestolatków mających dzieci w wieku 6-16 lat, którzy mimo tego co dzień spotykają się przy sporych ilościach wina i worku trawy. W miarę upływu wieczoru byliśmy też wprowadzani w zawiłe historie wszystkich obecnych. Nie było to łatwe, bo zdarzało im się z nas bezdusznie żartować. Było więc Thibo, nasz host. Mówiący bardzo poprawnym angielskim, o nieco zagubionym zachowaniu. Była cicha Francoise, właścicielka psów o typowej fizjonomii psów francuskich bezdomnych, śpiąca w mieszkaniu „choć miała być tylko dwa, trzy dni”, a ostatecznie zostając już tydzień. 
Port w Nicei
Później od Melissy, bardzo energicznej Mulatki z RPA, która dla odmiany spała w pokoju Thibo dowiedzieliśmy się, że Francoise jest kobietą, z którą Thibo ma 16-letniego syna. Melissa natomiast przez telefon Agi, aby nie mógł oddzwonić i nie zadawał pytań, poinformowała swojego męża, żeby jednak po nią nie przyjeżdżał kiedy będzie wracał z meczu. Poznała go, dość bogatego i miłego Francuza z Lazurowego Wybrzeża, będąc spłukana w Nowym Jorku. Postanowiła zaryzykować. Teraz po próbach separacji była uwięziona w Nicei w zasadzie bez jakiejkolwiek rodziny czy znajomych, za to z naprawdę słabą znajomością francuskiego jak na 10 lat mieszkania w tym kraju. Trzymało ją ich wspólne 8- letnie dziecko i francuskie prawo według którego  rodzice dziecka muszą mieszkać w jednym mieście (jeśli oczywiście oboje chcą je spotykać). 
Stare miasto, Menton
Dlaczego tak próbowała uciec od męża? Raz powiedziała, że jest nieskończenie nudny, innym razem że ją bije. Thibo był jedyną osobą, która wyciągnęła do niej rękę i u której mieszkała w czasie dwumiesięcznej separacji. 
W połowie „imprezy” do mieszkania wpadł Michel, pieszczotliwie „Michał”. Trochę pochodził po mieszkaniu tworząc muzykę przy pomocy puchara i długopisu, którym zakreślał po nim koła, aż tak go to zmęczyło, że padł na jedną z kanap i wstał dopiero kiedy nikogo już nie było, a my wskakiwaliśmy do śpiworów na zasłużony odpoczynek. Kolejnego dnia okazał się całkiem miłym kolesiem. Raz był malarzem, raz kucharzem. Ogólnie, jak wyjaśniła nam Melissa z rozbrajającą spontanicznością pokazując nam swój akt ,towarzystwo - niezależnie od ścieżek życia którymi podążali - było dość artystyczne i nieraz zdarzało się, że podczas imprezy łapali za pędzle, gitary lub inne przedmioty sztuki. 
Menton, Eglise St Michel i Chapelle des Penitents Blancs
Trzeba przyznać, ze niektóre grafiki czy na przykład lustro były całkiem niezłe. Jako ostatni element towarzystwa dochodziła grupka 3 mężczyzn, z którymi co prawda Aga i Mateusz rozmawiali więcej, ale mnie tak denerwowały te rozmowy dla rozmowy, w których rozmówca w ogóle Cię nie słucha, albo wkręca Agę, że jest finansistą będąc hydraulikiem, że wolałam już tak siedzieć i patrzeć się w sufit. W powietrzu wypełnionym zapachem trawki pytano nas o katolicyzm w Polsce, Taize i puszczano Couperin na przemian z południowoafrykańskim Die Antwoord.
Kolejnego dnia na większą jego część rozstaliśmy się – Aga pojechała z Mateuszem do Monaco, a ja dalej do miasteczka położonego już prawie na granicy włoskiej – Menton. W Menton co roku również odbywa się karnawał, ale jest o tyle wyjątkowy, że wszystkie postacie i platformy przygotowywane są z pomarańczy i cytryn z których słynie region. Korzystając z czasu który wciąż miałam do rozpoczęcia parady rozejrzałam się po starówce i okazała się naprawdę ładna.  Wspina się dość stromo na nadbrzeżne wzgórze (bo w końcu jest to departament Alp Nadmorskich) i górują nad nią dwa kościoły do których prowadzą tarasowe schody.
Karnawał w Menton, włączając zarówno teren parady jak i tworzony na tą okazję ogród z figurami z cytrusów, jest jeszcze lepiej strzeżony od tego w Nicei. Obsługa nie pozwala sobie na żadne prześwity, żadne podglądanie, a jednym miejscem gdzie można było rzucić okiem na platformy ponad głowami innych ludzi był wyjazd dla karetek, który blokowaliśmy z innymi szczelnym murem. Parada była nieco bardziej wystawna niż ta w Nicei, ale też trwała krócej, więc po pewnym czasie dołączyłam do ekipy z Monaco.
Mirroir d'eau w Nicei
Monaco oczywiście warto zwiedzić, ale w zasadzie był to już mój czwarty raz. Z pierwszego, kiedy byłam bardzo mała, zapamiętałam przede wszystkim wielką aferę z zaginięciem zbuntowanej Weronisi, która wyczłapała bóg raczy wiedzieć gdzie z wielkiej – jak mi się wtedy wydawało – katedry. Znaleziono ją dopiero na komisariacie policji, gdzie podejrzani panowie policjanci starali się spoić biedne dziecko colą. Z drugiego razu – 7 lat temu – pamiętam zdecydowanie więcej, byłam jednocześnie rozczarowana i oczarowana. Jako dzieciom wszystko wydaje nam się wielkie, nieogarnialne i wspaniałe, a tu później okazuje się, że pałac królewski to taki mały pikuś. Warto odwiedzić muzeum oceanograficzne, przejść się po starym mieście, rzucić okiem na tor Formuły 1 i to jak cudownie w skalnej rozpadlinie urządziło się miasto. A na koniec oczywiście dojść do kasyna, bo jak możnaby je ominąć.
Uroczy pan bardzo starał się żeby nie wpuścić mnie na teren karnawału :)
Wszystkie postacie zrobione były z cytryn i pomarańczy
Na trasie między Monaco i Niceą znajduje się wiele uroczych zakątków, na których zwiedzanie miałam czas 7 lat temu. Warto więc wyskoczyć na Cap Ferrat z palmami w całości obsadzonymi przez głośne papużki, willą Rothschildów z ogrodami i willą Kerylos. Później można skierować się do ładnego Villefranche-sur-mer i przespacerować się po starych uliczkach. A na koniec miasteczko, które po wizycie 7 lat temu było – razem z Bańską Szczawnicą – na mojej liście najbardziej zaczarowanych jakie widziałam – Eze-Village. Czułam się wtedy tym bardziej jak zdobywca, kiedy wysiadłam w Eze-Bord-de-mer i wspinałam się ścieżką aż na górę. Maleńkie, skondensowane na górującym nad okolicą i morzem wzgórzu, z fabryką Fragonarda jako dodatkową atrakcją.
Monaco
Mimo, że na Lazurowym Wybrzeżu bylismy tylko 4 dni, czuliśmy jakby to były dwa tygodnie prawdziwych, letnich wakacji. Takiemu lenistwu nie sposób się nie poddać.
Teraz natomiast znów piszę z (bardzo niewygodnego do spania) lotniska Charles de Gaulle lecąc przez Tunezję do Polski. Już za dwa tygodnie dom na miesiąc! Przy okazji podróży przez Paryż spotkałam się z Niną, która była Erasmuską w Krakowie i przez pół roku dzieliła z nami (i swoim kotem Tuliem) mieszkanie. Miło móc spotkać znajomych wszędzie gdzie się trafi. 
I typowa w Nicei socca, czyli naleśnik z mąki z ciecierzycy
Okazało się też, że całkiem dżentelmeni z tych paryskich Francuzów. Za każdym razem kiedy w nieprzyjaznym paryskim metrze pojawiły się schody zjawiał się też ktoś kto oferował się ponieść mi walizkę.

A teraz czas na Tunis!

Spaleni biernie część 1

Przez opóźniony powrót z jednego wyjazdu wyszło praktycznie tak, że wróciłam tylko przepakować się i zabrać bilety na drugi. Bardziej słoneczny i z mniejszą ilością przygód. Francuska Riwiera. Wypad był zaplanowany od grudnia, kiedy zauważyłam, że w Nicei odbywa się dość spory karnawał. Mimo, że 7 lat temu byłam w tamtych okolicach przez trzy tygodnie, stwierdziłam że może warto zobaczyć to wydarzenie. Skończyło się na tym, że w zasadzie bardziej doceniłam powrót po latach do miejsca w którym kiedyś spędziłam tyle czasu. Ile się pozmieniało!
Grasse widziane z muzeum i fabryki Fragonard
Jak zwykle tuż przed wyjazdem wciąż nie mieliśmy hosta, wszyscy już kogoś gościli z uwagi na karnawał. Na szczęście w ostatniej chwili zgodził się nas przenocować przez dwie pierwsze noce Guillame, matematyko-fizyk z Antibes.
Nawet pomimo znacznie lepszych warunków we francuskich pociągach w porównaniu do naszych, 8-godzinna podróż i tak bywa męcząca. Mimo tego był to bardzo dobry sposób na zaostrzenie apetytu na wszystkie miasta po drodze - Tuluzę, Sete, Montpellier, Marsylię. Powitał nas zupełnie inny świat niż ten w którym spędzamy większość czasu we Francji – ciepły wiaterek i brak deszczu. To było Lazurowe Wybrzeże.
Grasse, ach te kolory Lazurowego Wybrzeża!
Guillame przez internet wydawał się dość niechętny do nocowania kogokolwiek, ale zyskiwał przy bliższym poznaniu. Razem gotowaliśmy, graliśmy w gry, których miał w domu całkiem sporo i do drugiej nad ranem pomimo naszego stopniowego odpływania ze zmęczenia niezmordowanie pokazywał nam karciane sztuczki. A na koniec, już w lekkiej mżawce, oprowadził nas po Antibes. Ale, ale to dopiero w drugim dniu.
Pierwszego zabraliśmy się dość ambitnie pociągiem do Grasse o 9 rano. Niby Guillame nam odradzał Grasse, a polecał St Paul de Vence, jednak byłam uparta, bo to właśnie Grasse nie udało mi się zwiedzić 7 lat temu. I pamiętając perfumy sprzed 7 lat, które wypróbowałam w Eze-Village, chciałam ponownie odwiedzić którąś z perfumerii. Po drodze minęliśmy Cannes w którym byłam 7 lat temu. Co prawda ma małą starówkę i festiwal filmowy, ale poza tym większość odwiedzających stwierdza, że to jednak nic szczególnego.
chill out przy boules w St Paul-de-Vence
Grasse, ze względu na bliskie pola lawendy, jest miastem perfumiarzy. Są tam trzy "rodzinne" firmy - Fragonard, Moulinard i Galimard. Mają swoje butiki tylko we Francji i przyczyniają się do znacznego, zapachowego zanieczyszczenia okolicy według jednego z naszych hostów, który stamtąd pochodził. Pamiętacie, że uczył się tam perfumiarstwa też Grenouille z "Pachnidła"? My, po wysiadce na obrzeżach stwierdziliśmy, że miasto jest dość puste (co jest oczywistym plusem) i chyba w całości zamieszkane przez ludność arabską. I to miało spore plusy w postaci pełnego śniadania z sokiem pomarańczowym za 2,5 euro :p. Miasteczko jest bardzo przyjemne, choć wymaga sporej ilości wspinania. Oglądaliśmy je dość chaotycznie, aż doszliśmy do Fragonarda i postanowiliśmy go zwiedzić. Tak samo jak w Eze-Village można wybrać się na krótką, darmową wycieczkę do świata perfum z przewodnikiem. Na końcu zaś czeka sklepik w którym bardzo możliwe, że wszyscy spędzają najwięcej czasu. 
Poza firmami z własnymi muzeami w Grasse znajduje się też Międzynarodowe Muzeum Perfumiarstwa i parę innych muzeów. Całkiem ich sporo jak na takie miasteczko. Z Grasse postanowiliśmy już regionalnymi busami za 1,5 euro z przesiadką pojechać do St Paul de Vence. Musieliśmy się przesiąść w Cagnes-sur-Mer, którego Guillame nie polecał, choć wydawało się dość przyjemne i może poszczycić się muzeum Renoira. Wydaje się, że chyba każde miasteczko  na Lazurowym Wybrzeżu gościło przez czas krótszy lub dłuższy któregoś ze znanych malarzy, którym teraz może się chwalić. W ten sposób Antibes ma Picassa, a St Paul Chagalla.
uliczki St Paul-de-Vence
 I nas Lazurowe Wybrzeże zyskało, tak że zaczęliśmy snuć plany posiadania wspólnego domu gdzieś tam, na Cote d’Azur, żeby w tak bardzo godnych warunkach wspólnie spędzać naszą oddaloną w przyszłości emeryturę. W ramach podreperowania naszego niewielkiego, emeryckiego budżetu będziemy przyjmować młodzież przyjeżdżającą na kursy językowe, wszystko już zaplanowane.
W Cagnes również przytrafiła nam się jedna z bardziej emocjonujących przygód wyjazdu, kiedy nieznane dziewczę stanęło przed odjeżdżającym autobusem (w którym byliśmy my). Wdała się w pyskówkę z kierowcą autobusu, rozmawiała ze swoimi znajomymi i za żadne skarby nie chciała się ruszyć. W związku z tym autobus również nie mógł tego zrobić. Udało się ją usunąć z drogi dopiero po przybyciu specjalnej ekipy Lignes Azures po 10 minutach.
St Paul de Vence prezentuje się imponująco, zwłaszcza z daleka. A widać go bardzo dobrze z prowadzącej do niego drogi. Kiedy wysiedliśmy, było piątkowe popołudnie i panowała leniwa atmosfera tworzona przede wszystkim przez starszych mieszkanców miasteczka, którzy na sporym placu grali w boules. Wystarczyło jednak przejść przez bramę, żeby zorientować się że coś jest nie tak, tłum na ulicach to sami turyści, a sklepy to same szykowne galerie. Rzeczywiście jest to ładne miasteczko, zwłaszcza że dopieszczono je odpowiednio dla turystów. Znajduje się tam też grób Chagalla. Mimo wszystko chętniej powróciłabym jednak do Grasse, gdzie było trochę więcej normalnego życia.
karnawał w Nicei, tematem przewodnim w tym roku była gastronomia
Ze względu na otwarcie karnawału w Walentynki (czyli tego dnia ;)) z St Paul skierowaliśmy się, już porządnie zmęczeni, do Nicei. Do imprezy było jeszcze sporo czasu, który wykorzystaliśmy na pierwsze kroki Agnieszki i Mateusza w Nicei (do której następnego dnia mieliśmy się przeprowadzać na dwie kolejne noce), jedzenie i shopping (biedny Mateusz, zwłaszcza w sklepach z damską bielizną!). Ile się w Nicei przez te 7 lat zmieniło! Przede wszystkim zakończono wykopki na terenie głównej ulicy Jean Medecin, gdzie teraz funkcjonuje tramwaj. Brzydki dworzec autobusowy w centrum miasta przerobiono na nieco ładniejsze (choć wykorzysujące bryłę dworca) muzeum sztuki współczesnej z tarasem na ostatnim piętrze z którego dobrze widać miasto. A do tego spore ogrody między dzisiejszym muzeum, a place Massena zamieniono w ni mniej ni więcej, a pokaźnych rozmiarów mirroir d’eau, takie jak w Bordeaux.
zachód słońca na Promenade des Anglais
Jadąc do Nicei cały czas myślałam co im pokażę. Przez to, że spędziłam tam trzy tygodnie wydawało mi się, że potrzeba chyba 5 dni żeby zobaczyć miasto. Tak naprawdę wystarczy chyba jeden. Przeszliśmy się więc po starej części miasta, w której zawsze się gubiłam, zobaczyliśmy hotel Negresco i przeszliśmy się ulicą Jean Medecin. Zajrzeliśmy do portu, a ostatniego dnia, kiedy była wreszcie ładna pogoda weszliśmy na obowiązkowe wzgórze z niesamowitym widokiem na Niceę i jej plaże. W porannych promieniach słońca grupka ludzi ćwiczyła tai-chi. Dlaczego mieliby się w Nicei gdziekolwiek spieszyć?
główny plac karnawału w Nicei zorganizowany na place Massena
Tymczasem zaczęły się uroczystości otwarcia karnawału i byłam nieco rozczarowana. Dzieciaki tańczyły na scenie, akrobaci na kuli, a na swój moment gdzieś z boku czekały dwie gigantyczne, brzydkie kukły utrzymane w klimacie gastronomicznym, który przyświecał karnawałowi w tym roku. Parę poprzebieranych grupek znajomych, a przede wszystkim dzieciaki. Tak, zdecydowanie karnawał w Nicei istnieje z myślą o dzieciakach, dla których jest to prześwietna zabawa. Dość szybko stwierdziliśmy, że się poddajemy i nie żałowaliśmy, że już musieliśmy znikać na ostatni autobus do Antibes.
Antibes deszczowo

wtorek, 11 lutego 2014

Gdzieś we Francji - część 2

Z pewnym panem trafiłyśmy do mieściny, gdzie znalazłyśmy potwierdzenie dla spostrzeżeń, które wyczytałam kiedyś w "Roku w Prowansji" Peter'a Mayle'a - Francuzi z prowincji lubią polowania. Dla tych celów trzymają sporo seterów. A setery te straszą zagubione autostopowiczki. Na szczęście dość szybko znalazł się chłopak, z którym dotarłyśmy do kolejnego miasta na trasie Saint Jaques de Compostelle - Cajarc, skąd widać piękne klify wapiennego płaskowyżu.

Stamtąd już w zasadzie bezpośrednio, z pewnym rubasznym Portugalczykiem, który na okolicznej fermie pracował z Polakami i zrobił nam małą przejażdżką po wioskach przy trasie, dotarłyśmy do St-Cirq i naprawdę zostałyśmy oczarowane w mgnieniu oka. Z uwagi na urodę miasteczka i bliskość do Cahors i autostrady nawet o tej porze spotkałyśmy tam tłum turystów (w porównaniu z wcześniej odwiedzanymi miejscami). Poza tym wydawało się jakby nie mieszkał tam już na stałe prawie żaden człowiek, choć w oknach były firanki, a z kominów wydobywał się dym. W kościele w St-Cirq usłyszałyśmy też chyba najbardziej niesamowitą akustykę na świecie. Aż chciało się śpiewać żeby ją wypróbować, a że byłyśmy same wprowadziłyśmy ten plan w życie.
w drodze do St-Cirq-Lapopie
Nawet jadąc stopem czasem zdarza się spotkać ludzi, których - mimo niesamowitej uprzejmości jaką nam wyświadczają - z miejsca przestaje się lubić. Na takich trafiłyśmy jadąc z St-Cirq i nie zmieniłyśmy zdania, choć nadrabiając drogi prawie wwieźli nas na wzgórze St Cyr w Cahors, żebyśmy mogły zobaczyć panoramę. Byli tak nieskończenie przekonani o swojej racji, o tym że o studiach medycznych i tym jak ciężko tam jest wiedzą wszystko, a na tym szczycie na który zmierzamy nic nie ma, że nie pozostało nam nic innego jak potakiwać z rezygnacją. Myślałyśmy, że dotarłszy na szczyt St Cyr jesteśmy u celu, ale okazało się, że wzgórze jest całkiem sporą, płaską przestrzenią i musiałybyśmy iść jeszcze 2 kilometry, gdyby nie zatrzymała się pewna rodzinka. Dojechaliśmy do panoramy, grzecznie podziękowałyśmy i zaczęłyśmy osobne zwiedzanie. 15 minut później kiedy przy zapadającym zmroku zaczęłyśmy zmierzać w kierunku Cahors złapałyśmy ich znowu, innej drogi nie było :). I tak oto po dwóch dniach wróciłyśmy do naszego tymczasowego domu z jednodniowej wycieczki.
St-Cirq-Lapopie
Kolejnego dnia przespracerowałyśmy się jeszcze z Adrienem po Cahors, podwiózł nas w okolice wyjazdu na autostradę i życzył szczęścia w dotarciu tego dnia do Bordeaux. Miałyśmy go sporo trafiając na Guillame, gitarzystę grającego gościnnie z zespołem "Ni vu, ni connu" (klik!) podczas różnych festynów w miasteczkach całej Francji. Właśnie wracał z jednego i jechał do kumpla w Tulle, bo w zasadzie jako człowiek, który sporo się przemieszcza... nie ma domu. Cały swój dobytek i gitarę wozi więc w samochodzie i kiedy akurat nie śpi w miasteczku, w którym gra, jest u znajomych. Ponieważ miał jeszcze parę godzin do powrotu kumpla z pracy i nie miał innych planów postanowił podwieźć nas do Rocamadour, które chciałyśmy jeszcze zwiedzić. A znajduje się z dala od wszystkiego, zawieszone na skale. Liczyłyśmy, że zwiedzi z nami miasteczko, ale niestety, po prostu podwiózł nas i pojechał dalej. Jednak nic straconego, możemy jeszcze pojechać na festyn do Langon, gdzie zespół wybiera się w maju i podrywać chłopaków na "wiesz, że znam osobiście gitarzystę? Jechałam z nim stopem!". 
St-Cirq-Lapopie
Dużo w tych dwóch postach zachwytów, ale Rocamadour jest rzeczywiście niesamowite. Dzięki okropnej pogodzie i szczęściu (dzień przed nami była w nim 120-osobowa wycieczka seminarzystów z Polski i Litwy będących na wymianie w Pamplonie) zobaczyłyśmy miasteczko w najbardziej tajemniczej i wyludnionej postaci w jakiej to chyba możliwe. Rocamadour w średniowieczu było razem z Cahors jednym z głównych ośrodków w regionie. A wszystko za sprawą odnalezienia w XII wieku grobu wydrążonego w skale , który przypisano niejakiemu świętemu Amadourowi (czy Zacheuszowi, czy też mężowi św. Weroniki). Od tego czasu Rocamadour jest jednym z głównych centrum pielgrzymkowych, gdzie z maleńkiej wioski z jedną ulicą (i samymi sklepikami i holetikami w sezonie) do sanktuarium prowadzą długie schody, po których średniowieczni pielgrzymi wspinali się na kolanach. Cały kompleks z kaplicami i bazyliką, robiący niesamowite wrażenie, obraca się głównie wokół posągu Czarnej Madonny i utrzymany jest w tematyce morskiej, łącznie z nowymi organami (? Rocamadour oddalone jest co najmniej o 200 kilometrów od morza). 
Niestety, jak dowiedziałyśmy się od księgowego sanktuarium z którym jechałyśmy do Brive-la-Gaillarde, do bazyliki dociera tylko 30% z miliona turystów odwiedzających co roku miasteczko. Reszta zadowala się zdjęciem z przeciwległej strony wąwozu i rusza na dalsze eksploracje, na przykład groty Gouffre de Padirac, gdzie w sezonie pływa się łodzią po podziemnej rzece i odwiedza jedną z największych "podziemnych komnat" na świecie.
Rocamadour
Pan księgowy wysadził nas, dokładnie na środku autostrady, gdzie jedna "Tuluza - Paryż" przecina się z drugą "Lyon - Bordeaux". Wesolutko powędrowałyśmy więc za drogowskazami na bramki w kierunku Bordeaux. Szłyśmy przez wiadukt, wzgórza przy autostradzie, minęłyśmy przerażoną sarnę, która nie potrafiła zejść z autostrady, minęło pół godziny, godzina. Po dwóch godzinach i całkowitym przemoczeniu butów, kiedy nikt, żadne służby nie zjawiły się żeby powiedzieć nam, że chodzenie po autostradzie jest zabronione, doszłyśmy do wielkiego wiaduktu, którym już w żaden sposób nie dało się iść. Przeszłyśmy przez kraty i zeszłyśmy na wjazd na autostradę w środku niczego. Nie znalazł się nikt kto mógłby nas zabrać, natomiast co chwila pojawiała się obsługa autostrady lub policja z życzliwą informacją, że dalej iść nie wolno ;).
Sanktuarium w Rocamadour
Ostatecznie stwierdziłyśmy, że być może więcej szczęścia będziemy miały próbując jechać przez mniejsze miejscowości jak "Objat" (na sam widok robiłyśmy się głodne). Zabrał nas pewien chłopiec, który słysząc że jedziemy dalej, na autostradę, ochoczo nas na nią podwiózł, tylko... sprawił, że cofnęłyśmy się jeszcze bardziej niż przed 2-godzinnym marszem. Stamtąd złapałyśmy stopa do "bardzo uczęszczanego" ( o ile takie w ogóle w Dordogne istnieją) wjazdu na autostradę, mijając po drodze ładne Terrason-Lavilledieu, a pan przy okazji przedstawił nam swoje miasteczko "gdyby Wam się nie udało". Było to Le-Lardin-Saint-Lazare, ku naszemu zbawieniu zaopatrzone w dworzec. Stojąc przy zjeździe na autostradę i route nationale, patrzyłyśmy jak nadchodzi zmierzch, a zimno zaczyna wchodzić nam do mokrych butów. Zapadł zmrok i nie pozostało nam nic innego niż w całkowitych ciemnościach poczłapać 4 kilometry w stronę miasteczka. 
W miasteczku nie było żadnego hotelu, a jedyny pociąg jaki jechał... jechał do Brive, wokół którego kręciłłyśmy się przez ostatanie 4/5 godzin. No nic. Na dworcu nie mogłyśmy spać choćbyśmy chciały, bo zamykano go tuż po przejeździe ostatniego (naszego) pociągu. W międzyczasie przestudiowałyśmy różne pomysły, od sprawdzanych na prędce przez siedzącą w akademiku Agnieszkę carpoolingów w stronę Bordeaux, przez dostępne hostele i couch requesty do ludzi mieszkających w Brive. 
wewnątrz kaplicy Czarnej Madonny, Rocamadour 
Dotarłyśmy o 21 i tuż przed dworcem znalazłyśmy niesamowity, niczym wyjęty z prowincji co najmniej w latach 60  "Hotel de la Gare". Właścicielka siedząca za barem otwarła przed nami drzwiczki do schodków prowadzących do pokoi nad barem. Niesamowite. Kojarzyło mi się to wszystko z jadącymi przez wrogi świat do wujostwa XIX-wiecznymi pannami, o których chyba za dużo naczytałam się w przeszłości. Stwierdziłyśmy jednak, że skoro zamyka dopiero o 22 damy jeszcze szansę couchsurfingowi i w międzyczasie zapolujemy na jedzenie. Dostępne w ten uroczy, poniedziałkowy wieczór jedynie w i tak już zamykanym Subway'u. Nie mogłyśmy uwierzyć swojemu szczęściu kiedy dotarł do nas sms, że jesteśmy zaproszone na couchsurfing. Po takim dniu łóżko i ciepły prysznic były jak zbawienie.
W pokojach swoich nieobecnych dzieci spędzających weekend u ojca, hostowała nas Celine - miła i lekko neurotyczna nauczycielka angielskiego ze swoim partnerem, żołnierzem pochodzącym z Reunionu. Ciekawie się złożyło, bo też była kiedyś Erasmusem, tylko w latach 1994/95, kiedy w Polsce programu jeszcze nie było (a my miałyśmy 5 lat :p).
A tak próbowałyśmy dostać się do Bordeaux...
Podobnie jak w Rodez skorzystałyśmy z naszej przypadkowej wizyty w mieście i przede wszystkim wyszły nam z niej zakupy. Wracałyśmy więc stopem z nowymi butami i sukienkami. Na targu potkałyśmy też przedstawiciela narodu polskiego "siedzącego" u swego brata w Brive już 10 rok, który co prawda nie jest rasistą, acz nie pozwala się leczyć jakimś czarnym szarlatanom, choćby mieli francuski dyplom lekarza. W kwestii tolerancji nasz kraj ma przed sobą jeszcze sporo pracy.
Frederic, nieco podporządkowany, przemiły facet Celine, zawiózł nas na peage, za który z racji oddalenia od miasta o pół godziny drogi zapłaciłyśmy same. Po drodze po raz trzeci mijałyśmy nasz nieszczęsny zjazd, gdzie utknęłyśmy poprzedniego dnia po 2-godzinnej wędrówce. Nasz kierowca (który nie lubił armii, choc była dla niego jedynym sposobem na wyrwanie się z zepsutego miasteczka na Reunionie) miał natomiast czas żeby opowiedzieć nam o misjach, w których uczestniczył jako snajper od Afganistanu, przez Czad po Liban. Bardzo narzekał na mentalność rodowitych Francuzów, którzy nawet w ramach misji stabilizacyjnej uznają teren, na którym już się znaleźli za własny. Bo dlaczego nie?
widok Cahors z Mont St-Cyr
Gdzieś w okolicach Perigueux, kiedy z kartonem "Bordeaux. Please!" zrobionym przez Celine jadłyśmy nasze gateau (basque? breton? ciężko spamiętać, a obydwa bardzo podobne) na stacji benzynowej zagadał do nas człowiek pijący obok kawę. Na początku wydawał się niespełna rozumu. Okazało się że był angielskim kierowcą tira rozwożącym kotlety z McDonald's na teren całej Europy, stąd ten nietypowy francuski. Pan pochodził z Manchester, więc i angielski nie był łatwy do zrozumienia. Był jednak człowiekiem interesującym i ciekawym świata, który w roku 90 wybrał się samochodem na mecz Manchester United do Moskwy. Kiedy siedział w najbardziej luksusowym hotelu w Warszawie, który kosztował go ówczesne angielskie grosze i był jedynym wieżowcem w mieście, pewien angielski biznesmen poinformował go, że wyprawa autem do Rosji to skazanie się na jego utratę lub przynajmniej łapówkową ruinę finansową. Radę wziął sobie do serca i razem z biznesmenem i jego ochroniarzem wybrał się w trip pociągiem na podbój tego fascynującego, nieznanego świata.

A tynczasem my z nim, wciąż w deszczu, dotarłyśmy do Bordeaux. Cztery dni, a jakby dwa tygodnie.

niedziela, 9 lutego 2014

Gdzieś we Francji - część 1



...a dokładnie tu, na rozgrzewkę muzyka, o której więcej będzie później 
Akurat w dniu wyjazdu na nieco przedłużony weekend w departamencie Lot wizyta na moim oddziale, na którym nigdy nic się nie dzieje, przeciągnęła się do 13, albo i dłużej. Taka złośliwość losu. Była mżawka i pozostawały nam tylko 4 godziny słońca kiedy z Esterą wyruszyłyśmy stopem w stronę Cahors.
Początkowy plan zakładał kierowanie się na Bergerac, żeby przez Dordogne dojechać tego dnia do Cahors. Uświadomiono nam jednak, że świetnie się stało, że godzinny przejazd tramwajami przez miasto odwiódł nas od tego pomysłu, bo skończyłybyśmy w nocy w bóg raczy wiedzieć w jakiej pipidówce. Skierowałyśmy się więc autostradą na Tuluzę i miałyśmy niesamowite szczęście do ludzi spotkanych po drodze. Być może jest tak ogólnie we Francji – Lukas który robi ze mną już kolejny staż i równolegle do nas kierował się przez Tuluzę w kierunku Hiszpanii dostał nawet od kierowcy zaproszenie na nocleg kiedy zaczynało się ściemniać.
Pont Valentre, Cahors
Nas jako pierwsza podwiozła nasza „francuska mama” z Sainte-Foy-La-Grande. Mając córkę dokładnie w naszym wieku była tak przejęta naszą wyprawą, że specjalnie dla nas pojechała autostradą, a żegnając się zostawiła nam swój numer z zaproszeniem do domu jeśli kiedyś znajdziemy się w jej okolicach. Później jechałyśmy z uroczym informatykiem (jest ich we Francji całkiem sporo!), facetem który robił Erasmusa na Islandii i dwójką uroczych dzieciaków, na koniec - dzięki małemu nieporozumieniu - lądując o zmroku na bramkach w miejscu, w którym diabeł mówi dobranoc. Zatrzymały się dla nas ze 4 samochody, ale wszyscy jechali w kierunku przeciwnym do naszego. Stwierdziłyśmy więc, że w obliczu nadchodzącej nocy lepiej już wrócić na gigantyczne bramki z których startowałyśmy godzinę wcześniej w okolicy Montauban i tak po 1,5 godziny wróciłyśmy do punktu wyjścia. Na szczęście dalszy transport znalazł się dość szybko i nasi dobroczyńcy (którzy musieli zawędrować aż do Warszawy, aby opanować  najlepszą na świecie metodę robienia croissantów) odstawili nas w samym centrum Cahors.
Conques
Szybko zostawiłyśmy rzeczy i już pędziłyśmy z naszym hostem – Adrienem – na spotkanie lokalnej grupy pracującej nad... lokalną walutą, z którą spotkałam się tam po raz pierwszy w życiu. Podczas spotkania zadzwoniła do nas też nasza „francuska mama” pytając czy dotarłyśmy bezpiecznie do celu i życząc nam udanej podróży. Niestety po rundce podczas której przedstawiłyśmy się dość leciwemu zespołowi stowarzyszenia jako „zagraniczne studentki – obserwatorki” postanowiłyśmy się zmyć na nocny spacer po starówce.
Cahors to ładne miasto z bogatą historią, które obecnie (a nawet już w XVI wieku) nieco straciło na znaczeniu, choć wciąż pozostaje głównym ośrodkiem departamentu Lot. W średniowieczu posiadało jeden z pierwszych uniwersytetów we Francji i rozliczne przywileje. Było też stolicą regionu Quercy, który obejmuje niesamowity, rzadko zaludniony, wapienny płaskowyż, w którym rzeka Lot wyrzeźbiła niesamowite wąwozy.
Katedra w Rodez
Z Cahors pochodził jeden z papieży i niejaki Leon Gambetta, który proklamował powstanie III Republiki i w każdym francuskim mieście ma chyba plac lub ulicę nazwaną od swojego nazwiska. Podczas naszej wyprawy okazało się, że z całego regionu pochodzi sporo ważnych, francuskich postaci.

W mieście warto zwiedzić katedrę i niesamowity, obronny most, który ponoć nigdy nie został wykorzystany – Pont Valentre, pochodzić po uliczkach i dostać się na wzgórze St Cyr z którego roztacza się niesamowity widok na Cahors zbudowane w zakolu Lot. Obecnie główny Boulevard Gambetta wyznacza granice między nowszą i starą częścią miasta, która dawniej otoczona była w całości murem, wciąż zachowanym w północnej części miasta.
Następnego dnia – zapomniałam napisać, że przez całą wyprawę non stop lało – bez nerwów wstałyśmy o 10:00 i spokojnie czekając z Adrienem na jego kumpla (który jechał do nas z Bordeaux carpoolingiem i stopem) zwiedziłyśmy Pont Valentre i La fontaine des Chartreux. Kiedy wszyscy byli już w komplecie i mogliśmy jechać w kierunku Aurillac, gdzie chłopcy mieli spędzić weekend, była godzina 13. Wciąż byłyśmy przekonane, że uda nam się stopem zwiedzić urocze Conques odłączając się od chłopaków 30 kilometrów od miasteczka i wrócić około 120 kilometrów do Cahors tego samego dnia. Rzuciłyśmy więc okiem na Maurs, w którym wysiadłyśmy i skierowałyśmy się dalej. Szło... jak to na wiejskich drogach. W końcu dzięki uprzejmości paru osób, które podjeżdżały dla nas trochę dalej niż powinny dotarłyśmy do Conques w okolicach 14.
Jest to maleńkie, słodkie i kompletnie wyludnione o tej porze roku miasteczko, którego głównym elementem jest istotne na szlaku do Santiago de Compostelle opactwo będące jednym z największych kościołów pielgrzymkowych Francji.
Witraż przedstawiający krew Chrystusa jako czerwone krwinki w katedrze w Rodez
Kiedy zaczęłyśmy myśleć o naszym 120 kilometrowym powrocie była 16 i nic, nic, nic nie jechało. Zaczęłyśmy iść, bardziej dla rozrywki. Ostatecznie zatrzymał się pewien pan jadący do Rodez – stolicy Aveyron, departamentu w którym wtedy się znajdowałyśmy. Poprosiłyśmy żeby podrzucił nas na drogę w kierunku Cahors, ale nasze przekonanie stopniowo malało w miarę zbliżania się do punktu wysiadki i zapadania zmroku. Ostatecznie postawiłyśmy na inny rodzaj przygody i oto z samymi aparatami i wyposażeniem na 1-dniowy wypad znalazłyśmy się w Rodez. To zabawne, bo jeszcze 2 miesiące temu, przed wizytą w Perpignan u Ben pochodzącej z Aveyron nie wiedziałam o istnieniu takiego regionu, a teraz proszę – znalazłam się tam przez przypadek.
tajemnicza winda we Foyer 
Niestety policja nie potrafiła nam pomóc w kwestii zakwaterowania. Nauczone doświadczeniem z Sarlat-la-Caneda powędrowałyśmy bez przekonania w stronę zamkniętej o tej porze informacji turystycznej. W jej ścianie znalazłyśmy gigantycznego tableta, który nas uratował. Niestety mapa z której korzystał błędnie pokazywała kierunki, więc zanim dotarłyśmy do najtańszego w mieście Foyer de Jeunes Travailleurs była 20. Nasz ośrodek dla młodych pracowników mieścił się w pięknej, starej willi miejskiej i był całkiem niezłym akademikiem o nietypowej atmosferze w którą świetnie wpisywała się garstka przypadkowych mieszkańców. Miałyśmy więc szanse poznać 60-letniego Anglika, dziewczynę o wyglądzie młodej uciekinierki i paru bardziej typowych chłopaków. Do tego nauczyłyśmy się, że tak naprawdę nic, od szczoteczek do zębów, przez ręczniki i bieliznę nie jest nam do życia potrzebne, a jedząc pizzę zobaczyłyśmy odcinek „Krwi winnicy”. Ależ tak! Francuzi stworzyli serial policyjny zatytułowany „Le Sang de la vigne”, którego akcja dzieje się w kilku znanych z uprawy winorośli regionach kraju, ale przede wszystkim w Bordeaux. Ot serial na Erasmusa.
Psia fontanna w Cahors
Znajdując się już w Rodez i słysząc, że to nienajgorsze miasto postanowiłyśmy się mu przyjrzeć. Ma malutką starówkę o wąskich uliczkach, imponującą katedrę i położone jest na wzgórzu oddzielonym głębokim wąwozem od nowej części miasta. Z Rodez  udałyśmy się w kierunku Figeac, określonego przez przewodnik jako piękne, stare miasto targowe. W drodze rozmawiałyśmy z pewnym młodzieńcem o genetyce, a od dwóch sióstr o polskich korzeniach dowiedziałyśmy się, że idąc za radą ich babci możemy spróbować przygotować pierogi ruskie we Francji przy pomocy sera o nazwie faisselle. Przydatne.
Położony na rzeką Cele Figeac we Francji słynie przede wszystkim jako miasto pochodzenia Jean-Francois Champollion, który przy pomocy kamienia z Rosetty rozszyfrował egipskie hieroglify. Cały przemysł turystyczny miasteczka, w tym bar „Sfinks” i cafe „Pyramide” opiera się więc na jego osobie. Poza tym jest urocze, jak większość miasteczek w tym regionie.
Reprodukcja kamienia z Rosetty w Figeac
Z Figeac skierowałyśmy się dość losowo w stronę Cahors, wiedząc że chcemy zahaczyć o St-Cirq-Lapopie, wioskę zaliczaną - podobnie jak wiele już odwiedzonych przez nas w Dordogne - do najpiękniejszych we Francji. Nie każda z nich mogła się jednak poszczycić malarzami, którzy twierdzili, że po ich zobaczeniu nie mają potrzeby udawać się już nigdzie indziej...

czwartek, 6 lutego 2014

Od Sibona do Dupona

„A gdzie mamy wyrzucać fartuchy ochronne?”
„Do kosza w pokoju pacjenta” Szybkie spojrzenie na kosz znajdujący się na końcu pokoju.
„Ale wtedy przechodzimy przez pokój niechronieni, więc jaka różnica czy od początku mamy fatruch czy nie?”
„Nie zawracaj mi głowy. Takie są procedury”

Tyły cygańskiej osady koło akademików
We Francji na setki badań i procedury wydaje się mnóstwo pieniędzy. Mnóstwo. Bilans skutków przewlekłego nadciśnienia u pacjentki u której nadciśnienie pojawiło się przedwczoraj, co potwierdził lekarz rodzinny. Fartuchy i rękawiczki ochronne przy wizycie u pacjenta ze świerzbem, którego nawet nie dotykamy. No bo może to latające świerzby, nigdy nie wiadomo. A potem elegancko przechodzimy przez pokój bez rzeczonego fartuszka. Cóż. Takie procedury.

Na szczęście, po 2,5 miesiąca na neurologii, której mam nadzieję już zbyt często nie oglądać, zmieniłam oddział na choroby zakaźne. Choroby zakaźne również zaskakują. Po pierwsze dlatego, że póki co po raz pierwszy jest miło i naprawdę dogaduję się z francuskimi studentami, po drugie – tu niespodzianka nie jest już tak miła – zakaźne działają zupełnie
Ulewy cały czas zamieniają łąki w jeziora...
inaczej niż w Polsce. Jak sporo oddziałów z resztą. Na tutejszych zakazach sporą grupę pacjentów stanowią ropnie i zakażenia po operacjach ortopedycznych. Poza tym zapalenia płuc i – oczywiście – chorzy z wirusem HIV. Gdzie te egzotyczne przypadki, gdzie te malarie na które tak liczyliśmy idąc na zakazy? Może na oddziale chorób tropikalnych (który okazuje się korzystać z naszych łóżek) chociaż on jest regionalnym ośrodkiem ds. anemii sierpowatej. Tak samo interna, która w Polsce jest w sumie dość ogólno – geriatryczna. Tu natomiast autoimmunologiczna.
Wnętrze Grand Theatre de Bordeaux
Zatem wśród moich pierwszych zakaźnych pacjentów znalazł się pan z zapaleniem płuc wskutek obniżonej ruchomości przy paraliżu czterokończynowym (żegnaj neurologio?), pacjent z zapaleniem mózgu jako powikłaniem AIDS o którym mieszkając wesoło na Wybrzeżu Kości Słoniowej nie wiedział i pacjentka z zapaleniem płuc i zaostrzeniem POChP. Dzisiaj natomiast dołączyła pacjentka, która po nieszczęsnej transfuzji płytek na hematologii (gdzie jest leczona z powodu ostrej białaczki mieloblastycznej) trafiła na dwa dni na oddziale ratunkowym skąd przesłano ją do nas z powodu infekcji płuc. Ogólnie jestem jednak ze stażu zadowolona, choć nazwy szefów są nieco mylące - neurologią rządził prof Sibon, a zakazy ma we władaniu (nieobecny jak to zwykle bywa u "wielkich" szefów katedr) prof Dupon (bez t).

Poza szpitalem i podróżami w Bordeaux również wiele się dzieje. Poprzedni miesiąc skupiony był głównie na egzaminach, pożegnaniach (tych którzy kończyli Erasmusa) i powitaniach (tych nowych). W międzyczasie jednak przyjechała do Bordeaux grupa operowa z RPA, która zaprezentowała „Porgy and Bess” George’a Gershwin’a. Standardem jest już to, że kiedy tylko zobaczysz afisze spektaklu w Grand Theatre de Bordeaux z pewnością wszystkie miejsca są już dawno wyprzedane. Nie pytajcie jak to możliwe. My miałyśmy szczęście, bo dostałyśmy się dzięki CROUS, organizacji która zarządza życiem studenckim we Francji i współorganizuje niektóre wydarzenia. Poza spektaklem była to też dobra okazja żeby obejrzeć imponujące wnętrza opery. Przywodzą mi na myśl czasy królów lub bogatych, XIX-wiecznych mieszczan, którzy podglądali się lornetkami i pozdrawiali z drugiego końca sali. Pięknie!
 
Czekając na transport
Miniony tydzień upłynął z kolei pod bardzo ciekawym znakiem dość przypadkowego pozyskania sobie współlokatorki. Tak więc panie i panowie, nie donieście na mnie, mam nielegalną współlokatorkę Esterę z ŚUM. Mamy już więc w naszym Village 6 całkiem spore Towarzystwo Polskie. Wiązał się z tym również piątkowy wypad do dzielnicy Chartrons po łózko dla niej (i tych wszystkich którzy zamierzają odwiedzić mnie jeszcze w Bordeaux przy nieco bardziej sprzyjającej aurze). Miałam niesamowite szczęście, bo dokładnie w dniu kiedy pomyślałam, że może lepiej poszukać łóżka na boncoin.fr, teraz kiedy sporo ludzi się wyprowadza, zamiast kupować dmuchany materac, dziewczyna z Reunionu która przyjechała tylko ogarnąć i wynająć swoje mieszkanie wrzuciła je do sieci w nieprzyzwiocie niskiej cenie. W 2 godziny od pomysłu byłam już szczęśliwą posiadaczką superciężkiego sprzętu, z którym czekałam pół godziny w korytarzu na nadejście tragarskich posiłków. Łóżko (materac i stelaż) obklejone taśmą pakową jechało więc w tramwaju ze mną, Agą i PJ, zaliczając nawet z przesiadkę. Nikt się temu nie dziwił. Przecież nie takie rzeczy w tramwaju Bordeaux widziało!
Mimo monsunowych ulew u nas już takie niespodzianki

Ostatnio napisała do mnie wiadomość moja przemiła host z Perpignan. Pytała co u mnie, pisała co u niej i że wkrótce przechodzi na pełny, 35-godzinny etat i troszkę się obawia, że nie znajdzie przez to czasu na przyjemności, siebie, ogólnie życie. Taka to ta Francja.

Już tylko dzień do weekendu. I parenaście godzin do kolejnej mini wyprawy :).