niedziela, 19 czerwca 2016

Czuły Rybak

Muixeranga de Algemesí
Tytuł nie ma żadnego związku z treścią (a zdjęcia tylko z końcową częścią), chciałam tylko podkreślić jak cudowne są hiszpańskie nazwiska i jakie można znaleźć wśród nich perełki. Jeden z pacjentów, z którym spotkałam się podczas praktyk nazywał się właśnie Pescador Tierno, co można przetłumaczyć jako Czuły Rybak.
Els Tornejants - pokazy z okazji Dnia Parlamentu Walencji
Miesiąc po dwumiesięcznym stażu w ramach Erasmusa znowu jestem w Walencji i znów w szpitalu. Tym razem na onkologii gdzie wyłania się nieco inny obraz rezydentury, ale o tym niżej. 
W oddziale dominują Latynosi - Lauren z miasta Tarija w Boliwii i Claudio z Cuenca w Ekwadorze jeszcze dokładniej opowiedzieli mi jakie są dla nich warunki rezydentury w Hiszpanii. Dla osób spoza Unii dostępne jest 4% wszystkich miejsc rezydenckich (więc nie wyobrażam sobie rywalizacji), a rezydentura nie liczy się jako praca pozwalająca na ubieganie się o prawo stałego pobytu. Po kształceniu młodych lekarzy przez 4-5 lat Hiszpania sama wywala ich więc z powrotem do kraju pochodzenia. Chyba że od razu znajdą kolejną pracę z co najmniej rocznym kontraktem. Problem w tym, że młodzi lekarze, także hiszpańscy, dostają tutaj przede wszystkim pracę na zastępstwach – macierzyńskie, chorobowe... praca jest więc na parę miesięcy. Później trzeba szukać następnej. Tak przedstawiła to Lauren, która choć ma pewną tendencję do narzekania, raczej nie zmyśla. Polska jawi się więc jako oaza spokoju. Wiem, że zdarzyło się że czterech świeżo upieczonych urologów znalazło się po specjalizacji na bruku i wielu ludzi wie, że nie zostanie na dłużej tam gdzie robi rezydenturę, ale w Polsce bardziej budzi to oburzenie niż jest normą (i bywa wymieniane wśród oburzających faktów podsumowujących złą sytuację rezydentów). 
El Ball dels Bastonets (film)
Skoro już zaczęłam częściowo pisać o problemach imigrantów wrócę do tych, które chciałam opisać jeszcze podczas poprzedniego pobytu. W związku z tygodniem poświęconym migracji w całym mieście odbywały się konferencje na ten temat. Wzięłam udział w obchodach organizowanych przez stowarzyszenie ACMAS (Stowarzyszenie Prawie-Lekarzy na rzecz Pomocy Zdrowotnej). W ich ramach zaprezentowało się parę stowarzyszeń, które ujawniły, że od czasu zwiększenia liczby uchodźców w Europie w okolicach Walencji zmobilizowano siły, przygotowano miejsca dla uchodźców w ośrodkach, przeszkolono wolontariuszy, tylko... uchodźców brak. A wszystko przez rząd, który brak zgody na ich przyjęcie uzasadnia niedostatecznym przygotowaniem. W związku z tym póki co jedną z większych grup imigrantów stanowią... Ukraińcy. Drugą poruszoną podczas konferencji kwestią były ośrodki dla cudzoziemców. W Polsce do opinii publicznej niewiele na ten temat dociera. W Hiszpanii też pewnie nie, ale że imigrantów (i tych wrażliwych na ich los też) jest więcej, pojawia się więcej działań. Jak ten tydzień, lub wieńczący go 24-godzinny maraton na rzecz uchodźców. Jeśli natomiast chodzi o CIE – Centros de Internamiento de Extranjeros, o tym znajdującym się w Walencji stworzono nawet film – „Puerta Azul” pokazany podczas festiwalu. Ogólnie sprawa jest dosyć skomplikowana. 
Les Llauradores (film)
Aktywiści z CIE NO stojący za filmem (występujący w nim i najprawdopodobniej będący w sporej liczbie na widowni wszystkich jego publicznych pokazów, swoim zaangażowaniem budząc mój ogromny szacunek) domagają się zamknięcia wszystkich ośrodków w Hiszpanii (identycznych jest w Polsce około 10). Są to miejsca, do których wsadzani są prawie wszyscy zauważeni przez władze „nielegalni” imigranci, czyli: z przedatowaną wizą, bez pozwolenia na pobyt, z pozwoleniem, ale pracujący na czarno czy wreszcie tacy którzy rzeczywiście coś tam przeskrobali. Niezależnie czy wyłapani na granicy, czy w ulicznej kontroli po 3 latach bezproblemowego mieszkania w kraju, wszyscy trafiają niezwłocznie do ośrodka, z którego droga jest prawie jedna – do kraju pochodzenia. Bywa, że mają już na miejscu rodzinę, pracę a i tak, niezależnie od wszystkich czynników, zostaną wysłani do rodzinnego kraju, w którym dla odmiany nie mają nic. Można też oczywiście w ośrodku prosić oficjalnie o azyl.
Muixeranga de Algemesí (filmiki niżej, a tu jeszcze jeden)

Największe oburzenie w aktywistach budzi fakt, że w tego typu ośrodkach cudzoziemcy są zamknięci (w Polsce często rodziny z dziećmi), niemalże jak w więzieniu. Są sztywne reguły, w CIE de Zapadores są nawet cele i jest więzienna przemoc strażników. Mimo, że w zasadzie żadna z tych osób nie zrobiła nic poza tym, że chciała lepszego życia, a później znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. W filmie jest na przykład opowiedziana historia homoseksualisty, który rozpaczliwie próbował przedostać się z Algierii do Hiszpanii, bo krótko mówiąc w Algierii gej ma ciężko. Kiedy przedostał się do Hiszpanii, już nie pamiętam jak, trafił do ośrodka, gdzie próbował prosić o azyl. Na podaniu musiał podać powód prześladowania w swoim kraju. Podał, po czym razem ze wszystkimi papierami odesłano go do kraju, gdzie po przejrzeniu papierów dotkliwie go pobito. Za ten powód prześladowań właśnie. Wrócił po raz kolejny do Hiszpanii i udało mu się zostać. Jedną z postaci jest też znany lokalnie youtuber senegalskiego pochodzenia, który trafił do ośrodka mimo kwitnącej kariery. Przed wysłaniem do Senegalu uchroniła go interwencja menadżerki. Specjalnie dla Was Lory Money opowiada o swoim zatrzymaniu.
W temacie uchodźców polecam książkę "Na południe od Lampedusy", którą chętnie pożyczę. Autor spędził na szlakach tranzytowych z Czarnej Afryki długie miesiące i sporo wyjaśnia.
Baños Arabes del Almirante - stare łaźnie arabskie w centrum miasta
Moje doświadczenia z imigrantami są znacznie uboższe, jednak i tak jest ich pewnie więcej niż w przypadku przeciętnego Erasmusa. W szpitalu spotkałam masę młodych lekarzy z Ameryki Południowej, ale i staż w centrum zdrowia był pod tym względem ciekawy. Wspominałam już chyba w innym poście, że teren którym opiekowało się nasze centrum zamieszkiwała stara, latynoska imigracja i nowa romsko-rumuńsko-arabska. Poza problemami z ubezpieczeniem, które jednak ostatecznie wszyscy którzy nas odwiedzali mieli, pojawiał się problem z pracą sezonową. Przyszedł na przykład człowiek, którego chcieliśmy w kwietniu umówić na kontrolę w szpitalu w czerwcu, ale stwierdził, że ani jego, ani rodziny już wtedy w Walencji nie będzie. Zimę spędza się bowiem w Walencji zbierając pomarańcze (zbieraczy pomarańczy było u nas naprawdę sporo!), a na lato wybiera w okolice Saragossy żeby zbierać brzoskwinie. Jedzie się z całą rodziną, w związku z czym także dzieci ostatecznie nie mają stałego miejsca zamieszkania.
Jardín de Monforte - otoczony murem mały park pozwalający na ucieczkę od zgiełku centrum miasta
Z kwietniowych praktyk w Centrum Zdrowia mam jeszcze parę innych, ciekawych notatek. Jak na przykład: „koka, porros, poprawczak i ropień penisa 18 lat, telewizor 400e, ulica”. Chłopak sprawiał wrażenie zwykłego 18-latka. Z tą różnicą, że od pewnego czasu mieszkał na ulicy, a przyprowadziła go samotnie wychowująca mama, żeby w końcu (po traumatycznym dla ojca wypadku, kiedy syn zwędził mu telewizor i 400 euro na narkotyki) zapisał się na odwyk. Naszym zadaniem było więc jedynie wypisanie skierowania, ale tego typu pacjenci, trzeba przyznać, są nieco bardziej szokujący niż Ci którym wypisuje się skierowanie do sanatorium. Bycie lekarzem łączy z ludźmi, których nie zobaczyłoby się nigdy w życiu.
Gran Feria Andaluza
Ostatnia historia z kolei była nieco smutna – Hiszpanki, którą po ślubie mąż zmusił do rzucenia pracy. Żyła więc zajmując się nim i trójką dzieci przy okazji będąc cały czas ofiarą znęcania psychicznego. Dziesięć lat temu postanowiła przenieść się z dwójką dzieci do matki, która zaczęła ją utrzymywać ze swojej emerytury. Ostatnio jednak matka umarła, a kobieta która od 35 lat nie pracowała została bez dochodów... i tak musiała wrócić do męża.
W ostatnim tygodniu kwietnia spędziłam też sporo czasu na SORze. W Hiszpanii nie istnieje specjalizacja z medycyny ratunkowej (natomiast intensywna terapia jest odrębną specjalizacją). Kto  w związku z tym pracuje na SORze? Rezydenci wszelkiej maści i lekarze rodzinni jako specjaliści. SOR był całkiem spory. Były w nim: konsultacje ogólne (rezydenci pierwszego roku od 2 miesiąca rezydentury, działający w ekipie rezydent+specjalista zwykle siedzący w socjalnym), konsultacje podstawowe (rezydenci 2 roku, do dyspozycji są tylko RTG, leki i służy w zasadzie do wykopywania najlżejszych przypadków, które na SORze nie powinny się znaleźć, jak stopa boląca od tygodnia), obszar z łóżkami bez monitorów, obszar z monitorowaniem funkcji życiowych, sale operacyjne i osobne części dla specjalistów stale urzędujących (pediatria, ginekolog, psychiatra) i dochodzących. W Polsce pewnie rezydenci podnieśliby wielki raban gdyby z obowiązku przez całą specjalizację musieli od czasu do czasu obstawiać SOR, a prawda jest taka, że taki dyżur jest o wiele bezpieczniejszy niż w oddziale. I w jednym i w drugim miejscu dyżuruje się z lekarzem ze specjalizacją, ale na SORze jest ich zdecydowanie więcej i bardziej pod ręką żeby zapytać o coś kiedy pojawią się wątpliwości.
Postacie z muzeum Bożego Ciała
Na onkologii przekonałam się oczywiście, że z tym wsparciem nie zawsze jest różowo – tak jak w Polsce i tu zdarzają się starsi lekarze uciekający od wspierania młodszych. Na onkologii przybrało to formę ekstremalną. Starsi stażem siedzieli cały dzień w swoich gabinetach, w których przez 4 dni w tygodniu konsultowali pacjentów przychodzących na pierwszą wizytę lub cykl chemii, a przez jeden udawali, że również to robią. W związku z tym rezydenci, obecnie zwykle w 2 osoby (jedna często schodziła np. po dyżurze albo była potrzebna w konsultacjach) samodzielnie prowadzili oddział, na którym tym razem pacjentów było około 20-25, ale zdarzało się, że było ich i 35 (pacjentom się tu nie odmawia kiedy brakuje łóżka, umieszcza się ich gdziekolwiek, na przykład na urologii czy położnictwie, a lekarz przychodzi do niego z odpowiedniego oddziału... co kończy się tak, że choćby pacjentów "w oddziale" było tyle, ile łóżek i tak część z nich jest gdzie indziej, bo akurat w momencie przyjęcia łóżko było zajmowane przez pacjenta z dajmy na to urologii).
Muzeum Bożego Ciała i raz jeszcze Els Tornejants
Na onkologii nie było więc wizyt z szefem, nie było też kogo poprosić o radę. Jeśli natomiast któryś rezydent coś pomylił (lub nie) lekarz starszy stażem wyrastał jak spod ziemi, żeby publicznie delikwenta opieprzyć. Myśleli, że gorzej być nie może. Do czasu aż zatrudniono nowego lekarza z bogatym doświadczeniem w branży naukowej, którego jedynym zadaniem było przebywanie z nimi w oddziale. Przyszedł więc, na powitanie każdego za coś złajał, zapowiedział nowe porządki, a rezydentce pierwszego roku będącej na oddziale od tygodnia w celach obserwacyjno - zapoznawczych przydzielił trzy przyjęcia. Po badaniu miał z nią wszystko omówić, więc poszłam z nią – zapowiadało się, że będzie można się wiele nauczyć. Wyszedł z oddziału na półtorej godziny, ale wrócił. Lepszy numer zrobił w piątek. Był w oddziale o 8, powiedział "cześć" 3 pacjentom i znów opieprzył całą ekipę, że zamiast być na 8, tak jak kazał poprzedniego dnia, przychodzą o 8:45 po tradycyjnym śniadaniu ze starszymi lekarzami, które jest praktykowane w oddziale od zawsze. Stwierdził, że on i młoda rezydentka zajmą się 3 pacjentami z poprzedniego dnia i 3 kolejnymi nowo przyjętymi. O 9:30 wyszedł i... więcej nie wrócił. A my zostałyśmy z rezydentką same nie wiedząc co zrobić z naprawdę skomplikowanymi, nowymi pacjentami. Skończyło się tak, że biedna Lauren siedziała z nami jeszcze półtorej godziny po zakończeniu czasu pracy, żeby ludzie nie zostali bez zabezpieczenia na weekend. Nawet dla mnie, mimo że jako praktykantka z Polski za nic nie ponosiłam odpowiedzialności, sytuacja była tak stresująca i męcząca psychicznie, że w południe miałam już dość. Mimo tego myślę, że był to jeden z moich najlepszych staży i tu i - nawet - w Polsce. Nie wiem czy na każdej onkologii jest podobnie, ale miałam wrażenie jakby przypadki były z całego spektrum interny, tylko bardziej przerysowane niż gdziekolwiek indziej. Do tego byłam zmuszona do mówienia, więc mój hiszpański dokonał skoku, którego nie zrobił wcześniej. A do tego sympatyczni rezydenci. 
Okazuje się, że od poniedziałku specjalista przestał uciekać, także idzie zmiana na lepsze (chociaż rezydentom przyzwyczajonym do bycia puszczonymi samopas od 3-4 lat ciężko się przyzwyczaić).
Na koniec może trochę o zdjęciach, które ubarwiają ten przydługi post. Wędrując w pewną kwietniową niedzielę po starym mieście trafiłam przez przypadek na obchody dnia walencjańskiego parlamentu. W ich ramach zaprezentowano coś co zawsze mnie fascynowało - ludzkie wieże. Myślałam, że tradycja ograniczona jest do Katalonii (gdzie rzeczywiście są największe) a tu proszę - ni stąd ni zowąd wyrosły przede mną w Walencji. Zwykle tworzą część obchodów ku czci Matki Boskiej Zdrowotnej w Algemesí w okolicach Walencji (Fiestas de Nuestra Señora de la Salud de Algemesí - obecne na liście Dziedzictwa Niematerialnego UNESCO). Poza tradycyjnymi tańcami i wieżami z Algemesí zaprezentowano też tańce... wojenne z patykami i innymi przyrządami :). Tego samego dnia zajrzałam też do Muzeum Bożego Ciała. Podczas Bożego Ciała na ulice wielu miast w Hiszpanii wytaczane są ogromne figury i rzeźby zwane skałami (rocas) wśród których, tak jak podczas innych okazji, tańczą mieszkańcy przebrani za biblijne/ mitologiczne postacie (np. 7 grzechów głównych). Co ciekawe mieszczące rzeźby muzeum-przechowalnia (bo ich, w przeciwieństwie do Fallas, ze względu na charakter religijny, się nie niszczy) utrzymuje swoje pierwotne przeznaczenie od 1446 roku.
Wcześniej w kwietniu odbyła się też Gran Feria Andaluza - na wzór wielkiej taneczno-gastronomicznej imprezy z imponującymi pawilonami i tłumami ludzi w Sevilli. Ona zaczyna na początku kwietnia, a potem społeczności andaluzyjskie w innych miastach Hiszpanii organizują swoje "małe" kopie. Z tej okazji też parę zdjęć. 
Tańce walencjańskie - Les Llauradores

czwartek, 14 kwietnia 2016

Z Walencji "into the wild"


Wreszcie nadszedł ten post, w którym mogę wyżyć się turystycznie. Nie podróżujemy za wiele, ale udało nam się zrobić 2,5 wycieczki (i przejść w tym czasie 40 km :)). Walencja to może nie wybrzeże Chorwacji, gdzie góry przechodzą bezpośrednio w morze, ale w odległości 30 km od Walencji (a jeszcze mniejszej od morza) można już spotkać pierwsze góry/wzgórza (bo góra wg wikipedii musi mieć co najmniej 300 m wysokości względnej żeby górą być).
Serra i Sierra Calderona
A więc Sierra Calderona. Najbardziej znanym punktem jest skalisty Garbi. My ostatecznie, spośród setek tras tworzonych i wrzucanych do Internetu przez zapaleńców z GPSami wybraliśmy taką, która Garbiego omijała. Szukając szlaków trafiłam na trzy strony poświęcone pieszym wycieczkom (senderismo) – w Walencji: senderosvalencianos.es, międzynarodowe (z trasami pieszymi, rowerowymi, konnymi!) – wikiloc.es czy wikirutas.es. Problem polega jednak na tym, że bez własnego GPSa jest ciężko za nimi nadążyć, chociaż można spróbować (jak my spróbowaliśmy i mieliśmy szczęście, że była to mała Sierra Calderona). Szlaki są - według mnie - mniej uczęszczane i gorzej oznakowane niż w Polsce, ale takie wrażenie może wynikać z faktu, że nie szukaliśmy map i nie poszliśmy do żadnego punktu informacji turystycznej.
Ktoś pomylił święta :p
Podobnie do Francji, w Hiszpanii można znaleźć trasy GR (senderosgr.es) i do woli przecinać cały kraj tysiącami kilometrów tras (np. trasa Walencja – Lizbona). Te są już w miarę dobrze oznaczone kolorami polskiej flagi – szliśmy wzdłuż jednego z nich. Ostatnią ciekawą stroną są stare linie kolejowe przekształcone w „zielone drogi” - viasverdes.com. Fundacja hiszpańskich linii kolejowych przekształciła już 2400 kilometrów nieużywanych torów w trasy piesze i rowerowe. Marzy mi się przejechać najdłuższą (160 km) trasę ze starej kopalni rudy żelaza Ojos Negros (w okolicach Teruel) do portu w Sagunto. Kiedyś tam.
Charco Azul (Chulilla)
Chulilla
Póki co w wielkanocną sobotę zaczęliśmy od 14 km trasy, do której linka nie potrafię znaleźć – cóż, ostatecznie i tak zgubiliśmy ją w połowie drogi. Wyszliśmy z Serry, małego, uroczego (jak wszystkie) miasteczka i bardzo staraliśmy się trzymać tego co napisano na stronie. Znaleźliśmy wiele źródełek, szliśmy wyschniętym korytem, spotkaliśmy ludzi którzy mieli prowizoryczną mapkę, której zrobiliśmy zdjęcie (ale co po mapce, skoro i tak nie ma oznaczeń szlaków, a nazwy miejsc znajdujesz dopiero po dotarciu do nich) aż po pewnym czasie, kiedy byliśmy daleko od jakiejkolwiek drogi zwątpiliśmy i chcieliśmy wracać. Zachęciła nas mała grupka, która zrezygnowała z dalszej wspinaczki z uwagi na kilkumiesięcznego bobasa. My bobasa nie mieliśmy, więc musieliśmy iść dalej. Na szczęście Sierra Calderona jest tak mała, że udało nam się dotrzeć do „szczytu” który już był na mapie i byliśmy ocaleni.
Cueva de Golismo, Chulilla
Malowidło naskalne i Chulilla :)
Kolejnego dnia wybraliśmy się do Chulilli – miasteczka o którym nigdy nie słyszałam, a powinnam – jest piękne, otoczone pionowymi ścianami idealnymi do wspinaczki, które wyrastają z wąwozu rzeki Turii. Jechaliśmy w sznurze samochodów (w tym polskich, niemieckich czy słoweńskich - wyglądało jakby Chulilla była mekką wspinaczy), wjechaliśmy w miasteczko, w którym na jednokierunkowych uliczkach obowiązywał ruch dwukierunkowy, całkowicie sparaliżowany ilością samochodów, a kiedy wydostaliśmy się z powrotem w okolice parkingu przed miasteczkiem zostało nam - dosłownie - miejsce parkingowe w rowie. Zapowiadały się tłumy. Ale one nie wybrały 20 kilometrowego szlaku (co jak na nas i drugi dzień też było dość ambitne). Nasza trasa była internetowym zlepkiem 3 różnych oficjalnych i oznakowanych (mniej więcej) tras, dzięki czemu zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje w okolicy. Zaczęliśmy od Charco Azul, po czym wzdłuż rzeki i sadów przeszliśmy do jaskini Golismo i wspięliśmy się wąwozem na coś w rodzaju płaskowyżu. Te wszystkie para-wspinaczkowe atrakcje zajęły nam połowę czasu, a byliśmy dopiero w jednej trzeciej trasy. Mimo to postanowiliśmy przejść ją całą. I zdążyliśmy przed zachodem :). Po drodze zobaczyliśmy jeszcze przykład malowideł naskalnych, które rozproszone na obszarze całego Półwyspu Iberyjskiego zostały wpisane zbiorczo (w liczbie 758) na listę UNESCO.
Irysy były wszędzie! (a zwierz ze zdjęcia obok potrafił wdrapać się na pionową ścianę wąwozie)
Embalse de Loriguilla
W ramach naszej ostatniej mini-wycieczki (która była dodatkiem do zbierania pomarańczy i cytryn wciąż wiszących na drzewach w rodzinnym sadzie) odwiedziliśmy ruiny zamku w Almenarze. Zamków jest tutaj tak dużo, że z łatwością można by założyć, że strażnicy z jednego widzieli co dzieje się w sąsiednim i w ten sposób mogli ostrzegać kolejnych przed barbarzyńskimi, katolickimi najeźdźcami z północy. Większość z nich powstała w X/XI wieku do ochrony arabskiej ludności i upraw.
Dla odmiany - Almenara (zamek, dwie wieże strażnicze i mini-opuncje)
Jeśli chodzi o małe, urocze miejscowości, w jednej (tu wcale – pomimo zameczku :D – nie spełniającej warunków niezbędnych żeby być ładną, ale niech Ci Hiszpanie obejrzą 90% polskich miasteczek...) byłam w ostatnią sobotę na dyżurze. Chcąc być do bólu uczciwą i żyjąc nadzieją, że MZ jednak zaliczy mi moje praktyki, powinnam zrobić tu 6 dyżurów, o czym powiedziałam koordynatorowi w obecności przemiłej rezydentki trzeciego roku. Zaproponowała, że mogę chodzić na dyżury z nią, a najbliższy jest w Alaquas w sobotę. Ciężko mi było odmówić, zwłaszcza że zawsze chciałam zobaczyć jak to jest leczyć za miastem. Okazuje się że jednak dość podobnie, pomijając fakt, że zwykle jest ponoć nawał ludzi, a tym razem przez 3 godziny zjawiło się 5 osób. Takie moje szczęście. Zamiast leczenia były pogaduchy i zachwyty nad orężem rezydentki, która trenuje fechtunek.
wspinaczka pro
wspinaczka nasza :p
W ciągu ostatnich dwóch tygodni w POZ udało mi się zebrać nieco uroczych historii. Najbardziej ujęła mnie pierwsza para, z którą się w ogóle zetknęłam. Była to dwójka 80(+) latków, która weszła razem (tutaj czasem wchodzi się i po 3-4 osoby :p). Zaczęliśmy od żony, która miała standardowe problemy 80+, po czym przeszliśmy do męża, który od 10 dni przestał brać jedyny lek, który miał przepisany, bo wywoływał u niego problemy z erekcją. A satysfakcja jego żony jest dla niego ważniejsza niż jakieś tam durne obniżanie ciśnienia.
widok z Frailecillo
wiszące mosty
Pierwszego dnia bardzo spodobało mi się też, że lekarz rodzinny nie ma problemu z wypisaniem zwolnienia dla mężczyzny, który obecnie próbuje sobie poradzić z nadchodzącą śmiercią żony, przy której prawie cały czas jest w szpitalu. Myślę, że tak to powinno wyglądać. Wczoraj miałyśmy też falę psychiatryczną – zaskakuje jak wiele osób potrzebuje wsparcia, które idealnie byłoby zapewniać w POZ (inaczej niż tylko benzodiazepinami, które płyną tu dość wartkim strumieniem – ale to ponoć wszędzie). Dzisiaj z kolei okazało się, że kobieta która prosiła o skierowanie do psychologa (czego tutaj nie da się w zasadzie dać, bo bezpłatne jest tylko leczenie grupowe/psychiatra), ostatecznie przez 10 minut zwierzała nam się z podejrzeń, że mąż zdradza ją z najlepszą przyjaciółką, po czym ustaliłyśmy że spróbuje otwarcie porozmawiać i z nią, i z nim. Ot, medycyna rodzinna :).
Nie wiem czy słyszeliście, że od ponad roku nie ma szczepionek przeciwko błonicy, tężcowi, krztuścowi z obniżoną ilością antygenów? Dowiedziałam się o tym tutaj, ale problem dotyczy całego świata. Co prawda nie brzmi to wstrzącająco i chodzi o szczepionkę stosowaną (tu) tylko przy szczepieniu przypominającym i u kobiet w ciąży, ale i tak było dla mnie szokiem że w dzisiejszych czasach czegoś takiego jak szczepionka może zabraknąć na ponad rok.
piknik!
Chulilla :D
I ostatnia całkiem sensowna rzecz z codziennej praktyki w POZ – dzieci przestają być medycznie dziećmi kiedy mają 15 lat. No i jeszcze jedna – w każdym Pipidówku mają tu objazdowego ginekologa, który prowadzi „Planowanie rodziny”, żeby każdy, ale to każdy wiedział, że tam może się udać po antykoncepcję, w razie problemów z zajściem w ciążę czy po cytologię (bo okazuje się że nie zawsze robi to położna).
Ok, żartowałam że to ostatnia rzecz ;). Po prostu jest tu tyle fajnych patentów. Jak na przykład centra seniora w odległości 20 minut piechotką jeden od drugiego. Czy pogadanki i wycieczki. Pogadanki w tym tygodniu były prawie codziennie, a dzisiaj byłam na takiej której opowiadałyśmy (ok, ja słuchałam) jak walczyć z nietrzymaniem moczu (piąta najbardziej uciążliwa przyczyna obniżająca jakość życia! Pierwsza jest choroba psychiczna). 60, 80-latki przekazywały sobie więc z rąk do rąk różnorozmiarowe kuleczki gejszy opowiadając o swoich doświadczeniach z nimi (jedna pań stwierdziła że zaczynała od 10 minut, a teraz nosi je i pół dnia ;)). Jeśli natomiast chodzi o wycieczkę... była w zeszłym tygodniu, na porodówkę. Oglądałyśmy wszystkie rodzaje sal, salę operacyjną (żeby nie było stresu jeśli któraś rodząca nagle będzie musiała tam wylądować) i pokoje. Piękno prostych rozwiązań.