poniedziałek, 4 maja 2015

...raz pod wozem


Zagrzeb  
 Mieliśmy szczęście. Dotarliśmy do przystanku dokładnie pół godziny przed odjazdem ostatniego autobusu. Do Zagrzebia mieliśmy dotrzeć na 20:30, bez żadnych znajomych, planów ani mapy. Nikt na nas nie czekał. Doszłam do wniosku, że to w sumie smutne, po tym jak wszędzie kogoś „mieliśmy”. Jest to chyba kolejny plus przedsięwzięć typu couchsurfing. Na szczeście kiedy zagubieni staliśmy na dworcu, bardzo uprzejmi Chorwaci sami podchodzili do nas oferując pomoc i dając wskazówki. Oni też stwierdzili, że zwłaszcza w taki dzień jak 1 maja nie ma szans na kontrole w tramwajach i znów woziliśmy się – i to sporo – darmową komunikacją miejską. Próbowaliśmy znaleźć wolny hostel w centrum. W długi weekend, w jednej z największych stolic Bałkanów. 
Nie do końca chcieliśmy słuchać booking.com więc błądziliśmy i pytaliśmy. Mijały minuty i metry, godziny i kilometry, a wszystko na co trafialiśmy albo nie istniało, albo nie miało wolnych miejsc, albo miało je w 8 osobowej sypialni dzielonej z wycieczką gimnazjalistek. Całkiem zrezygnowani, koło 23:00 wybraliśmy się do hostelu 2 kilometry od centrum i tam dostaliśmy taką sypialnię... tylko dla nas! Chcieliśmy po raz kolejny wrócić do centrum w okolice placu Ban Jelacica na swobodne oglądanie miasta i nocnego życia, ale 3 godziny biegania po mieście z plecakami dały się we znaki. Jednak kiedy zwiedzaliśmy Zagrzeb kolejnego dnia, mieliśmy wrażenie jakbyśmy znali go już od bardzo dawna.
Plac katedralny i kościół św. Marka
Zaczęliśmy od tak dobrze nam znanego placu i powędrowaliśmy w górę do katedry. Znajduje się naprzeciw ogromnego 3 poziomowego targu Dolac powstałego w 1926 roku, kiedy władze miasta stwierdziły, że istnieje zapotrzebowanie na duży targ w centrum miasta i wyburzyły część dzielnicy pod jego budowę. Był to nasz ostatni dzień i skutecznie pozbyliśmy się poprzedniego dnia wszystkich kun... tymczasem piekarnia na targu, która przyprawiała nas o zawrót głowy (w Chorwacji można by chyba żyć przez rok codziennie jedząc inne pyszne ciastko, rogalika czy pasztecik) nie przyjmowała kart. Istna tortura... która zmusiła nas do ponownego wypłacenia pieniędzy. Po prostu nie dało się powstrzymać! 
Licitar (ze strony podanej obok)
Z ciastkami wiąże się też jeden z głównych symboli związanych z północą Chorwacji i Zagrzebiem - ciastko w kształcie serca z lusterkiem w środku. Na starym mieście opowiedziano nam historię o tym, że wzięło się od cukiernika, który zakochał się w pewnej dziewczynie dla której zrobił to własnie ciastko. Kiedy brała je do rąk, powiedział "spójrz kto jest w moim sercu", a ona zobaczyła siebie. Niestety teraz do żadnej podobnej historii nie mogę dotrzeć, okazuje się jednak, że wyrób licitarów to bardzo misterna, trwająca zgodnie z zasadami sztuki miesiąc, robota.
Cały czas podążaliśmy trasą po Górnym Mieście z darmowej broszury centrum informacji turystycznej, a ponieważ niczego wcześniej o Zagrzebiu nie wiedzieliśmy, co chwilę coś nas zaskakiwało. W ten sposób wpadliśmy na przykład na położoną przy przebiegającym pod jedną z kamienic zakręcie ulicy bramę Górnego Miasta (Kamenita Brama) z cudownym obrazem Matki Boskiej. Od pożaru Zagrzebia w XVIII wieku z którego obraz magicznie ocalał, uważa się że czyni cuda, których dowodami są dzisiątki dziękczynnych tabliczek. Dalej natknęliśmy się na kościół świętego Marka z przepięknym dachem. W Słowenii i Chorwacji nieco zmyliło mnie na początku to że „kościół” to „crkva” i myślałam że wobec tego wszyscy są może prawosławni, chociaż krzyże jakoś się nie zgadzały...
Targ Dolac, Kamenita Brama, katedra i oryginalne, nagradzane Museum of Broken Relationship
Była przepiękna pogoda i podążał za nami zespół muzyków grający coś, co bardzo przypominało mi Austrię albo Bawarię. Przechadzkę po Górny Mieście skończyliśmy przy kolejce, któa pozwoliła nam zrozumieć skąd wziął się podział na Górne i Dolne Miasto. Spacer po Dolnym był nieco dłuższy, za to prowadził przez wiele miłych parków, w tym ładny, darmowy ogród botaniczny. Przy nim stwierdziliśmy, że chyba czas już wrócić po plecaki. Jeszcze tylko 15 minut tramwajem do hostelu i 40 z niego do autostrady i mogliśmy jechać do Lublany. Ale... nie tak łatwo.
Kiedy próbowaliśmy zmienić tramwaje na placu Jelacica, tramwaj nie przyjechał. Okazało się że ruch w centrum został całkowicie wstrzymany z uwagi na przejazd tysiąca i jednego motocyklisty w uroczystym, 20-minutowym pokazie. Zastanawiało nas tylko skąd tyle ścigaczy i harley-davidsonów w stolicy kraju liczącego w całości 4,3 miliona mieszkańców. Kiedy wreszcie przejechali mogliśmy kontynuować. W międzyczasie, w tym okropnym hałasie, na placu cały czas śpiewali członkowie Hare Krishna, nie przerwali nawet na chwilę. Teraz wikipedia poinformowała mnie, że swoją Maha Mantrę muszą zaintonować 1728 razy każdego dnia. Lepiej więc pewnie zrobić to w grupie i nie przerywać, żeby mieć za sobą. 
Plac Jelacica i przejazd motocyklistów po nim do rytmu nie przerywających nawet na sekundę hare Krisha
Hitchwiki wyposażyła nas w wiedzę, ale też przestraszyła zapowiadając że w pierwszym miejscu z którego już można łapać stopa zdarzyło się ludziom łapać go 2, a nawet 4 godziny. W związku z tym co pół godziny albo nawet i szybciej przesuwaliśmy się dalej w stronę rzekomych stacji benzynowych z których jakiegoś szczęśliwca ktoś zabrał po 15 minutach... droga coraz bardziej zmieniała się w prawdziwą autostradę. Przekonywałam Esteve żebyśmy szli dalej. I dalej. Przeszliśmy spokojnie z 2 kilometry, minęliśmy dwa hipermarkety, budowę, rzekę. Moje stopy bolały jak nigdy, a nad głowami zbierały nam się ciemne chmury. Stwierdziliśmy, że operacja nie ma sensu i po 3 godzinach wróciliśmy tym samym tramwajem, na ten sam dworzec autobusowy na który trafiliśmy niespełna 24 godziny wcześniej. Tym razem jednak ktoś czekał na nas w Lublanie.
Nie tylko "crkva" można po chorwacku mylnie odbierać...
Danila przenocowała nas na łóżku współlokatorki w akademiku wcześniej próbując zdecydować przez pół godziny co też nam upichcić skoro byliśmy głodni. Tak to już jest kiedy spotka się 3 niezdecydowanych ludzi, a najbardziej niepewnym jest gospodarz. Danila była jednak bardzo sympatyczną osobą i w zasadzie kto wie czy nie spędziliśmy z nią najwięcej czasu, bo tak starała się nami zaopiekować. Zabrała nas na spacer po mieście, dość opustoszałym poza starym miastem. Lublana jest maleńką stolicą i myślę, że przy odrobinie samozaparcia można by wszędzie przemieszczać się w niej na piechotę. Przepływa przez nią malowniczo rzeka, a z góry spogląda zamek. I jeszcze jedno. Metelkova. Centrum imprez, życia towarzyskiego i manifest wolności w zajętych samowolnie dawnych koszarach i więzieniu. Opowiedziały nam już o niej dziewczyny z Opatiji, pokazując film. Możecie przyjść z własnym piwem, tanie piwo kupić, pójść na imprezę do klubu, obejrzeć sztukę w galerii i przespać się w hostelu stworzonym z więziennych celi.
Ogród botaniczny w Zagrzebiu i Teatr Narodowy
Razem z Danilą trafiliśmy też na maraton „Wings for Life World Run”. „Wings for Life” jest w zasadzie fundacją prowadzącą badania nad uszkodzeniami kręgosłupa. Maraton odbywał się równocześnie w kilkudziesięciu miastach na świecie, w tym w polskim Poznaniu. W związku z tym, że wyruszano o dokładnie tej samej porze w niektórych miastach maraton odbywał się w środku nocy!
Kiedy zostaliśmy sami wspięliśmy się na zamek i przede wszystkim zaczęliśmy szukać sobie noclegu na kolejną noc, kiedy współlokatorka Danili, razem z resztą „napływowych” z całej Słowenii, wracała w niedzielny wieczór do stolicy, która ich karmi i uczy chociaż jej nie lubią.
Metelkova
W dzielnicy szpitali trafiliśmy na jedyny hostel oferujący na booking.com dwójkę w zawrotnej cenie 15 euro od osoby (podczas gdy nawet we Francji dało się znaleźć podobne lokum za 10 euro). Kiedy dotarliśmy do nieco odrapanego budynku tuż obok ulicy Mocznikowej okazało się że cena wynosi 20 euro, a nasze apartamenty są kolejnym miejscem, które booking.com robi w konia. Na szczęście rozsądna pani dała za wygraną i zeszła nam do ceny z bookingu, a my nie posiadaliśmy się z radości jaką daje parze pokój tylko, tylko dla siebie. Bez obawy że zaraz do 8-osobowego pokoju dołączy grupa gimnazjalistek. Albo że naprawdę przemiły host będzie w środku nocy po omacku zmierzał do toalety w okolicach twojej złożonej na materacu głowy. Weseli pobiegliśmy odebrać nasze plecaki od Danili mijając po drodze tory kolejowe i bar o fascynującej nazwie „Orto” położony wraz z podłym night clubem koło naszego gniazdka. Na zakończenie udanego dnia wypiliśmy piwo na Metelkovej, a naszymi sąsiadami była ogromna grupa Polaków.
Korzystając ze spokoju naszego lokum i biorąc pod uwagę, że kolejnego dnia mieliśmy się rozstać zaczęliśmy szukać połączeń do Triestu i Polski. O ile do Triestu poszło całkiem szybko, o tyle w miarę dostawania negatywnych odpowiedzi od kolejnych osób z blablacar, które teoretycznie miały wolne miejsca, stopniowo pogrążałam się w rozpaczy. Po naszej złej passie trwającej od trzech dni moim ostatnim życzeniem było wracanie stopem, zdobyłam więc informacje na temat każdego możliwego środka transportu z Lublany do Polski. 
Zamek w Lublanie, park Tivoli i start "Wings for Life"
Był więc pociąg z 2 przesiadkami w Austrii o 16:00 za jedyne 135 euro. Był też Sindbad za 60 euro, jednak dopiero o 23:00 przez co straciłabym kolejny dzień zajęć na co już nie do końca mogłam sobie pozwolić. Blablacar dla porównania przeciętnie wahał się w granicach 80-120 zł. Stwierdziłam, że nie ma sensu czekać, zbiorę się w sobie na to przygodowe zakończenie i dotrę na zajęcia. O 10:00 w poniedziałek, pożegnałam się z Esteve i ruszyłam w stronę obwodnicy. Po 45 minutach czekania i jednej ofercie stopa do przepięknej doliny Logarskiej (która jednak nie byłaby dla mnie dobrym rozwiązaniem) zjawił się koleś jadący do Trojane. Mówił jedynie po słoweńsku więc rozmowa szła nam ciężko. W dodatku cała podłoga pasażera wyłożona była butelkami wódki, a w miarę zbliżania się do jego zjazdu w okolicach Trojane dystans który pan był skłonny pokonać cały czas się wydłużał (aż do momentu kiedy był gotowy jechać do Mariboru). Nie podobało mi się to wszystko, powiedziałam więc żeby się nie kłopotał i zjechał na najbliższą stację benzynową, gdzie już sobie poradzę szukając kogoś jadącego jeszcze dalej niż Maribor. Zabrałam plecak i zapytałam pierwszy samochód o podwózkę, byle dalej. 
Smoczy i potrójny most na rzeką Ljubljanicą
Od tego momentu już nikt nie budził moich podejrzeń, a kolejny człowiek który mnie zabrał - ex-kierowca TIRa - był tak kochany, że jeździł ze mną po wszystkich stacjach i zajazdach dla TIRów szukając czegoś jadącego w kierunku Polski lub Słowacji. Mówiliśmy po polsko-słoweńsko-angielsku, a na pożegnanie zostałam obdarowana gazem łzawiącym, bo na tym świecie nigdy nic nie wiadomo, a jestem przecież piękną, młodą kobietą (co zostało jednoznacznie stwierdzone w odpowiedzi na moje pochwały piękna i uroku Słowenii w rozbrajającym komplemencie: „Slovenia is small but beautiful, Iza is big... but beautiful too”).
I kolejny most w Lublanie - Rzeźnika, ozdobiony rzeźbami giczy i podrobów, który Słoweńcy i turyści zamienili w most zakochanych. 
Na stacji na której mnie zostawił stało już 4 autostopowiczów. Okazało się że jeden był Rumunem, a reszta, jak zwykle, Polakami ;). Był to czas powrotu z dorocznych majowych wyścigów autostopowych, jedni – z Politechniki Śląskiej – wracali z Bośni, a Łukasz - z którym połączyłam siły - wracał z wyścigu SGH do Grado we Włoszech. Podeszliśmy do Austriaka stojącego na stacji i chwilę później jechaliśmy do Wiener Neustadt położonego 50 kilometrów przed Wiedniem. Okazało się że nasz kierowca jest aktorem-amatorem i wracał przygotować się do sztuki o królu Arturze. Wysadził nas koło 15:00 na stacji z której nie było ucieczki. Znaleźliśmy na niej parę z tego samego wyścigu w którym jechał Łukasz. Żaden z samochodów osobowych nie jechał dalej niż do Wiednia, a najbliższą ciężarówkę odjeżdżającą o 20:00 do Polski zarezerwowała już owa para, która była pierwsza. Kolejny był już tylko pan jadący do Sosnowca o 5 nad ranem. Tak czarno nie spoglądaliśmy w przyszłość i między 18, a 19 zabraliśmy się do Wiednia. Miejsce w którym wysiedliśmy było równie złe, miało jednak McDonalds'a, a kawałek dalej pole pełne zajęcy i saren. Byłoby pięknie gdyby wielkimi krokami nie zbliżała się noc i nie zaczęło porządnie lać. Przed nami był więc wachlarz możliwości:
Kościół Franciszkanów za potrójnym mostem
 1. Próbować stopa dalej - na to nie starczyło nam już siły woli. 2. Wracać do centrum Wiednia i czekać na blablacar lub Polskiego Busa do rana na dworcu... albo (3.) spędzić tą krótką noc u znajomych naszych znajomych. Zaczęliśmy więc dzwonić. Kiedy zapytałam siostrę o numer do Dominiki, najlepszej kumpeli Wery, nie minęły 2 minuty, kiedy zadzwoniła do mnie mama mówiąc że zwariowałam chcąc się po nocy wbijać do ludzi niezapowiedziana i mam wsiadać w pociąg o 23:00. Koniec brykania koziołku, mama każe wracać z podwórka. Ale dobrze mieć taką mamę :). 
Nie bez oporu (bo wiedząc że słono zapłacimy, a Łukasz był bez grosza, musiałam więc zaufać komuś poznanemu 5 godzin wcześniej i za niego zapłacić) udaliśmy się na dworzec kolejowy Meidling z którego według PKP miał odjeżdżać nasz pociag. I nawet tam dostaliśmy sprzeczne informacje. Moja informacja mówiła że zapłacimy 75 euro od osoby, koleżanka Łukasza, że 35, a pani z informacji że 96. Ta opcja była ciężka do przełknięcia już nawet nie tylko dla mnie, ale i mojej karty bankomatowej z limitem. Ludzie z blablacaru nie odpisywali, zajęcia kolejnego dnia czekały... Postanowiliśmy spróbować sił mojej karty. Okazało się że bilety były jednak po 65 euro, a wcześniej pani się pomyliła i wołała za nami, ale już byliśmy za daleko. Zadowoleni z obrotu sprawy, z biletami bez miejscówek (które jednak pozwoliły nam się rozciągnąć na kanapach w pustym przedziale i naprawdę spać!) spróbowaliśmy lokalnego specjału - Kebaba z mozarellą! Nie czułam mozarelli, ale kiedy o 5:00 dojechałam do Sosnowca byłam na tyle wypoczęta i pełna energii ze szczęścia, że jestem w domu, że  przepakowałam się tylko i o 6:30 jechałam już do Krakowa.

piątek, 1 maja 2015

Raz na wozie...


Bale
Tego dnia chcieliśmy nie tylko dojechać do Puli i ją zwiedzić, ale też wyjechać z niej i dotrzeć do Opatiji/Rijeki przed zmrokiem. Zamiast 35 kilometrów, które dotąd pokonywaliśmy w Chorwacji z trudem, mieliśmy ich przed sobą 125. A do tego zapowiedź nocy NieWiadomoGdzie, bo EVSi z Opatiji nie odpowiadali na wiadomości.
W domu Sanji dowiedzieliśmy się jeszcze jednej interesującej rzeczy na temat Bałkanów. Dla Esteve było zaskoczeniem nawet to, że w Polsce większość wersji kinowych filmów „dla dorosłych” ma napisy zamiast dubbingu. W przypadku hiszpańskiego nie tylko wszystko jest dubbingowane, ale i różnymi akcentami, zależnie od tego czy film jest skierowany na rynek hiszpański czy południowoamerykański (a i tak tam Argentyna może mieć inny dubbing niż Kolumbia). W Słowenii i Chorwacji natomiast napisy idą o krok dalej – wszystkie zagraniczne produkcje mają je nawet w telewizji!
Jedziemy przez Vodnjan
Sanja odprowadziła nas też i pokazała nam świetne miejsce, w którym w ciągu 5 – 10 minut mieliśmy znaleźć transport. Sądząc po naszych wcześniejszych doświadczeniach, kiedy stop szedł bardzo opornie, mocno w to wątpiliśmy... ale miała rację! Po 10 minutach zatrzymała się pewna starsza, austriacka para i zabrała nas do samego centrum Puli, gdzie mieszkali. O ile pan był Austriakiem, jego żona była wychowaną w Niemczech Chorwatką, bośniackiego pochodzenia. Oboje wykładali na uniwersytecie w Puli i wiedzieli wiele na temat całej okolicy. Tuż przy wyjeździe pokazali nam więc wzgórza i ruiny pierwszych siedlisk antycznych plemion iliryjskich, które mieszkały tam przed nadejściem Rzymian.
Świątynia Augusta i Romy, filary ratusza, mozaika i zamek w Puli
Im samym chyba bardzo spodobało się pełnienie funkcji przewodników, bo naszym kolejnym przystankiem było Bale, gdzie zatrzymaliśmy się na kawę. To maleńkie miasteczko, do którego pewnie nie trafia zbyt wielu turystów, gdzie głównym zabytkiem jest zamek należący dawniej do rodziny Bembo, która zaprosiła do siebie słynnego Casanovę. Jest tam też maleńki XV- wieczny kościółek.
Następny był Vodnjan, tuż przed Pulą, gdzie znajduje się ważna bazylika i centrum pielgrzymkowe, skrywające relikwie 250 świętych i cierń z korony Chrystusa schronione tam w 1818 roku przez Wenecjan, kiedy w ich okolicach szalała Rewolucja Francuska niszcząca wszystko co „święte” i zabobonne.
Łuk Sergiusza w Puli
Jadąc wzdłuż wybrzeża opowiadali nam natomiast o Brioni – wyspach znajdujących się 2 kilometry od brzegu półwyspu i tworzących park narodowy. Można je zwiedzać tylko (i niestety) z drogimi wycieczkami łódką. Przypuszczam, że przy odrobinie samozaparcia, w lecie można by też do nich dopłynąć. Tam, z dala od cywilizacji mają ponoć swoje rezydencje gwiazdy, a w przeszłości, rezydencję, prywatne zoo i inne tego typu atrakcje posiadał Tito. Skoro z całej Jugosławii na swoją rezydencję wybrał akurat Brioni, musi coś w nich być ;). Jakby alei gwiazd na Brioni było mało, w zwalczaniu malarii na wyspach przez ich osuszanie pomagał Robert Koch!
Amfiteatr w Puli stawiany na równi z El Dżem i Koloseum
W Puli wysadzono nas tuż pod amfiteatrem. Jest jednym z sześciu najlepiej zachowanych amfiteatrów rzymskich na świecie i razem z wieloma innymi rzymskimi zabytkami przyciąga latem do miasta rzesze turystów. Niektóre z nich, jak na przykład rzymską mozaikę ciężko jest znaleźć samodzielnie, musieliśmy więc dopytywać. Błądziliśmy po mieście w lekkim pośpiechu – wciąż mieliśmy ponad połowę trasy przed sobą, a dochodziła 14 albo 15. Ponieważ byliśmy strasznie głodni zrobiliśmy jednak przerwę na kanapki na skwerze obok amfiteatru. I kiedy tak ćwiczyliśmy równowagę wieży z chleba tostowego na stole z plecaków, pod amfiteatr zjechało się kilkadziesiąt ambulansów na sygnale. Ktoś mówił przez megafon, była prasa i telewizja, a po kilku minutach ludzie bili brawo. Jak nic wyglądało mi to na jakiegoś nieszczęśnika, którego odwiedziono od samobójczego skoku ze szczytu amfiteatru. Nie zgadzała się tylko liczba ambulansów, ale kto by się na tym skupiał. Kiedy - po lunchu - podeszliśmy jednak pod zabytek prawda okazała się mniej dramatyczna. Dowiedzieliśmy się, że w Chorwacji było tego dnia akurat jakieś święto służb ratowniczych, które wysłały do Puli swoje reprezentacje z całej Istrii i nie tylko. 
Pula
Pula jest na tyle mała, że kiedy zdecydowaliśmy się na jazdę dalej w 20 minut byliśmy na drodze wyjazdowej w kierunku lotniska i trasy wzdłuż wschodniego brzegu Istrii. Miejsce było jednak dość kiepskie i przez godzinę nikt się nie zatrzymał, myśleliśmy więc że jeśli zrobi się już bardzo późno pojedziemy autobusem. W takim duchu obejrzałam się za kolejnym mijającym nas samochodem, a tam od nie wiadomo jakiego czasu czekał na nas chłopak. Co prawda jechał na obiad do mamy mieszkającej w wiosce w centrum Istrii, ale chciał nam pomóc podwożąc nas choćby kilometr. Dojechaliśmy do wjazdu na autostradę w kierunku Rijeki... Miejsce było tak tragiczne, że nie mieliśmy nawet złudzeń, że jedynym samochodem który będzie mógł się tam zatrzymać będzie radiowóz z funkcjonariuszami chcącymi wlepić nam mandat za chodzenie po autostradzie. Nasz kierowca zlitował się nad nami i stwierdził, że w takim razie podwiezie nas kawałek dalej i skręci później. Gadało nam się zaskakująco dobrze. 
Droga do Opatiji z Audrey i polski konsulat w Opatiji, który potrafił dobrze się urządzić
Chłopak był rok wcześniej na Work&Travel w Orange County w Kalifornii i kiedy powiedziałam, że znam te okolice, a moja mama ma tam znajomych był w siódmym niebie. Mama i ryba mogły poczekać. Opowiadał nam o swoim wyjeździe, o tym, że najlepsi ludzie jakich tam spotkał byli z Iranu, polecaliśmy sobie książki. I tak dotarliśmy do Barbanu, gdzie miał już skręcać. Zadzwonił tylko do mamy że będzie później i już kierowaliśmy się na Labin. To kolejne zaskakujące miasto o którym dowiedzieliśmy się na stopie. Do połowy XX wieku było jednym z głównych ośrodków wydobycia węgla w Chorwacji, a w 1921 jeden ze strajków górniczych przerodził się w pierwsze na świecie powstanie antyfaszystowskie, które dało początek istniejącej miesiąc Republice Labinu.
Opatija i widok na Rijekę
Nasz kierowca pozostawił nas w górach. To naprawdę niesamowite jak szybko w Chorwacji może zmienić się krajobraz. Z portowego miasta w godzinę ląduje się w górach ze szczytami zakrytymi chmurami. Było pięknie... ale nic nie jechało. Byliśmy jednak tak szczęśliwi, że ostatecznie udało nam się złapać stopa, byliśmy już 45 kilometrów od Opatiji, a nasi kolejni hości nam odpowiedzieli, że wcale nam to nie przeszkadzało. Trzeci samochód który koło nas przejechał, zatrzymał się. To właśnie byli Ci dwaj dziwni chłopcy, którzy później w porcie w Rijece załatwiali jakieś podejrzane interesy. Ponieważ oferowali jednak transport do Opatiji, nie zastanawialiśmy się długo. Na kolanach trzymaliśmy nieco roztrzęsioną, czarną, sznaucerowatą Audrey i jej białą koleżankę przpominającą maltańczyka. Musieliśmy się trzymać mocno, bo jazda była szalona, a zakręty ostre, jak na chorwackim wybrzeżu. Chłopcy nie odezwali się do nas przez całą podróż ani słowem i dziękowaliśmy Bogu, że dotarliśmy na miejsce w całości.
Opatija
Nasza host do 21:00 miała być w Rijece na przestawieniu teatralnym, postało nam więc sporo czasu na zwiedzanie Opatiji, która była, podobnie do pobliskiego Lovranu, jednym z najbardziej luksusowych kurortów Austrowęgier. Całe miasteczko zabudowane jest luksusowymi willami i XIX-wiecznymi domami wczasowymi, obecnie służącymi głównie emerytowanym Niemcom. Ma też pięknie wybetonowane plaże, tym razem już piękne bardziej serio, bo sprawiają wrażenie basenów w ekskluzywnym hotelu – z mostkami i zatoczkami. W Opatiji z końca XIX wieku trzeba było być – był więc Franz Joseph, był Piłsudski i Billroth, którego nazwisko świtało mi z chirurgii.
Park Angiolina w Opatiji
W Opatiji zaopiekowała się nami Marta, której namiary zdobyliśmy od Larę z Poreca. Razem z Samuelem, EVSem z Hiszpanii pracuje w organizacji ekologicznej. Samuela jednak nie było, bo wybrał się na długi weekend do Sarajeva, a na jego miejsce przyjechała Ania, której twarz wyglądała bardzo znajomo. Dziewczyny poznały się dwa lata temu w Chorwacji gdzie w Zagrzebiu i Rijece robiły Erasmusa. W ciągu roku Marcie udało się opanować chorwacki tak, że w organizacji prowadzi nawet lekcje ekologii dla dzieci z podstawówki. Gadaliśmy przy piwie i już pogodziłam się z tym, że może po prostu Anię minęłam gdzieś na ulicy w Krakowie, kiedy okazało się że pracowała w Amnesty International, dokładnie wtedy kiedy w IFMSA organizowałam Maraton Pisania Listów na uczelni. Dla mnie to niesamowity zbieg okoliczności.
Rijeka
Dziewczyny poopowiadały nam trochę o Zagrzebiu, Rijece i Chorwacji, mówiąc między innymi, że w Chorwacji nie ma sensu kasować biletów. Jeśli będzie kontrola wystarczy po prostu zacząć mówić po angielsku. Kolejnego dnia wsiedliśmy więc z naszymi wielkimi plecakami w autobus do Rijeki i – proszę – kontrola. Już raz próbowałam rozpaczliwego wybiegania z autobusu, przy którym kontrolerzy okazali się we Francji sprytniejsi (natomiast przechytrzył ich polski dowód i polskie znaczki w związku z czym mandat został wysłany na bliżej nieokreśloną ulicę Hanki B, zamiast Hanny Ordonówny), tym razem – zwłaszcza z uzyskaną od dziewczyn informacją – zachowaliśmy stoicki spokój. W głowie układałam sobie tylko usprawiedliwienie które przedstawię panu, kiedy przyjdzie kolej na nas. Ale kolej nie przyszła. Kontroler spojrzał tylko z politowaniem na nasze plecaki świadczące dobitnie o tym, że my z zagranicy i poszedł dalej. Te emocje i serpentyny sprawiły że wysiedliśmy nieco wcześniej i dalej odkrywaliśmy miasto na piechotę.
Widok na Rijekę z zamku w Trsat
Rijeka, czyli Rzeka, jest przepięknie położona w wąwozie, ale niestety z uwagi na 1 maja była nieco wymarła. Przeszliśmy więc główną ulicą Korzo i obejrzeliśmy panoramę miasta z ponad 1,5 kilometrowego molo. Na przekąskę dziewczyny poleciły nam burka od Braci, którzy na szczęście byli otwarci. Jeszcze tylko zwiedzić zamek i byliśmy gotowi do łapania stopa do Zagrzebia. Po tak udanym poprzednim dniu, nie mogło być jednak zbyt prosto. Po pierwsze okazało się że zamek i sanktuarium górujące nad miastem znajdują się już w innym, mniejszym miasteczku – Trsat. Prowadziły do niego schody z chyba tysiącem stopni, a ponieważ planowaliśmy zejść stamtąd prosto do drogi prowadzącej do autostrady, wspięliśmy się na nie z całym ekwipunkiem. Na szczycie myśleliśmy że wyzioniemy ducha. Widoki jednak rekompensowały nasz trud, co nie zmienia faktu, że busem byłoby nieco łatwiej i wygodniej. Do tego okazało się że musimy wrócić tą samą drogą – chociaż zejście na drugą stronę wzgórza na mapie wydawało się wykonalne, w rzeczywistości takie nie było. W rezultacie koło 15 stanęliśmy przy podrzędnej drodze, która gdzieś dalej miała się krzyżować z autostradą na Zagrzeb. Oczywiście nikt się nie zatrzymywał, bo większość ludzi jechała do pobliskich domów. Na piechotę do autostrady też nie dało się dojść, bo musielibyśmy wpakować się w tunel samochodowy. Dla pocieszenia zaczęło padać. I padało coraz gorzej. Postanowiliśmy wrócić do miasta i albo znaleźć hostel, albo autobus który zabrałby nas do Zagrzebia...
Nasze widoki czekając na stopa i już siedząc w ciepłym i suchym autobusie...