czwartek, 28 listopada 2013

Perigord Noir, Carbon Blanc i szarości

I tak wszyscy utknęli w tym systemie. Wszyscy zajmują się pierdołami, a nas uważają nic nie warte śmiecie. A ja szczerze mówiąc... w sumie mam ich gdzieś. Niech sobie robią co chcą.

Chłopak z tramwaju

Myślałam, że przez długi czas nie będę miała nic ciekawego do opisania poza wycieczką do Perigord (o której też zbyt wiele nie mogę powiedzieć), ale proszę – ostatnie 4 dni były eksplozją wydarzeń.
Jak zwykle będzie nieco na zasadzie odwróconej chronologii, bo jak zawsze ostatnie wydarzenia najbardziej sprawiają, że coś chce mi się skrobnąć.
Limeuil - w przeciwieństwie do ludzi, spotkaliśmy nieprawdopodobną ilość kotów
Zacznijmy od poniedziałku. Poniedziałki przez najbliższe 2 miesiące będą moją najgorszą zgrozą, bo profesor Sibon życzy sobie abyśmy stawiali się na 45-minutowy kurs punkt 8:15. Co sprawia, że muszę wstawać o 7:00 i pedałować (bo jeżdżę teraz wszędzie na rowerze) w absolutnych, porannych ciemnościach. Nie bardzo mi się to podoba (a jeszcze mniej myśl, że najprawdopodobniej podczas ostatniego, chirurgicznego bloku będzie trzeba wstawać na 7:30). Po tygodniu zaczęłam też uświadamiać sobie, że najprawdopodobniej ten blok będzie moim najgorszym, zarówno przez to że nic się nie dzieje i ekipę. Tak to z neurologią. Teraz stwierdzam z perspektywy czasu, że kardiologia nie była taka zła. Coś mogliśmy robić, co drugi tydzień był wolny, a w stawianiu się na oddziale panowała pełna dowolność w przedziale 9:00 – 10:00. To było życie.
Les Eyzies i bardzo charakterystyczne dla Perigord nawisy skalne
Teraz będzie nieco osobiście, bo jak by nie było nigdy nie pisałam tu o chłopcach. Swoich. Kiedy przyszłam w poniedziałek do domu okazało się, że Esteve musi pilnie wracać do siebie, do Hiszpanii, a bilety ma kupione już na środę. I tak mieliśmy się nie widzieć miesiąc z uwagi na bardzo długą przerwę świąteczną na kierunkach innych niż medycyna, ale do świąt są jeszcze 3 tygodnie. A w ten sposób nie będziemy widzieć się mniej więcej tyle i ile się znamy. Tak więc w przeciągu dwóch dni z nagła zniknął z Bordeaux mój najlepszy przyjaciel na obczyźnie, a ja wciąż nie do końca wiem co ze sobą zrobić. To w zasadzie największe wydarzenie tego tygodnia.
Kiedy wczoraj wracałam z lotniska, do autobusu wbiegła grupa 6 mało przyjemnych z twarzy, pijanych Niemców. Nie wzbudzali sympatii i mieli pomarańczowe czapeczki. Dzisiaj w mieście pomarańczowych czapeczek zaczęło pojawiać się coraz więcej. Pomarańczowe czapeczki jako nieodłączny atrybut dzierżyły w rękach markowe piwo „Europacup”. Kiedy tramwaj pokonywał Victoire, przejeżdżał przez pomarańczowe morze. Krótki research i -voila!- już wiem, że dziś w Bordeaux mecz ligii europejskiej między Girondins Bordeaux (ostatni w grupie) i Eintracht Frankfurt (pierwsi). Jak widać poniżej panowie (no, zdarzają się też i panie) w kupie wyglądają naprawdę malowniczo.
Dużo w tym poście będzie o tramwajach. Tramwaje w Bordeaux są prawie jak famme fatale. Fascynujące i niebezpieczne. To dzięki tramwajowi właśnie moja dzisiejsza wyprawa do Carbon Blanc nie okazała się
a zdjęcie zapożyczone stąd
skończoną klapą. Choć mogła skończyć się też złamaną ręką, gdy wszyscy na siebie polecieli przy bardzo, bardzo intensywnym hamowaniu. No właśnie. Przez to że tramwaje we Francji projektowane są na bardzo szybkie i bezkolizyjne (każdy ma osobną linię i nigdy nie dzielą przystanków), a czynnik ludzki jest jaki jest, bo tramwaj, w przeciwieństwie do metra jeździ po powierzchni, co chwilę słyszy się o kolejnym wypadku.
Przynajmniej w ostatnich miesiącach. Na początku listopada zdarzyła się też śmierć. Z tramwajami nie ma żartów. Tym bardziej, że trasy tramwajów są też często najlepszym miejscem do jazdy na rowerze. Jakiś miesiąc temu śmiałam się kiedy chłopak wpadł w tory i się przewrócił. W zeszłym tygodniu przytrafiło się to mnie. Skończyło się potarganymi spodniami i decyzją, że już nigdy nie będę jechać torami, bo wolę nie myśleć co zostałoby ze mnie gdyby za mną jechał tramwaj. Pewnie tyle, co z tej dziewczyny, która wpadła na początku listopada. Miała 24 lata.
Foie gras nocną porą w Sarlat-la-Caneda
 Dzisiaj natomiast będąc wewnątrz tramwaju po 2 tygodniach jazdy wzdłuż kampusu i winnic na rowerze, uderzyło mnie jaką można w nim odnaleźć różnorodność. Chyba nigdzie nie ma takiego przeglądu społeczeństwa jak w tramwaju. Na pętli w Carbon Blanc znalazłam też dwóch nietypowych Polaków.
Wybrałam się do tej dość oddalonej dzielnicy, a raczej miasta (podczas wyprawy doszłam do wniosku, że stworzę mini album wszystkich Hotel de Ville aglomeracji Bordeaux) szukając budynku, którego tam wcale nie było. Tak to już jest kiedy bezgranicznie ufasz google maps w mieście, które składa się z kilku miast. To tak jak w Londynie jest kilka High Streets. Carbon Blanc wymaga jednak dłuższej wycieczki, bo prezentuje się całkiem nieźle i zapewnia ciekawe widoki ze wzgórz (tak, tam – na prawym brzegu – zaczynają się wzgórza) na stocznie i fabryki na północy Bordeaux.
Sarlat-la-Caneda za dnia
Kiedy, bardzo zrezygnowana, wsiadałam do tramwaju usłyszałam polski. Oto obok mnie siedzieli piękni, (około) dwudziestoletni, polscy chłopcy. Przysłuchiwanie się ich dość głośnej rozmowie zajęło mi z pół godziny, czyli tyle ile jedzie się do centrum miasta. Rozmawiali o różnych pracach, za które zdążyli zabrać się dotychczas. Mówili o zbiorach sałaty za 4 euro za godzinę, o przerzucaniu łososi w fabryce w Amsterdamie, o 3 pizzach w cenie 10 euro gdzieś w Marsylii.
„Ale kiedy kupiłem sobie okazało się, że to samo ciasto z dwiema połówkami oliwki na całą pizzę”.
„No, mi kiedy pracowałem w pizzerii też kazali dawać jak najmniej, ale kiedy szef nie patrzył pakowałem ludziom dodatków w cholerę, niech się cieszą, że ich pizza jest zaje***”.
Mówili też o tym, że śpiąc na dworze o takiej porze roku naciągają na siebie kaptury i jest lepiej. „O tak!” zażartował jeden chowając całą twarz w kapturze. Kiedy śpisz w zimie na ulicy ciężko jest też się dobrze wyspać, bo twoje ciało zużywa chyba całą energię na walczenie z zimnem. Natomiast w Andaluzji jest całkiem w porządku - w zimie jest między 5 a 10 stopni i kiedy jeden z nich (zdecydowanie bardziej doświadczony i wprowadzający drugiego w życie) trafił tam o podobnej porze chodził w lekkich sweterkach podczas gdy inni trzęśli się z zimna.
Bo byli bezdomni. Już kolejni z Polski, których spotkałam w Bordeaux. I o nich, pomijając lekki zapach, nikt nie powiedziałby, że wyglądają na bezdomnych. Może to banał, ale tu – w Bordeaux – można naprawdę uświadomić sobie, zwłaszcza będąc w naszym wieku, że bezdomni są normalnymi ludźmi, takimi jak ja czy Ty.
Bordeaux ogólnie obfituje w bezdomnych, wśród których zdarzają się bardzo ciekawe typy. We wtorek na przykład spotkaliśmy pana, który wraz z psem, kotem i całym dobytkiem zajmował przestrzeń zbliżoną do mojego pokoju, a całość (z panem włącznie) urządzona była na styl piracki. Naprawdę. Jest to więc przeurocze podejście z przymrużeniem oka, ale kiedy spojrzy się na przykład tu: http://www.youtube.com/watch?v=IHOuW5gNMFs, gdzie usłyszycie o dziewczynie bezdomnej od 13 roku życia albo o tym dlaczego unika się noclegowni, sprawa zaczyna być mniej zabawna. Nie trzeba więc jechać ani do Stanów, żeby zobaczyć całkiem normalnych ludzi zrujnowanych przez przypadek, ani do Rio, żeby zobaczyć dzieci ulicy. Wszystko dzieje się za rogiem.
Ekipa z drugiej strony aparatu w La Roque-Gageac
Po takich emocjach, przejdę do turystycznej części posta, czyli Czarnego Perigord z odrobiną purpury. Perigord jest – jak rzecze wikipedia (najlepiej, rzecz jasna, po francusku) – historyczną krainą na terenie Akwitanii, mniej więcej pokrywającą się z departamentem Dordogne. Cały region zdominowany jest przez trufle i foie gras, okazuje się że chyba większość pochodzi właśnie stamtąd. Zwiedza się natomiast dwie rzeczy – świetnie zachowane lub odrestaurowane średniowieczne miasteczka i siedliska ludzi pierwotnych jak na przykład Lascaux. Niestety nie da się tam wybrać bez samochodu, bo miasteczka są tak małe i opustoszałe (o tej porze roku), że nawet jeśli istniałyby autobusy i inny transport publiczny trochę smutno byłoby utknąć na cały dzień w mieścinie, gdzie wszystko jest pozamykane i przez godzinę widzi się cztery osoby. Samochód trafił się nam dzięki Derekowi – trochę zakręconemu Anglikowi, którego poznałyśmy na jedynych konwersacjach w Bordeaux na których udało nam się być. Jest pracownikiem naukowym, którego uniwersytet w Leeds wysłał na 3 miesiące stażu w Bordeaux, po których uda się na kolejne 5 miesięcy do Nowej Zelandii. Takiemu to dobrze! Ja byłam przewodnikiem.

bo zdjęć robić nie można...
Pierwszy dzień miał upłynąć pod znakiem pierwotności, ale w zasadzie skończyło się na tym, że wpadliśmy jeszcze do dwóch miasteczek w drodze do Lascaux. Jedno – Limeuil, znajdujące się (wraz z wieloma innymi w Perigord) na liście najładniejszych wiosek we Francji, drugie Les Eyzies w którym znaleźliśmy narodowe muzeum prehistoryczne. Było bardzo, bardzo pusto. Może dlatego, że było też bardzo, bardzo zimno. Perspektywa spania w samochodzie, który był w zasadzie „sypialnym” vanem, nie brzmiała dla mnie w związku z tym zbyt kusząco. Ale wciąż nie mieliśmy couch surfingu. Co do Lascaux, już jakiś czas temu przeżyłam swoje małe rozczarowanie, kiedy usłyszałam że tak naprawdę zwiedza się Lascaux 2. Jest ono wierną kopią prawdziwego Lascaux, które zamknięto zaledwie po 15 latach prezentowania turystom, bo zaledwie 1200 osób, które w latach 1948 – 1963 odwiedziły jaskinię zaczęło w widoczny sposób przyczyniać się do jej destrukcji przez grzyby i tym podobne paskudztwa. Po 20 latach prac otwarto Lascaux 2 zaledwie 200 metrów od oryginału. Wierność wiernością, ale rozczarowanie zostaje kiedy przez „jaskinię” idzie się po betonowej płycie.
droga do zamku w Beynac-et-Cazenac
Kiedy zaczęło się ściemniać udaliśmy się do największego miasteczka w okolicy czyli Sarlat-la-Caneda. Było już bardzo ciemno i zimno kiedy dotarliśmy, a była zaledwie 17. Musieliśmy więc przetrwać 2 godziny zanim – francuskim zwyczajem – otwarły się na diner jakiekolwiek restauracje. Czasu było aż nadto zważywszy na warunki. Wciąż łudziliśmy się i kręciliśmy w okolicach informacji turystycznej łapiąc internet i sprawdzając czy przypadkiem ktoś nie odpisał. Odpisały ze 3 osoby, wszystkie w bardzo pięknych słowach odmawiając. To ktoś wyjechał do Afryki, to zajmował się wnuczkami lub oczekiwał dziecka. Obiad był najprawdopodobniej najładniejszym i najdroższym w naszym dotychczasowym życiu we Francji. Był więc ptaszek z foie gras i motylek z wędzonego łososia. Był stek, sery, sałatki. I była niestrawność kolejnego dnia.

W obliczu mrozu i braku zakwaterowania, dziękując bogu za świetnie zorganizowaną informację turystyczną, która zostawia foldery z zakwaterowaniem wystawione na noc, zaczęliśmy obdzwaniać wszystkie możliwe kwatery w promieniu 10 km. Tak pusto, a wszystko pełne! Ostatecznie trafiliśmy do przeuroczego miejsca w bardzo old schoolowym stylu w samym centrum – Villa Marie Genevieve, prowadzonego przez starsze małżeństwo. I spaliśmy 12 godzin, czego naprawdę potrzebowałam!
lekko napoczęty foie graszek <3
Kolejny dzień już planowo miał upłynąć pod znakiem miasteczek. O ile jeszcze w Sarlat jako dużym – jak na perigordzkie warunki – mieście trochę miejsc było otwartych, o tyle w kolejnym La Roque-Gageac nie tylko sklepiki i piekarnie były zamknięte. Nawet główna droga przechodząca przez miasteczko została zamknięta w ramach remontu. Warto zaznaczyć, że wszystkie te miejsca w lecie przeżywają prawdziwe oblężenie. Ale coś za coś. W tych warunkach rzeczywiście było dość romantycznie i tajemniczo. Łatwo było więc wyobrazić sobie to średniowiecze, kiedy dookoła nie pałętały się kolorowe tłumy z aparatami. Następnie – cały czas wzdłuż rzeki Dordogne – udaliśmy się do Beynac-et-Cazenac, gdzie poza równie pięknym miasteczkiem jest też świetnie zrekonstruowany (łącznie z drewnianą palisadą!) zamek feudalny. Próbowaliśmy też dojrzeć piękno podkowy Dordogne w okolicach Tremolat, ale niestety wszyscy byli już trochę zmęczeni i zrezygnowaliśmy z poszukiwań. Odwiedziliśmy jeszcze o zmierzchu Bergerac, które również może pochwalić się starym miastem i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Fontanna w Beynac-et-Cazeac opisana po oksytańsku i francusku
Dochodzę powoli do wniosku, że rzeczywiście na Erasmusa przenosimy ze sobą całe życie, którym żyliśmy wcześniej. Bo niby jak mielibyśmy nagle się zmieniać? Ja więc może niewiele skorzystam pod kątem edukacyjnym. Może nie zjawię się na wielu imprezach. Ale na pewno wiele zobaczę :). Już zobaczyłam.
I na koniec romantycznie, również w Beynac

poniedziałek, 18 listopada 2013

C'est si bon!

„Czy może pani przeliterować nazwisko lekarza rodzinnego?”
„Nie, jestem niepiśmienna”

Zatkało mnie, ale zrozumiałam „nie”. Dopiero później uświadomiłam sobie jaką dostałam odpowiedź od trzydziestoparolatki, która wylądowała z bólem brzucha na naszym kardiologicznym SORze. A pytanie było przecież standardowe we Francji, gdzie tysiąc słów można wymawiać tak samo. Był to pierwszy raz kiedy tak naprawdę spotkałam analfabetę. Wcześniej myślałam, że analfabeci stanowią maksymalnie 1-2% społeczeństwa. Okazuje się, że w takiej Francji (włączając terytoria zamorskie) są 3 miliony osób niepiśmiennych. 9%.
Francja przywitała mnie więc kolejnymi ciekawymi informacjami, ale już lecąc do Polski dowiedziałam się paru ciekawych rzeczy.
Głosowanie dla osób niepiśmiennych w kwestii podzielenia Sudanu

Moja droga do domu zajęła ponad 24 godziny, a to dlatego, że 24 godziny trwała sama przesiadka w Eindhoven. Mój pierwszy raz w Holandii. Niestety zapomniałam, że mogłabym tam legalnie skosztować ciasteczek. Cóż, innym razem.
I jak to zwykle bywa wylądowałam na Couch Surfingu zdecydowanie nie u Holendra. Wylądowałam u Chinki, Wen która przyjechała do Holandii raptem 3 tygodnie wcześniej. Dopiero się więc urządzała. I pozbywała nieproszonych zapachów nowych mebli przy pomocy stanowisk z węgla aktywnego rozstawionych po całym pokoju. Ten czas spędzony z Wen uświadomił mi jak niewiele wiem o Azji i Azjatach.
W zasadzie mój cały krótki pobyt skupił się na tym, bo przyleciałam już po zmroku, a następnego dnia wstałam tak późno, że została mi już tylko godzina na obejrzenie miasta. Taki czas może wystarczyć jeśli nie chce się wpadać do muzeum Philipsa czy Van Abbemuseum. No właśnie. Eindhoven to miasto Fritza Philipsa, który zaczął od żarówek testowanych na 7 piętrze jednego z głównych budynków w centrum, obecnie zwanego – o dziwo! – „Wieżą Światła”. Stąd Eindhoven (jedno z najstarszych miast w Holandii, ale zbombardowane w czasie II wojny światowej tak, że wszystko trzeba było budować od nowa, a nikt nie przejmował się wtedy rekonstrukcjami) stało się jednym z głównych centrów technologii. Dzisiaj, mimo że Philipsa już w Eindhoven nie ma, miasto wypełnione jest fizykami plazmowymi i podobnymi podejrzanymi typami. Poza tym Eindhoven jest holenderską stolicą designu, gdzie w październiku odbywają się odpowiednie tergi i wystawy.
Ja natomiast w przeszywającym zimnie i porwistym wietrze, z 11 kilogramowym plecakiem przeszłam się po głównych ulicach. Bardzo spodobała mi się zwłaszcza jedna, która była wyspą klubów w tej spokojnej mieścince. Niestety dotarłam na nią w niedzielny, pochmurny poranek, kiedy o szalonej nocy świadczyły śmieci i puste 24-godzinne podajniki hamburgerów i hot-dogów (niestety zdjęcia zostały w domu, bo stałam się posiadaczką nowego aparatu!).
Winnice Chateau Laffitte
W kwestii obserwacji couchsurfingowo-azjatyckich mogłabym powiedzieć więcej. Najzabawniejsze jest to, że od początku wiedziałam, że wybieram się do osoby szczególnej. „Referencje” na koncie Wen składały się w logiczny obraz uroczego nerda. „Good luck with your PhD” czy „self-disciplined girl” szczególnie utkwiły mi w pamięci. Nic więc dziwnego, że okazała się mieć wiele ciekawych zasad. Aby wywabić paskudne zapachy, których nikt poza Wen nie czuł (nie tylko ja) poza węglem miałyśmy jeszcze na oścież otwarte okno aż do późnej nocy. Początek listopada, Holandia. 8 stopni. Siedziałam w kurtce. Aby czymś zająć się po jedzeniu zaczęłyśmy dekorować pokój na czym upłynęły Wen ze 2 godziny. PhD robi z planowania urbanistycznego i cały czas coś krzywo wisiało na ścianie. A kiedy przyszedł mieszkający po sąsiedzku Hiszpan, żeby przyjrzeć się dziełu i dobrze się z nim gadało został bezpardonowo wyproszony o 24, bo przecież już i tak siedział nieprzyzwoicie długo jak na mężczyznę, a ona musi iść spać. Następnego dnia była niedziela.
Wen też bardzo mnie przepraszała, że nie była w stanie podjąć mnie tak jak zwykle przyjmuje gości i naprawdę się o mnie zatroszczyć. Gadała ze mną, odebrała mnie z dworca i odprowadziła kawałek w jego kierunku, tak żebym się nie pogubiła. Ugotowała obiad. Nie wiem jak zatem powinno podejmować się gości na Couch Surfingu. Sądząc również po tym jak później podjął mnie iście po królewsku Biesio, moi surferzy muszą mnie brać za średnio gościnną osobę. Jednak wszystko to zdominowało wydarzenie, które nastąpiło kiedy szłyśmy spać. Siedziałam jeszcze przy komputerze, kiedy Wen brała prysznic i ni stąd ni z owąd wybiegła, a właściwie wyszła nago z łazienki coś zrobić w pokoju. Jak gdyby nigdy nic, nigdzie się nie spiesząc. Nie jestem do tego przyzwyczajona. Z rozmowy z Lui, która spędziła jakiś czas w Korei wynikło jednak, że powinnam to zrobić wybierając się do Azji.
Następnie nastąpiło 10 dni moich najbardziej intensywnych wakacji życia, które przyniosły wiele ciekawych historii i wiele zaskoczeń. To na przykład, że pediatria na Prokocimiu może być ciekawa, przyjemna i prowadzona po ludzku. Historie z Uzbekistanu, Filipin, Maroka, Singapuru. Historie zaręczyn w naszej grupie ze studiów. A ja czułam się jakbym w Polsce wskakiwała w swoje przyjemne, przez lata wypracowane miejsce jak brakujący puzzel. Francja mi się tylko przyśniła, nie ma przecież innego życia niż w Krakowie, w Sosnowcu, przy wszystkich znajomych i mamie. Wszyscy chcieli się ze mną spotkać. Wszyscy chceli się ze mną napić. Miło jest wracać na tydzień! Za sprawą tego maratonu, gdzie przez cały tydzień nie kładłam się przed 1:00 a w końcówce przez 4:00 nad ranem w poniedziałek opadałam z sił.
Wszystko to minęło jak z bicza strzelił i przyszła pora na odkrycie kolejnego polskiego lotniska. Dotarcie na Modlin z południa nie jest najprostszą (i najtańszą) sprawą. Dałam jednak radę, a prawdziwy cyrk miał się dopiero zacząć. Podróżowałam jedynie z bagażem podręcznym, ważył więc 13 kg, był wypakowany ubraniami, książkami i serem na pierogi leniwe. Samo wyciągnięcie laptopa do prześwietlenia było już dla mnie nie lada wyzwaniem. Ale, trzeba to trzeba. Podeszłam jak zwykle, a tu nagle proszą mnie o ściągnięcie butów. I swetra, do obcisłych ubrań. Mój bagaż zaczął budzić podejrzenia. Jestem wciąż w trakcie czytania „Marching Powder” czułam się więc jak ostatni dealer koki, ale tak naprawdę obawiałam się tylko żeby nie zabrali mi pęsety. Osiłek z ochrony, nie siląc się na uprzejmość, podszedł do mojego bagażu z komentarzem, że następnym razem mam się przygotować porządnie i zaczął wybebeszać kieszeń z dokumentami.
La Brede - zamek Monteskiusza
Dokładne, osobne prześwietlenie przeszedł mój jasiek. Zapewne chowałam tam maczetę z zamiarem sterroryzowania połowy samolotu. Okazało się, że w dniach 8 - 23.11 była na lotniskach wzmożona kontrola, ale i tak nie uzasadniało to paranoi w Modlinie. Niesamowitym przeżyciem było też lecenie siedzenie w siedzenie z uroczymi Warszawiankami, najwyraźniej models-to-be, pokazującymi sobie nawzajem znajomych w niejakim „K-Mag”. I tak znalazłam się w Paryżu. Jeszcze parę godzin i byłam w Bordeaux. Moje życie w Polsce istnieje, temu już nie zaprzeczę, ale kiedy ja tam byłam?
Francja natomiast nie dała mi okresu na przestawienie. Dotarłam o 23, a o 7 rano trzeba już było wstawać, żeby spędzić 10 godzin na oddziale. I akurat po takim tygodniu musiał zmienić nam się zespół. Ten akurat, złożony dla odmiany z prawie samych dziewczyn, przestał uważać mnie za półczłowieka. Musiałam więc odsiedzieć całe 10 godzin. Tego dnia nie dość, że byliśmy zawaleni ludźmi to jeszcze było bardzo międzynarodowo. Turczynka, Cyganka. Kolejnego dnia kolejna Cyganka i cała jej rodzina.
Nasza trzydziestoparoletnia pacjentka trafiła do naszego szpitala przez to, że jedno z dzieci poparzyło się w ich taborze, który jest na stałe rozłożony w okolicach Pau. Całą rodziną przenieśli się więc za dzieckiem do Bordeaux. Tam, kiedy już parę dni obozowali przyszła policja zdecydowana ich przegonić. Kiedy policjant podduszał jej męża, ona przyszła z pomocą i dostała w brzuch. Historia była na tyle nieprzystająca do kardiologicznego SORu i na tyle ciężko było mi to wszystko zrozumieć, że dopytywałam się aż do momentu w którym pani stwierdziła, że nie będzie ze mną rozmawiać, bo nie ma to sensu, widać jestem jakaś głupia. Moja jedyna pacjentka, która odmówiła współpracy. W ciągu tych dwóch intensywnych dni przeszłam też kolejny chrzest, a mianowicie zadzwoniłam do lekarza rodzinnego zebrać informacje o pacjencie. Dostałam też od pacjenta namiary na francuską organizację zajmującą się bezdomnymi w Polsce, w której pracuje jego syn. Też ten świat się przeplata.

Z tego wszystkiego Pau, o którym przed przyjazdem nie miałam pojęcia, zaczyna urastać do rangi mitycznego miasta. Stamtąd był nasz kochany pan Afgańczyk, stamtąd był poznany na imprezie senegalskiej Gwinejczyk. Stamtąd są Cyganie i Ormianie i chłopak, który okazuje się 3 lata temu pisał do mnie CouchRequesta. Stamtąd jest znajoma Juana. Wszyscy są z Pau. I być może Pau jest wszystkim. No dobra, nie sądzę. Ale i tak się tam wybieramy.
W weekend również nie udało mi się wypocząć. Zaraz po szpitalu w piątek wybrałam się na imprezę z muzyką bałkańską i swingową na żywo. Była tam zbieranina najdziwniejszych ludzi jakich widziało Bordeaux, a na pewno kampus. Nie sądzę, że były to przebrania tylko na ten wieczór. Było świetnie. Kolejnego dnia wybrałam się na pierwszą w moim franucuskim życiu wycieczkę dla Erasmusów. Tym razem był to zamek Monteskiusza. A po nim moje pierwsze urodziny na obczyźnie. Z pierogami leniwymi i Algierczykami, którzy musieli koniecznie gotować przez 3 godziny kuskus w kuchni, w której akurat robiliśmy imprezę. I nieszczęsnym wyjściem na miasto, gdzie okazało się że jeden klub jest pełny i już nikogo nie wpuszczają, a kolejny, 30 minut na piechotę dalej, zamknięto pół godziny po naszym dodreptaniu. O 2:00 w nocy. Bo jeśli we Francji coś nazywa się barem i nie pobiera 10 euro za wstęp, to nie obchodzi ich, że wciąż mają masę klientów.

Dziś natomiast zaczęłam swój kolejny staż – neurologię. Wprowadzał nas dr Sibon. Czy może być piękniejsze nazwisko?

piątek, 1 listopada 2013

Klaudiusz Melon i Fanny Kastaniet

Do dwóch sąsiednich sal trafiają dwaj mężczyźni z zawałem. Mają tyle samo lat – 66, są więc bardzo młodzi. Zdecydowanie nie wyglądają tak samo. Jeden to umięśniony i wytatuowany typ motocyklisty, dla którego jest to pierwszy zawał w życiu i który zwykle trzymał się bardzo dobrze. Drugi prawie nie mówi po francusku, jest mocno schorowanym Ormianinem, z diagnozą zwężeń, których już nie da się poszerzyć, jego serce jest więc małą, słabnącą, tykającą bombą. Mimo, że pan mieszka teraz we Francji na jego wypisie ze szpitala w Pau widnieje stwierdzenie „nie znamy ośrodka w Armenii, który potrafiłby dostarczyć pacjentowi wystarczającą opiekę”. Pytanie czy w ogóle szukali. Inne drogi doprowadziły ich do szpitala i drastycznie będą się różnić ich dalsze losy.
Szpitale są niesamowitymi miejscami, gdzie przecinają się ścieżki wszystkich ludzi, niewiele jest chyba im podobnych. Mamy więc niesamowitą możliwość obserwacji.
Chociaż - być może - jeszcze większą mają panie w urzędzie, można by dyskutować. W każdm razie na pewno widzą bogatszą listę ciekawych imion i nazwisk, a Fanny Kastaniet już ich nie bawi.


Zaczęło się cokolwiek melancholijnie. Widać od czasu do czasu przychodzi taki dzień. Siedząc na oddziale ratunkowym zauważyłam kolejną ciekawą różnicę między Polską, a Francją w którą na początku nikt nie chciał wierzyć, ale okazuje się że liczby nie kłamią. Nie ma dnia, żeby na tutejszym SORze nie pojawiła się osoba powyżej 90-tki, z resztą całkiem sprawna. W Polsce jest to już nieco rzadsze. A wszystko dlatego, że nasza średnia oczekiwana długość życia jest od francuskiej krótsza o 5 – 6 lat. Francja plasuje się w pierwszej 10 (najbardziej długowiecznym krajem jest Monaco ze średnią w wysokości 90 lat!). Polskę znajdziemy na pozycji 76 za Meksykiem z jego sporymi stratami młodzieży w porachunkach gangów, za Kubą, Libią i Arabią Saudyjską. A Polska to przecież kraj rozwinięty, bezpieczny i niepogrążony w kryzysie. Co w takim razie sprawia, że żyjemy tak krótko?
Nadbrzeże przy Cap Sciences
W toku przebywania we Francji udało mi się wytłumaczyć jeden z tutajeszych fenomenów. Fenomen braku lamp na sufitach mieszkań dalej pozostaje nierozwiązany. Zagadką z którą się uporałam jest natomiast brak czajników elektrycznych. Może nie macie podobnych spostrzeżeń, jednak gdziekolwiek nie ruszyłam się wcześniej we Francji widziałam wodę na herbatę gotowaną w garnkach. Jednym z moich pierwszych nabytków był więc tutaj czajnik elektryczny. I już po niecałych 2 miesiącach mam odpowiedź dlaczego nie jest popularny wśród Fracuzów – cały pokryty jest szczelną warstwą kamienia. Widać taka jest cena wody pitnej prosto z kranu. Bogatej w mikro i makroelementy...
Most Chaban Delmas w dzień
Post ten miał być jednak przede wszystkim zapewnieniem, że w Bordeaux nie da się nudzić. I to nie tylko zapełniając czas wolny imprezami dla Erasmusów, siedzeniem w szpitalu i gotowaniem wody. W Bordeaux cały czas coś się dzieje, a pewnie tylko połowa z tego dociera do mnie (i jeszcze na mniejszy procent się wybieram). Pewnego dnia dostałam więc na maila ogłoszenie od naszego biura życia studenckiego, że będzie podnoszony most Chaban Delmas ponieważ do miasta wpływa na jeden dzień statek wycieczkowy „Europa”. Podnoszony most? Ale jak?! Okazuje się, że most który wcześniej odbierałam jako kolejny przejaw specyficznego gustu architektonicznego Francuzów ma swoje 4 iglice po coś. Bo nie jest to most zwodzony. To jest most, który stanowi swego rodzaju platformę. Kiedy jest u góry wygląda jak olbrzymia brama i przedstawia się dość spektakularnie. Ponieważ była to sobota nie udało nam się wstać na poranny pokaz i dotarliśmy w sam raz na spektakl nocny.
I w nocy kiedy stanowi bramę Bordeaux
W tej samej dzielnicy można znaleźć kolejne ciekawe propozycje. Most znajduje się w okolicy Bassins a Flot, gdzie dawniej stacjonowały statki i w wielkich barakach składowano towary. W chwili obecnej jest to jedno z dwóch głównych miejsc na imprezy, razem z Quai de Paludate (choć niektórzy twierdzą, że na Paludat wybierać się niebezpiecznie).
Poza imprezowniami w Bassins a Flot jest jeszcze muzeum nauki „Cap Sciences”, które w piątkowe wieczory zaprasza za darmo młodzież do 25 roku życia, którą wciąż jestem. Może nie jest to najlepsze muzeum nauki jakie widziałam, ale mimo wszystko warto się przejść, zwłaszcza, jeśli jest za darmo ;). Nie jest to jedyne darmowe dla nas muzeum w Bordeaux. Większość jest taka przez cały czas, a w co trzecią niedzielę miesiąca ponoć wszystkie zabytki są dostępne dla wszystkich osób, które akurat znajdą się w Bordeaux.

Bordeaux obfituje też w różnego rodzaju targi. Bardzo możliwe, że przechadzając się zwłaszcza po okolicy St Michel trafi się na targ czy to z jedzeniem, czy antykami, czy ciuchami. W niedzielę na przykład taki targ ciągnie się przez całe nadbrzeże (z racji wymuszonej przeprowadzki z głównego placu St Michel z powodu robót). W sprzedaży znajduje się wszystko o czym tylko pomyślicie, w tym sygnalizacja drogowa.
W ostatnią sobotę wybrałam się również doświadczyć rożnorodnosci kulturowej w stylu Bordeaux. W zasadzie co weekend można tu znaleźć jakiś mniejszy lub większy festiwal lub koncert. Byliśmy już na „Europejskich Dniach Dziedzictwa”, koncertach w kaplicach i festiwalu swingowo – lindy hop’owym. Byliśmy na baskijskiej ferii. Tym razem w akademiku pojawiło się tydzień wcześniej ogłoszenie z jakimiś słowami w języku Wolof, wśród nich „Tabaski” i zaproszenie po francusku na wieczór, a jakże, senegalski. Ponieważ już kilka dni wcześniej nie udało mi się nikogo wyciągnąć na podobne malijskie wydarzenie, tym razem poszłam z Barbarą, dziewczyną z Hiszpanii.
Nie, to nie lustra... Wędrowne wesołe miasteczko rozstawiło na placu Quinconces m.in. dziesiątki automatów


































Kiedy dotarłyśmy było całkiem pusto. Poustawiane w rzędy stoły i paru rozmawiających Senegalczyków. Ani jednej kobiety. Zaczęłyśmy się zastanawiać czy aby na pewno chcemy płacić 10 euro za taką imprezę, ale już podbili do nas chłopcy gorąco zachęcając i podsuwając nam obrazy jak to będzie wesoło i wspaniale. Wahałyśmy się z 40 minut w ciągu których okazało się, że co najamniej połowa Senegalczyków mówi po hiszpańsku, a jeden pochodził nawet, jak Barbara, z Saragossy. Usiadłyśmy więc z nim.
Szczerze mówiąc, poza tym, że w Senegalu jest Dakar nie wiedziałam o tym kraju zbyt wiele. A tu okazało się, że jest to kraj muzułmański, choć czarny i czarnoskórzy są bardziej religijni od mieszkających na terenie Senegalu nielicznych Arabów. A ponieważ impreza była tradycyjną muzułmańską ceremonią upamiętniającą ofiarowanie bogu Izaaka przez Abrahama (bardziej jednak kojarzącą się z weselem niż mistycznymi obrzędami – był prawdziwy wodzirej i różne zabawy, przede wszystkim w języku Wolof) jedliśmy baraninę i – oczywiście – nie było żadnego alkoholu, zamiast którego serwowano przepyszny sok z imbiru.
Port de la Lune nocą
Po pewnym czasie zaczęły pojawiać się inne przedstawicielki płci pięknej i nieliczni biali. Była nas może 10 na ogół 70/80 osób i wszyscy – poza nami – zaproszeni przez jakiegoś Senegalczyka lub Senegalkę. Dziewczęta miały piękne suknie, a my siedziałyśmy tak sobie schowane z boku sali w dżinsach. Miało to jednak swoje minusy, gdyż zanim zaczęto cokolwiek serwować i zanim to serwowanie dotarło do nas była 2 w nocy. A przyszłyśmy o 21. Nie żartuję. A miałam wyjść o północy. Dopiero po jedzeniu, kiedy można było posprzątać i odsunąć stoły zaczęły się tańce, jedyne chyba na jakich byłam od bardzo dawna (czyli wyjazdu z Polski) gdzie ogólną zasadą było tańczenie w kole, a nie w parach. Szło nam całkiem nieźle, choć tańczyliśmy do senegalskiej lub gwinejskiej muzyki, którą słyszałyśmy po raz pierwszy w życiu. Zachwycili nas też senegalscy chłopcy. Nie dość że zachowywali się jak należy i nie dobierali do żadnego dziewczęcia (co jest w Bordeaux naprawdę rzadkością) to jeszcze odprowadzili nas na przystanek i do akademika, żeby nikt nie zaczepił nas po drodze. Prawdziwi dżentelmeni, którzy podreperowali nadszarpniętą w naszych oczach opinię o chadzających na imprezy przybyszach z Afryki.
Blaye naprawdę docenić można przede wszystkim z lotu ptaka...
Jeśli jednak rozrywek w obrębie samego Bordeaux nie starcza, można wybrać się na wycieczkę do któregoś z pobliskich miasteczek, czy zamków. Albo nad morze, ale o tym było już wcześniej. Dzisiaj na przykład wybraliśmy się do fortecy w Blaye znajdującej się na liście UNESCO, trzeba jednak przyznać, że jeden zabytek z listy nie równa się drugiemu. Jest przyjemnie, ale z uwagi na niewelką ilość atrakcji (czyli wszystko było zamknięte) i brzydką pogodę postanowiliśmy ewakuować się pierwszym autobusem jadącym do Bordeaux.  

Na koniec pozostaje nam niezależna od czasu i miejsca rozrywka jaką są spotkania towarzyskie. We Francji o spotkanie chłopca naprawdę nie jest trudno. Zjawisko to wymaga jednak dokładniejszego opisu.
Teoretycznie Francji leży blisko Polski. Według mnie dzieli nas jednak – pod względem towarzyskim – trochę więcej niż odległość Niemiec. Wschodnioeuropejskie dziewczęta o gołebim sercu przyzwyczajone do absolutnie nieśmiałych lub pijanych mężczyzn, zagubione, padają tu łatwą ofiarą. W przeciwieństwie do Francuzek, które mniej więcej w takim duchu się wychowują, wiedzą więc kiedy trzeba udawać, że się kogoś nie widzi lub być chamską.
Pchli targ w St Michel
On (jedzie na rowerze w kierunku przeciwnym niż maszeruje Ona z słuchawkami na uszach): „Przepraszam, przepraszam!” Na coś takiego na polskiej ulicy zawsze się zatrzymuję. Zwykle ludzie pytają o ulicę. O budynek. O godzinę. Teraz już wiem, że jeśli to młody, zwłaszcza ciemnoskóry chłopiec, trzeba udawać, że jest się głuchym, chyba że ma się ochotę na randkę za dzień lub dwa.
On: „Dobra ta muzyka, której słuchasz?”
Myślę, że dobra, inaczej bym jej nie słuchała.
Ona: „Słuchaj, muszę się śpieszyć”
On: „A zobaczymy się jeszcze?”
Od czasu rozmów z Haroldem stwierdziłyśmy z Anią, że Francuzi to mistrzowie gadki. Mają swoje zasady. Swoje etapy. Numer na przykład zdobywa się w trzech jasnych etapach. Nic to, że Francuzki śmieją się, że „etapy” mają loser’zy, a typów z podobną strategią jest w tym kraju tyle, ile – no właśnie – niemal tyle co wszystkich mężczyzn.
We Francji praktycznie nie da się spokojnie iść ulicą, jechać tramwajem, stać na przystanku. Zawsze znajdzie się ktoś kto będzie chciał się z Tobą umówić. Stąd nieuprzejmość Francuzek. Ciężko umawiać się z setką mężczyzn jednocześnie. Najbardziej zdecydowani są wspomniani imigranci, Francuzi natomiast dość podstępni. W Polsce natomiast – o ile jesteśmy ubrane przeciętnie i nie rzucamy powłóczystych spojrzeń – można bez problemu spędzić całą imprezę we względnej samotności.


A teraz jadę to testować. Nie ma to jak wakacje w Polsce.