niedziela, 29 lipca 2012

Źródła Gruzji

Czurczele i cała reszta
I tak docieramy do ostatniego punktu mojej pierwszej podróży w kaukaskie okolice - Tbilisi.
Bania wewnątrz
Bania z zewnątrz (a w tle medresa i twierdza Narikała)
Do stolicy przeniosłyśmy się z Agatą 23.07 w dość przyjemny sposób - cała reszta przyjechała z nami na popołudniową kąpiel w banii, a my dzięki temu miałyśmy tragarzy. W siódemkę wynajęliśmy sobie prywatny pokój z basenem gorącym, zimnym i sauną. Było nam to z Agatą w szczególności na rękę, biorąc pod uwagę spore prawdopodobieństwo spania pod gołym niebem. Pomimo całej cudownej gościnności Gruzinów couchsurfing nie jest tu nadmiernie rozwinięty, nie wiązałyśmy z nim więc zbyt wielkich nadziei. Po kąpieli wszyscy zwinęli się do Mcchety (wszyscy woleli ją od Tbilisi odczuwając dziwny wstręt do dużych miast), a my niespiesznie zaczęłyśmy szlajanie się po starym mieście. Nie zaszłyśmy za daleko, kiedy stwierdziłyśmy, że chyba trzeba usiąść, bo chodzenie z wielkimi plecakami jest zbyt męczące. Kiedy siedziałyśmy na schodach, czekając aż minie noc, znaleźli nas trzej azerscy chłopcy i zaczęli gawędzić pomimo rażącej bariery językowej. Oni bardzo starali się ze swoim angielskim, my z rosyjskim. Ostatecznie zostaliśmy przy angielskim. Wybrałyśmy się też z nimi na kawę, bo jeśli synowie nafciarzy stawiają to czemu nie skorzystać. Zwłaszcza mając całą noc pod rozgwieżdżonym niebem Tbilisi do dyspozycji. I dziwnie przyglądającego się nam faceta po drugiej stronie ulicy. On ostatecznie przekonał Agatę do kawy z Azerami. Kiedy siedziałyśmy w kawiarni, w okolicach 1 w nocy okazało się, że ktoś z niemal całkiem pustym profilem może nas przenocować. Pusty profil to bardzo poważny znak ostrzegawczy, do tego stopnia, że z Grześkiem, który też takim mógł się pochwalić, musiałam się spotkać na kawę zanim pozwoliłam mu do nas dołączyć. Zaryzykowałyśmy i znalazłyśmy się w chwilowo pozbawionym elektryczności mieszkaniu, pijąc wino z chłopcem pracującym dla armii i Milenijnych Celów Rozwoju jednocześnie. Był inżynierem, miał na koncie wiele dość traumatycznych doświadczeń i bardzo lubił i chciał się całować. Zwłaszcza w ciemnych kuchniach. Ostatecznie był jednak bardzo kochanym człowiekiem.




Następnego dnia spotkałyśmy się z naszymi, którzy planowali wpaść do Tbilisi na parę godzin i od razu jechać dalej. Wszyscy byli w kiepskich nastrojach, głównie z powodu pogody, która naprawdę uniemożliwiała poruszanie się. Byli też z bagażami, więc stracili jeszcze sporo czasu na szukanie miejsca, w którym mogli je zostawić. Ten sam czas my spędziłyśmy na tropieniu jedynej informacji turystycznej w mieście. Mapa z 2010 roku, którą porwałam z informacji w Mcchecie pokazywała ją na Placu Wolności. Tam jej nie było. Nie było jej też przy ulicy wskazanej z pełnym przekonaniem przez sprzedawcę jednego ze sklepów. Znalazłyśmy ją dopiero po około 40 minutach w Muzeum Narodowym (które w zasadzie - oznaczone dużym "i" - mijałyśmy jadąc do centrum z szoferem naszego hosta). W informacji turystycznej natomiast stwierdziłyśmy, że jedna na pięć pracujących tam osób mówi po angielsku, a mapy miasta się skończyły i będą za kilka tygodni. Rozkład jazdy autobusów w internecie jest, ale strona nie doczekała się jeszcze tłumaczenia na angielski. Zostawione więc z niczym poszłyśmy się spotkać z resztą. Reszta twierdziła, że Tbilisi jest brzydkie i zwiedzać go nie warto, poza może zerknięciem na Pałac Prezydencki i Samebę (czyt. Dupny Kościół). Po obejrzeniu ich podzieliliśmy się - my zostałyśmy z Łukaszem, który następnego dnia leciał, a reszta pojechała do zasugerowanego im przeze mnie Zugdidi zrobić sobie zdjęcie z abchaską granicą. W trójkę poszliśmy zlokalizować hostel gdzie czekały wszystkie rzeczy (kapelusz i już drugie majtki, które udało się zapodziać Łukaszowi podczas tej wyprawy, poprzednie padły łupem plaży w Batumi) zapomniane przez chłopaków z Signagi, a które Jamie, Andy i Inga przywieźli kiedy świętowali w Tbilisi urodziny Andy'ego. Legendarny hostel był oczywiście założony przez Polaka, a obsługiwany również przez jego znajomych. Po krótkim, bardzo przyjemnym odpoczynku w parku pojechałyśmy z Agatą do Muzeum Etnograficznego nad Żółwim Jeziorem, gdzie umówiłam się z ludźmi z IFMSA poznanymi w Pradze. Była tam też dwójka Litwinów z wymiany SCOPE - takiej, jaką będzie za 2 dni moja w Palermo. Umówiliśmy się z nimi, że z uwagi na mieszkanie w centrum (i pewien lęk, który w Agacie wzbudzał nasz host) przenosimy się do nich następnego dnia. Całe to zgromadzenie było spowodowane festiwalem folklorystycznym Art Gene. Niektórzy mówią, że popularność folkloru w Gruzji, zwłaszcza wśród młodych, wynika z braku innej oferty rozrywkowej. Osobiście wolę myśleć, że są po prostu tak przywiązani do swojej kultury i to podziwiać. Nikt przecież nie zmusza ich do słuchania pieśni regionalnych w samochodzie i przy grillu, a jednak z upodobaniem to robią. Lecący z głośników "Krakowiaczek jeden" zamiast techno jest ciekawą wizją, choć wydaje się dość abstrakcyjna. Posłuchać gruzińskiej muzyki można --> tu.


Festiwal Art Gene
Następnego dnia z plecakami wyruszyłyśmy na dworzec w celu sprawdzenia transportu do Batumi dla Agaty, gdzie miała dołączyć do reszty (w Tbilisi została po części, żeby zobaczyć miasto, po części żeby było mi raźniej). Był to też dzień szukania pamiątek biegałyśmy więc między stoiskami z biżuterią i krowimi rogami do wina, co sprawiło, że dzień przy spoglądaniu wstecz przedstawiał się wyjątkowo bezproduktywnie. Następnie wciąż z plecakami miałyśmy plan przetransportować się na trzecie już z rzędu Chaczapuri Ajaruli (jadłyśmy je każdego dnia, najpierw same, potem z resztą ekipy, a teraz Gruzinkami) lecz jako dziecko szczęścia (bo nie wiem jak z tym szczęściem u Agaty) w autobusie trafiłyśmy na Polki będące na EVSie w organizacji Droni, w której pracuje Tata. Tatę znam ze Stambułu i planowałam się z nią i tak spotkać, a tym sposobem zyskałyśmy dodatkowo skrytkę na bagaże. Dziewczyny zagadały, bo kojarzyły moje rzucające się w oczy, zielone spodnie, Agata kojarzyła je jeszcze skądinąd. Po Chaczapuri zrobiło się już dość późno i trzeba było zabrać rzeczy z Droni, żeby nie zostały tam na noc, po czym czekały nas 2 godziny wypoczynku na schodach filharmonii. Spotkałyśmy się z Litwinami i po zostawieniu rzeczy wyruszyłyśmy do twierdzy Narikała, po czym poszliśmy na kawę na starym mieście. Dobrze, że wypadła nam z tego planu Tata, bo nie dałybyśmy rady spotkać się już z kolejną osobą. Takie byłyśmy w Tbilisi rozchwytywane!


Jedna z najstarszych dzielnic w samym sercu miasta, jest w zasadzie budowana od nowa
Gruziński cmentarz


Targowisko z pamiątkami
Ostatniego dnia, czyli w zasadzie wtedy kiedy tego posta pisałam, z uwagi na moją noc na lotnisku, która nigdy nie jest nocą, odwiozłam Agatę na busa i poszłam się przejść po mieście. Samotność po takim czasie ciągłego przebywania z ludźmi jest naprawdę cudowna. Nie wiem czy było tego dnia chłodniej, czy może przyzwyczaiłam się już do klimatu, ale dałam radę przejść chyba z 10 km bez picia hektolitrów wody jak poprzedniego dnia. Zmęczenie dopadło mnie dopiero w centrum, zaczęłam więc szukać mrożonej kawy w cenie podobnej do dworcowej (poprzedniego dnia wypiłyśmy tam naprawdę świetną frappe) i trafiłam do spelunki, gdzie co prawda frappe nie było w menu, ale było w zakresie możliwości obsługi czym zyskali ogromnego plusa. Problem był tylko z angielskim, przez co okazało się, że w ich mniemaniu zamówiłam dwie kawy - jedną zimną, a drugą gorącą. Kiedy próbowałam wytłumaczyć nieporozumienie i powiedzieć, że zadowolę się pierwszą przyniesioną, która już stała przede mną, pan powiedział, że to jego błąd i nie może wziąć ode mnie żadnych pieniędzy. Nie i już, nawet kiedy go prosiłam, bo kawa była naprawdę dobra. Po kawie dokupiłam resztę pamiątek, ogarnęłam się i w trybie ekspresowym znalazłam na lotnisku, otoczona Polakami, jak z resztą przez cały nasz pobyt w Gruzji. Kiedy byłyśmy w Droni jeden z członków, gdy usłyszał, że jesteśmy z Polski złapał się tylko za głowę mówiąc, że pora byłaby już najwyższa na jakieś urozmaicenie. Właśnie w Gruzji nauczyłam się też rozpoznawać polską urodę, bo ludzie spotykani na ulicy dzielili się nie na tubylców i obcokrajowców, tylko tubylców i Polaków.

niedziela, 22 lipca 2012

Gruzińska Droga Wojenna

Zaraz, zaraz Stepantsminda to przecież inaczej Kazbek, wysiadamy!
Droga do Gergeti

Współzawodnictwo wręcz fizjologiczne
Jadąc do Kazbeku wylądowałam w trójce z Agatą i Grześkiem. Podczas tej, mimo wszystko krótkiej trasy, skorzystaliśmy z uprzejmości 9 osób! Jechaliśmy z biskupem gruzińskich Baptystów, judoką i chłopakiem pracującym w hostelu w Tbilisi. Kiedy już się ściemniało, pozbawieni nadziei na dotarcie tego samego dnia do celu zjedliśmy khinkali w przydrożnej restauracji, gdzie każdy stół był w osobnym pokoju lub domeczku na dworze i zazdrościliśmy drugiej trójce, która poinformowała nas o znalezieniu stopa bezpośrednio z Tsnori w Kachetii do Kazbeku. Dokonali tego kusząc kierowców wizją gór, w których tamci jeszcze nigdy nie byli. Później okazało się jednak, że mimo (a może raczej z powodu) całego stawianego jedzenia, alkoholu i rozrywek po drodze jak kąpiele w jeziorze i nocna panorama Tbilisi nie zrobili wcale tak dobrego interesu - nie dotarli tego dnia w góry. Kierowcy stwierdzili, że są zmęczeni i zabrali wszystkich na nocleg u znajomego w Tbilisi. My z kolei dość szybko pomimo szarówki doczekaliśmy się rodzinki jadącej aż do samego Kazbeku. Niestety z Drogi Wojennej nie zobaczyliśmy wiele z uwagi na późną porę, co zostało nadrobione z nawiązką w drodze powrotnej kiedy tirem z Agata telepałyśmy się 5 godzin zamiast 2. Nasza rodzinka zaproponowała nam też nocleg za 10 lari. Następnego dnia rano powitał nas więc przepiękny widok na miasteczko Kazbek. Dom znajdował się w wiosce Gergeti, z której startuje się na Kazbek, a dla mniej ambitnych (w tym nas) również do kościoła świętej Trójcy. Wyruszyliśmy do niego z samego rana z zupełnie pustymi brzuchami i tylko z odrobina wody, czekając aż reszcie uda się dojechać (okazało się, że kierowcy porzucili ich w Tbilisi i wrócili do Lagodechi). Los nam jednak sprzyjał, bo poza Holendrami, którzy spali z nami w Signagi, spotkaliśmy 3 bardzo miłych Gruzinów- lekarzy rezydentów, którzy zaprosili nas na swój piknik przy kościele częstując winem, chlebem, serem i pomidorami. Zabrali nas też później ze sobą do wodospadów, po drodze zgarniając Olę z drugiej ekipy, która zdążyła dotrzeć. Czego chcieć więcej? Ania i Lukasz poszli w góry, gdzie zastała ich burza, ale na szczęście nic im nie zrobiła. My na spokojnie przenocowaliśmy w kolejnym miejscu dysponującym jedynie woda prosto ze źródła o temperaturze w okolicach zera, pochodziliśmy po miasteczku stwierdzając w nim śmiertelne stężenie Polaków i spotkaliśmy się z Iza, która dołączyła do nas na parę dni.
Widok na dolinę z pomnika przyjaźni gruzińsko- radzieckiej

Radziecki bohater
Twierdza Ananuri
Upliscyche

Widok z Upliscyche

Następnego dnia jechałam w parze z Agatą i niefortunnie wpakowałyśmy się w jazdę armeńskim tirem, dla którego góry, podjazdy i brak asfaltu były nie lada wyzwaniem. Na pocieszenie miałyśmy lunch w pobliżu pomnika przyjaźni radziecko-gruzińskiej. Tego dnia dowiedziałam się też, że pomijając zamknięte granice z Azerbejdżanem i Turcją, Armenia nie lubi się też, przynajmniej na poziomie ludzkim, z Gruzją. Kiedy tak powoli jechałyśmy, dostałyśmy informację, ze trójka przed nami już dotarła do Uplischyche, które było w planach i zabiera się do zwiedzania, po czym nie zamierza tam zostawać tylko jechać dalej do Mcchety. Udało nam się odtworzyć identyczna trasę z poślizgiem tak idealnym, że przeuprzejmy pan, który nas podwiózł do Upliscyche zabrał z powrotem do Gori trójkę właśnie kończącą zwiedzanie. W drodze powrotnej czekałyśmy jak na Gruzję bardzo długo, głównie z powodu braku jakichkolwiek aut lub możliwości porozumienia z Gruzinami nie znającymi zjawiska autostopu, którzy usilnie chcieli nam objaśnić jak dotrzeć do dworca. Ostatecznie zabrała nas wesoła gromadka z 3 małych chłopców. Pojechałyśmy z nimi jeszcze do jednego klasztoru, a do Mcchety dotarłyśmy tuż po zmroku. Mccheta (powyżej) to dawna stolica Gruzji, maleńkie miasteczko przyciągające turystów dwoma zabytkami UNESCO. Zostało podobnie do Signagi wyremontowane i doprowadzone do porządku tak skrajnego, że nawet zniknęli z jego ulic ludzie. Na opustoszałych, eleganckich ulicach można było znaleźć już tylko stragany z pamiątkami i niemiłosierny skwar. Z uwagi na to, było to dla mnie najkoszmarniejsze miejsce jakie widzieliśmy po drodze, byli jednak tacy, którym się podobało albo porównywali Mcchetę do Disneylandu. Do mnie zdecydowanie bardziej przemawia brudek, chaos i autentyczność Kutaisi. Mcchetę zwiedziliśmy  następnego dnia kiedy wszyscy byliśmy już w komplecie. Wszyscy, poza mną i Agatą, zostali na kolejną noc u naszego lubiącego wypić z młodzieżą gospodarza. My postanowiłyśmy przenieść się do Tbilisi, żeby zobaczyć co przyniesie nam tej nocy ślepy los lub couchsurfing.
W naszych strojach byłyśmy źródłem radości dla całego klasztoru

piątek, 20 lipca 2012

Baisubani

Takie widoki to w Gruzji norma
O 6 rano obudziła mnie niesamowita burza, która przez okno wyglądała niemalże jak huragan, sprawiała że niebo było żółte i zalała nam cały pokój. Zauważyłam to przez przypadek krzycząc z górnego łóżka do dziewczyn z dolnych, żeby zamknęły okno. Wstały w kałużę wody, w której pływały rzeczy dwóch z nas. Następnego dnia okazało się, że deszcz i grad były tak silne, że u naszych nowych znajomych zmasakrowały winorośle, w Telavi pozbawiły wszystkie drzewa liści , a niektóre domy dachów. Była to więc już nasza 2 powódź wywołana deszczem po drodze (poprzednia w Samsun, gdzie paru ludzi zginęło).
Tego dnia mieliśmy przenosić się do naszych poznanych przy wodospadzie polsko-gruzińskich znajomych, ale dzień bez stopa lub zwiedzania byłby dniem straconym. W związku z tym wybraliśmy się stopem do Davida Gareji, monastyru przy granicy z Azerbejdżanem.
Monastyr David Garedża
Samochód osobowy to dla nas za mało
Wioska Baisubani
Dzień wcześniej byli w nim taksówką za 90 lari Holendrzy mieszkający z nami w hostelu, ale stwierdziliśmy, że my damy radę zrobić to za darmo. Kiedy byliśmy już odpowiednio zrezygnowani udało nam się złapać stopa do Segarejo, z którego miało już być tylko 30 km do monastyru. W miasteczku zrobiliśmy przerwę na śniadanie podczas którego cały czas zagadywali nas taksówkarze chcący nas zawieźć do monastyru za 50 lari. Znalazł się jednak taki, który zaproponował 30 na co byliśmy już w stanie się zgodzić i co w zasadzie nas uratowało, bo do monastyru było około 50 km, a po drodze nie spotkaliśmy prawie żadnego samochodu. Widoki natomiast były przepiękne - żadnego śladu człowieka w zasięgu wzroku, tylko wzgórza porośnięte trawa i skały. Kiedy dotarliśmy do monastyru, nasz kierowca okazał się tez przewodnikiem (i wsparciem dla nieco bardziej niezdarnych osób, za którą przez większą część drogi miał mnie). Bez niego zobaczylibyśmy tylko główną część, bez cel klasztornych z widokiem na Azerbejdżan i fresków. Udało nam się nawet stanąć za umowna granicą z Azerbejdżanem, można było więc uznać, że tam byliśmy. W drodze powrotnej złapaliśmy stopa całą grupą na pace transita, co w sumie przestało już robić na nas jakiekolwiek wrażenie. Kiedy dotarliśmy do hostelu w Signagi było już dość późno, więc do miasteczka pojechaliśmy taksówką. Tą taksówką mieliśmy podjechać do punktu łapania stopa. Taki autostop dla burżuazji. Ten stylowy wyczyn nam jednak nie wyszedł, bo znalazł się taksówkarz mieszkający w okolicach naszych znajomych, który zgodził się zabrać nas za całkiem niezłą cenę.

Na wsi

Kiedy dojechaliśmy było już około 21, co nie przeszkodziło naszym gospodarzom w przyjęciu nas winem i pyszną kolacją z domowym chaczapuri. Był to prawdziwy wiejski dom, z krowami, kurami, sadem i wszystkim na co jeszcze może się on składać. Ponieważ niezbyt często bywałam na wsi w dzieciństwie, dla mnie było to dość ciekawe przeżycie. Następnego dnia tyle czasu spędziliśmy na rozmowach i pożegnaniach, że udało nam się wyjechać dopiero kolo 13, a mieliśmy do pokonania dość małymi drogami około 300 km. Jechaliśmy do Kazbegi.

czwartek, 19 lipca 2012

Gdzie kąpać się w Gruzji?


tak podróżowaliśmy przez pierwszą godzinę

pojawiają się handlarki (zdjęcie pożyczone)
...czyli pierwsze wrażenia z Kachetii.


Signagi
W pociągu z Kutaisi początkowo panowały niezwykle dogodne warunki - mogliśmy rozłożyć sobie na plastikowych, niewygodnych krzesełkach karimaty i spać przez około godzinę. Później zaczęło się robić coraz tłoczniej i musieliśmy wstać, skończyło się natomiast na zupełnym ścisku, ludziach stojących w przejściu i sprzedawczyniach przeciskających się z chrupkami, flamastrami i chaczapuri między nimi. Przez całą drogę towarzyszył nam przyjazny pan policjant, który chciał też nam za wszystko płacić. Ciężko nam było się z nim pożegnać po dotarciu do Tbilisi (głównie dlatego, że uważał nas za sieroty, które nie dadzą sobie rady w mieście), ale ostatecznie się udało. Po naradach stwierdziliśmy, że kończymy z płatnym transportem i wydostajemy się przy pomocy metra i marszrutki na drogę w stronę Kachetii. Po dotarciu na nią byliśmy wykończeni upałem i problemami z komunikacją (znów nie mogliśmy – jak w Kutaisi - przez pół godziny dowiedzieć się którym numerem powinniśmy jechać), ale za to transport znalazł się nam od razu. Był to transit wiozący do pewnej oddalonej wioski wszelkie zaopatrzenie i zamówienia z miasta. Były więc mielonki, kiełbasy, wentylator i agresywne pudła z olejem. A wśród tego, przycupnięci na worku z mąką, bądź ryżem my i jeszcze jeden Gruzin, który nie zmieścił się z resztą w szoferce. Najbardziej skomplikowanym punktem wyprawy do Signagi było jednak zauważenie skrętu (a właściwie miniaturowego znaku) na jedyny hostel, w którym przyszło nam spać podczas wyprawy. Dokładne wskazówki mieliśmy od Jamiego, który już na nas czekał. Hostel okazał się pięknie położonym, nieco rozwalonym domkiem letniskowym jego znajomych poznanych podczas jego poprzedniej podróży. Po dotarciu poszliśmy z Jamiem do klasztoru Bodbe, gdzie wykąpaliśmy się w przeświętej wodzie o temperaturze 3 stopni i magicznych właściwościach. Skorzystanie z tych przyjemności obwarowane było jednak wieloma wymaganiami, jak choćby to, że wchodzić do wody można było jedynie w specjalnych długich, białych szatach nadających całej sytuacji powagi chrztu. Nawiązaniem miało być pewnie i to, że poza szatą było się dokładnie takim, jakim Pan Bóg człowieka stworzył. Dlatego wchodziło się grupami jednej płci. Szaty kosztowały 10 lari, można było jednak skorzystać z mokrych, używanych na okrągło szat second-hand, z których przed nami skorzystali chłopcy. A przed nimi ktoś jeszcze. I jeszcze ktoś. Wchodziliśmy jednak przecież wszyscy i tak do tej samej wody, prawda?!


przedzieramy się do źródeł wodospadu

supra nr 1

Po tej niespodziewanej ablucji udaliśmy się do miasteczka na zakupy, jednocześnie zerkając na nie i do tego w zasadzie ograniczył się nasz kontakt z Signagi (poza przejeżdżaniem przez nie później wiele razy). Następnego dnia wybraliśmy się z Jamiem do Parku Narodowego Lagodechi, gdzie skusiła nas obietnica kąpania w wodospadzie. Kierowcy jednego z samochodów, które nas podwiozły zaproponowali wino i szaszłyki wieczorem, co według Jamiego można juz było nazwać naszą wymarzoną suprą, więc od razu się zgodziliśmy. Po wymianie numerów rozpoczęliśmy wędrówkę, a trasa była piękna i łatwa, byliśmy wiec w raju. Wodospad miał ponoć około 40 metrów wysokości, a rozpryskująca się woda tworzyła wszędzie dookoła tęcze. Kiedy my zażywaliśmy kąpieli, Jamie wyruszył na rozpoznanie terenu i razem ze sporą ilością chachy, która szybko wylądowała w jego wnętrzu znalazł 14- letniego chłopca Giorgiego, będącego Gruzinem mieszkającym w Polsce. Giorgi niesamowicie nas polubił i zaprosił do domu swojego wujka, gdzie rzeczywiście wybraliśmy się następnego dnia. Tego samego jeszcze, razem z jego rodzina, wspięliśmy się na wodospad żeby zobaczyć, co kryje się "na górze".

Wracając, razem z Agatą i Giorgim szliśmy z tyłu i niesamowicie się zdziwiliśmy, kiedy dotarłszy zastaliśmy naszych przy suprze, jednak nie z kierowcami. Na ten poczęstunek zostali po prostu zgarnięci z trasy i skorzystali z zaproszenia, czekając na suprę po suprze. Problem pojawił się kiedy po gorących pożegnaniach, okazało się że supra po suprze czeka na nas w zasadzie w tym samym miejscu, ale 20 metrów dalej. I jedni i drudzy gospodarze czuli się bowiem oszukani. Po kilku butelkach wina i pewnym czasie okazało się, że zniewaga w postaci podebrania gości jest ciężka do zniesienia. Do tego stopnia, że panowie po wstępnej wymianie zdań i razów zaczęli łapać za noże, i zbijać się w jedną przesiąkniętą testosteronem kulę. Doprowadzało to dziewczęta do nieziemskich pisków i fochów, które jednak odniosły skutek - ostatecznie nikt i nic poza koszulką Jamiego nie ucierpiało i odwieziono nas do Signagi. Odwożenie trwało jednak 3 razy dłużej niż powinno, gdyż kierowca (a był nim tamada - wznoszący toasty, a innymi słowy pijący przy każdym z nich) co rusz wpadał na jakis ciekawy pomysł. To urządził kąpiel na środku pola, to zbierał dla dziewcząt kwiatki, tak jednak, żeby każda dostała inny. W Signagi okazało się, że taksówki już nie jeżdżą (hostel był 3 km pod górę, a Jamie w stanie nieużywalności), ale akurat kiedy czekaliśmy nie wiedząc dokładnie na co, zjawił się wóz policyjny, który zgodził się nas podwieźć, zdecydowaną większość pasażerów biorąc na odkryta pakę.

wtorek, 17 lipca 2012

Kutaisi


jak jeść khinkali?
Marszrutka z Batumi wysadziła nas na bliżej nie określonych przedmieściach Kutaisi, gdzie głodnym i zmęczonym zajęło nam dobrą godzinę ustalenie czym, poza taksówką i piechotą, moglibyśmy zabrać się do centrum. Nikt nie mówił w żadnym znanym nam języku (po rosyjsku również) lub sprawiał wrażenie przybysza z odmiennego świata. Ta cechę u Gruzinów udało nam się zobaczyć jeszcze parę razy czy to w mieście, czy na stopie. Zdarza im się jechać przez Tbilisi nie wiedząc, że mogą nas tam podrzucić (przy bardzo dużej chęci pomocy), podawać nam mylne kierunki, numery autobusów i godziny odjazdów. 

Kiedy już jednak znaleźliśmy się w centrum Kutaisi, nie dało się po prostu uwierzyć, że te przedmieścia naprawdę do niego należą, a samo miasto jest drugim co do wielkości po stolicy. Zanim zaczęliśmy martwić się noclegiem, postanowiliśmy skosztować tradycyjnych gruzińskich sakiewek - khinkali. Przy okazji odkryliśmy, że Gruzinki mają naprawdę niezły spust w momencie, gdy filigranowa dość kelnerka stwierdziła, że przestaje być głodna dopiero po 8 khinkali. Każdy z nas tyle zamówił, chłopcy nawet więcej. Okazało się jednak, ze przeciętny Polak będzie miał dość już po 5 sztukach męczyliśmy się wiec tak długo, ze zdążyło poszarzeć za oknem, a my wciąż nie wiedzieliśmy gdzie przenocujemy. Jedną osobę zostawiliśmy więc w parku, a reszta porozchodziła się w różnych kierunkach w poszukiwaniu kwater. Z Anią skierowałyśmy się na powoli pustoszejący targ, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Znalazłyśmy tam niesamowicie dominującą i energiczną Lanę, która porwała nas za ręce i zabrała do pani Anaidy, gdzie w warunkach bardzo podstawowego zakwaterowania nad targiem spędziliśmy 2 dni. A wszystko to za -uwaga!- 2 lari. Lana natomiast została naszą "best friend" na cały pobyt w Kutaisi, nie odstępując nas nawet na krok. Słała nam smsy (nawet po naszym wyjeździe z miasta) i przychodziła, kiedy tylko otwarliśmy oczy. Dużo jednak zawdzięczaliśmy jej targowej przedsiębiorczości. Tego dnia już tylko podarowała nam 2 kilo ogórków i poszliśmy spać. Nasze lokum, z 5 łóżkami dla 6 osób było godne swojej ceny. Zresztą sami oceńcie po zdjęciach. Uzupełnię tylko informacje o łazience, która składała się z tureckiej toalety i wystającego ze ściany kranu (a raczej rurki), z którego woda lała się do wiadra (służącego również jako spłuczka). Nasi gospodarze byli jednak przeuroczymi ludźmi, w związku z czym zareklamowaliśmy ich nawet spotkanym później w David Gareja Czechom. Następnego dnia obudzeni smsem od Lany (numer miała tylko do mnie) rozpoczęliśmy zaplanowane przez nią zwiedzanie, z pomocą załatwionego - również przez Lanę - transport. Było to BMW, jedyne takie w mieście! Pobiliśmy tym samym rekord, którego nie udało nam się już nigdy później pobić w żadnej osobówce (choć mamy teraz już nie lada wprawę) ani nawet na pace rozlicznych transitów. Była nas 6, do tego kierowca i Lana z siostrą, wszyscy w jednym samochodzie. Przez cały dzień zastanawialiśmy się też jakie są relacje Lany i jej żonatego, około 40-letniego przyjaciela z jedynym takim samochodem i rodzinną korporacją taksówkarską.

Monastyr Gelati
z naszymi gospodarzami


rzeka Rioni
fontanna przy głównym placu w Kutaisi
Jazda była jedną z bardziej ekstremalnych w moim życiu, wiodła przez serpentyny, a połączona była ze szpanem przed dziewczętami i wystawaniem nadmiarowych głów przez szyberdach. Wszystko to pozwoliło nam jednak na objechanie klasztorów Gelati, Mocameta i katedry Bagrati w dwie godziny. Po tej szaleńczej jeździe pożegnaliśmy się z kierowca, ale nie z Laną. Oprowadzała nas dalej po mieście, mimo że dla wszystkich jedynym marzeniem stawał się powoli lunch. Ostatecznie udało nam się pożegnać, a my po jedzeniu oddaliśmy się rozkoszom prawie 3-godzinnej siesty. Wieczorem spotkaliśmy się z Laną ponownie na picie wina, co musieliśmy robić w parku ze względu na żelazne zasady naszych gospodarzy. Odpowiednia atmosfera została nam jednak zapewniona przez wcześniej poznanego przyjaciela Lany, który chciał nawet zaparkować swoim BMW w środku parku, żebyśmy mogli słuchać muzyki. Mimo wszystkich tych atrakcji, nie mogliśmy jednak iść zbyt późno spać, bo chcieliśmy wstać o 4 rano na pociąg. Z pociągiem nic nie było pewne zwłaszcza, że informacja o tym, że jest o 5, z małej stacji Rioni gdzieś pod Kutaisi i kosztuje jeden lari wydawała się podejrzana. Sprawę pogarszał fakt pochodzenia tej wiadomości od Lany, która była człowiekiem lekko zakręconym. Postanowiliśmy jednak zaryzykować i taksówką za 10 lari (załatwioną przez przyjaciela od BMW) pojechaliśmy w ciemną noc. Dworzec sprawiał wrażenie opustoszałego - było ciemno, niemal całkiem ciemno i pusto. Udało nam się jednak znaleźć parę świetnie poukrywanych osób, od których usłyszeliśmy że pociąg jest, ale o 6:15. Wobec tego faktu zaczęliśmy rozbijać małe obozowisko. Jakież było więc nasze zdziwienie, kiedy pociąg jednak przyjechał i to o czasie wskazanym przez Lanę! Zebraliśmy się więc w popłochu i ruszyliśmy za 1 lari w stronę Tbilisi.