poniedziałek, 2 czerwca 2014

Jazz, Pireneje i wyścig świń

Katedra Notre-Dame de Saint-Bertrand-de-Comminges
Saint Gaudens. Miasteczko to przyszło nam na myśl tylko dlatego, że znajdowało się w połowie drogi do naszego kolejnego, głównego przystanku - Pirenejów. Pan z którym jechaliśmy w ramach carpoolingu wybierał się do Saint Gaudens na koncert i ostatecznie stwierdził, że od biednych studentów nie zamierza żądać kasy. Tak miło witało nas przedgórze Pirenejów.
Okazało się, że nie takie Saint Gaudens nudne, jakby można się spodziewać. Trafiliśmy tam na międzynarodowy festiwal jazzowy "Jazz en Comminges", na który jechał nasz kierowca, cudownych ludzi z couch surfingu i wkomponującą się w panoramę Pirenejów cuchnącą fabrykę papieru. Nie spędziliśmy tam nawet 24 godzin, a czuliśmy się świetnie.
W domu, w którym spędzali dopiero swoją drugą noc, gościła nas trójka biologów, w związku z czym dowiedzieliśmy się sporo o regionie, a Esteve był w swoim biologicznym żywiole. Quentin, najbardziej rozmowny z całej trójki, miał dosyć ciekawą historię z Erasmusem. W trakcie studiów z biologii wyjechał na rok wymiany w rumuńskiej Konstancy. Po roku studiowania po rumuńsku z Rumunami, podczas gdy równolegle szedł odpłatny program międzynarodowy po angielsku dla studentów z całego świata, rzucił studia i postanowił zostać cieślą "tak jak święty Józef", specjalizując się w drewnianych dachach.

W ramach festiwalu w Saint Gaudens poza głównymi koncertami jazz można było usłyszeć w całym mieście
Dowiedzieliśmy się też o tym, że w Pirenejach, na dokładnie tej samej zasadzie co na Podlasiu wykonuje się sękacze i nauczyliśmy się ciekawej gry karcianej, którą mamy przekazać dalej w świat.
Kolejnego dnia wybraliśmy się w piątkę na krótką przechadzkę po Saint Gaudens, na różnych palcach miasteczka można było usłyszeć jazz. Później wszyscy razem zabraliśmy się obejrzeć oddaloną o 20 kilometrów ogromną katedrę w maleńkim Saint Bertrand de Comminges (dawniej istotnym ośrodku rzymskim), nazywaną Mont Saint Michel Pirenejów. Tuż obok w miejscowości Valcabrere znajduje się urokliwy romański kościół St Just (w którym niestety w przeciwieństwie do większości kościołów we Francji pobierane są opłaty) oraz – o czym wie nieco mniej osób – prowadzony przez pewną starszą panią ogródek z ziołami z czasów Rzymian i chwalona restauracja „Lugdunum”, która wykorzystuje te zioła w swoich potrawach wzorowanych na książce kucharskiej niejakiego Apicjusza z I wieku. Niestety, przyjmują tylko grupy od 6 osób wzwyż i po uprzednich ustaleniach.
droga do Cirque de Gavarnie
Przyszedł czas wyruszyć w dalszą podróż i nasi gospodarze zostawili nas w wyglądającym dość rozsądnie zjeździe na autostradę w kierunku Tarbes i Lourdes. Kierowaliśmy się już do naszych ostatnich gospodarzy – Sophie, Yannicka i maleńkiej Lucie w Bagneres-de-Bigorres. 
Pierwsza godzina. Nikt nie zabrał nas nawet do bramek wjazdowych na autostradę. Byliśmy na szczęście przy centrum handlowym, mieliśmy więc pewność, że z głodu nie umrzemy.
Druga godzina. Skontaktowaliśmy się z Sophie i Yannickiem, mówiąc że z dojazdem krucho, a oni poinformowali nas, że właśnie wracają z Montpellier autostradą przy której staliśmy. Byliśy uratowani. Trzeba było tylko poczekać łącznie cztery godziny. W tym czasie przemieściliśmy się stopem o 5 kilometrów.
Sophie i Yannick, ciekawa, nieco roztargniona para z podstarzałym, zmęczonym życiem psem Spikiem i o wiele bardziej żywotnym kotem, mieszkali w Bagneres de Bigorre, z którego okolic pochodził Yannick. W 2012 roku udali się w autostopowego tripa z Paryża do Stambułu, sporo czasu spędzając w Polsce, gdzie... dołączyła do nich Lucie :). Mimo ciąży kontynuowali wyprawę i swoje pierwsze USG zrobili w Rumunii, gdzie już mniej więcej mogli zrozumieć lekarza dzięki pokrewieństwu języków.
Bagneres de Bigorre to mała mieścinka, dawne eleganckie, górskie uzdrowisko z wciąż funkcjonującym kasynem i innymi obiektami charakterystycznymi dla tego typu Krynic czy Lądków Zdrój. Mimo bardzo późnej pobudki postanowiliśmy przejść się uliczkami Bagneres i spróbować dotrzeć jeszcze tego dnia stopem tam i z powrotem do jednej z głównych atrakcji francuskich Pirenejów – Cirque de Gavarnie. Tak samo jak w Albi zastał nas dzień świąteczny (tym razem niedziela) i transport znów nie funkcjonował. W dni powszednie istnieje możliwość telefonicznego zamówienia (najpóźniej do 24 godzin) przejazdu miejskim autobusem z Bagneres do Lourdes i już standardowo kursującą linią wprost do Gavarnie.
Dla nas - jadących stopem - najprostsza droga do Cirque de Gavarnie prowadziła przez przełęcz w okolicy Pic du Midi de Bigorre. Niestety według wszystkich wersji wydarzeń była nieprzejezdna, musieliśmy więc jechać okrężnie – przez Lourdes. W jednej wersji droga była zablokowana przez niedawno spadły śnieg i lód, przez który ostatnio jeden samochód spadł w przepaść. W drugiej droga była nieprzejezdna od dłuższego czasu po sporych opadach deszczu, powodziach i zeszłorocznych osuwiskach. Tak czy siak wciąż można wybrać się kolejką do obserwatorium na szczycie Pic du Midi, które przy dobrej pogodzie (której nam niestety poskąpiło) zapewnia panoramę całych Pirenejów. Drobną przeszkodą może być tylko cena kolejki – 36 euro od osoby i kolejne 20 za wstęp do obserwatorium. Okazuje się jednak, że można się również wspiąć i obejrzeć panoramę z bezpłatnego tarasu :). Dla zainteresowanych trasa tu.
Cirque de Gavarnie
Podczas stopa z Esteve mieliśmy wyjątkowe szczęście do naprawdę dziwnych ludzi. To lokalny mieszkaniec ścinający górskie zakręty z zacięciem kierowcy rajdowego, to – kolejny już podczas mojego pobytu we Francji – Portugalczyk o fizjonomii bandziora, a tak naprawdę człowiek z wielkim sercem. Najdziwniejsza była jednak nasza nauczycielka. Spotkaliśmy ją jakieś 15 kilometrów od Gavarnie, gdzie razem ze swoim psem wybierała się podobnie do nas na przechadzkę. Później wracała przez Lourdes, świetnym pomysłem było więc wymienienie się telefonami i wspólny powrót. Jednak już podczas samej jazdy do Cirque uświadomiliśmy sobie, że nasza rozmówczyni nie potrafi przestać mówić. To że nie rozumieliśmy i czasem tylko potakiwaliśmy zdawało się nie stanowić żadnego problemu. Kiedy dotarliśmy na płatny parking wyłgała się od płacenia, mówiąc że jesteśmy studentami. Klasa. Rozdzieliliśmy się i już we dwójkę podziwialiśmy drogę do Cirque de Gavarnie.
Trasa jest bardzo prosta i praktycznie całkiem płaska. Prowadzi do ogromnego skalnego amfiteatru w którym wciąż było całkiem sporo śniegu, a jego szczyty spowijały chmury. Patrząc na coś takiego można zrozumieć Greków w ich wierzeniu, że bogowie mieszkali na Olimpie jeśli wyglądał podobnie. Było cudownie.
Latem, na przełomie lipca i sierpnia w Cirque de Gavarnie odbywają się pokazy teatralne, które muszą zapierać dech w piersiach. W tym roku pokazywany będzie „Sen nocy letniej”.
Przy schronisku spotkaliśmy naszą towarzyszkę, z którą wróciliśmy już do samochodu. Esteve wytrwale podtrzymywał rozmowę. Przez trzy godziny które łącznie spędziliśmy razem nie zamilknęła na dłużej niż 20 sekund. Kiedy jechaliśmy do Lourdes zaczęła opowiadać nam o swoich przygodach z polityką, programie radiowym w którym ją krytykuje i tym, że była bliska proszenia o azyl polityczny w Kanadzie z tego powodu. Mówiła też coś o swoim lekarzu, solach litu i wypróbowywaniu innych leków.
Z Lourdes, do uroczo brzmiącej miejscowości „Trébons w której mieliśmy się spotkać z Sophie i Yannickiem zabrały nas dwie starsze panie. Pomysł spotkania się w Trébons nie wziął się z nikąd. Kiedy wyjeżdżaliśmy do Cirque, Sophie napomknęła, że wybiorą się chyba rodzinnie wieczorem na... wyścig świn w pobliskiej miejscowości, a my już wiedzieliśmy, że co jak co, ale na 19 musimy wrócić.
Ponieważ głównym tematem imprezy była cebula w całej wiosce pachniało tylko nią. Można było skosztować kurczaka i królika pod grubą pierzyną cebuli, co po wyścigu oczywiście uczyniliśmy. Sam wyścig nieco nas rozczarował, gdyż świnki nie chciały biec, a niektóre rebeliantki zaczynały nawet przemieszczać się pod prąd. Do porządku przywoływała je biegnąca za nimi gromada dzieci.
W ostatni dzień po raz kolejny zawinęliśmy do Lourdes, tym razem żeby zobaczyć nieco miasta. Później już tylko czekała nas długa droga do domu, tym dłuższa, że przez przypadek znów wylądowaliśmy na niewłaściwym, mało uczęszczanym zjeździe. Z opresji wybawiła nas dopiero prawdziwa afrykańska mamma jadąca z sadzonkami. Później trafiliśmy na bardzo nietypowego informatyka, który molestował nas przez 5 minut o dokładne współrzędne naszego zjazdu z autostrady domagając się potwierdzenia, że znamy drogę na pamięć. Jechaliśmy bezpłatnymi drogami wzdłuż autostrady dzięki czemu mogliśmy podziwiać lasy Landes, które zawsze chodziły mi po głowie. Wśród nich znajduje się miejscowość Sabres, w którego Ecomusée de Marquèze można zobaczyć dawne warunki życia w Landach (które kiedyś – do czasu zalesienia całego obszaru sosnami – były ogromnymi, niezamieszkanymi mokradłami, którym zagrażały ruchome piaski z wybrzeża).
Chateau Fort, Lourdes
Oczywiście w przeciwieństwie do każdego innego razu, kiedy potrafiłam bez problemu nakierować kierowcę na nasze okolice, tym razem musiałam się pomylić, a nasz informatyk niemalże umarł z nadmiaru stresu.