wtorek, 29 kwietnia 2014

Przybyłam, zobaczyłam, przeżyłam. Marsylia. - część 2


Calanques, droga do Les Baumettes 
Kolejnego dnia, ponieważ plany Kevina który miał jechać się z nami samochodem uległy zmianie, znów wybrałyśmy się stopem, tym razem mając do pokonania co najmniej 100 kilometrów w jedną stronę. W rozmowach z kierowcami ciężko nam było do końca stwierdzić gdzie zmierzałyśmy, bo naszym celem był po prostu wąwóz Verdon. Problem polegał na tym, że znajduje się on w górach mniej więcej w połowie drogi między Marsylią i Niceą i jest dość długim (a na pewno najgłębszym w Europie) kanionem. Kierowcy byli jednak bardzo pomocni. Do tego stopnia, że celowo zbaczali ze swoich tras żeby nas podwieźć i służyli radą w kwestii szlaków dobrych na krótką przechadzkę wzdłuż kanionu.


Po drodze minęliśmy kilka osobliwości. Zaczęło się od wiejskiej procesji, która szła autostradą, najprawdopodobniej w lokalnych strojach, z jednej wioski do drugiej pod eskortą policji. Później zabrał nas przeuroczy starszy Algierczyk, który niemalże każdemu w mijanych wioskach, włącznie z policjantami, przybijał pionę, wystając przez samochodowe okno.
Następnie przejechaliśmy obok strzeżonego kilometrami i wieloma warstwami drutów kolczastych centrum Cadarache, w którym pracuje, razem z 4 500 innych osób, Kevin. Cadarache jest jednym z największych centrów badań nuklearnych w Europie i skupia się głównie na napędzie nuklearnym dla francuskiej marynarki. Ponieważ jestem fanką wiedzy bezużytecznej, na uwagę zasługuje z pewnością fakt, że Cadarache znajduje się na głównym uskoku tektonicznym na terenie Francji. W jego obrębie w 1909 miało miejsce najsilniejsze trzęsienie ziemi jakie kiedykolwiek nawiedziło Francję (6 stopni w skali Richtera :p).
Tuż za Cadarache trafiłyśmy na grupkę antynuklearnych zapaleńców, którzy w sobotni poranek, zamiast wtulać się w ramiona żony (lub męża) woleli protestować na zapomnianym rondzie w okolicach autostrady przeciwko nuklearyzacji Prowansji (która – jak nas poinformowali – jest najbardziej znuklearyzowanym regionem Europy).
Moustiers-Ste-Marie w drodze do wąwozu Verdon

Jeszcze tylko parę samochodów i trafił nam się stop życia. Była to para z Aix, która podobnie do nas postanowiła wybrać się na przechadzkę. Wymieniliśmy się numerami telefonów i umówiliśmy się, że po spacerze będziemy też razem wracać. Niestety, jedna z najprostszych tras Verdon którą chcieliśmy iść – Sentier de Pecheurs – była zamknięta i po zejściu do rzeki musieliśmy wrócić tą samą trasą. Nasi towarzysze stwierdzili, że dalej w kanion nie mają ochoty się zapuszczać i postanowili jedynie poodpoczywać nad jeziorem Saint Croix. Pojechałyśmy z nimi, ale myślę, że na kanion warto poświęcić więcej czasu, żeby przejść większą ilością szlaków i zobaczyć parę ciekawych miejsc jak Styx, który na zdjęciach wygląda imponująco.
Wróciłyśmy dość wcześnie, a Kevin nawet nie zauważył naszego powrotu, gdyż przy głośnej muzyce grał w oknie na marakasach. Tu należy się słówko objaśnienia w kwestii naszego mieszkania. Kevin w zasadzie nic nie robił sobie z naszej dość przedłużonej, bo pięciodniowej, obecności. Od czasu do czasu spotykałyśmy go w mieszkaniu, kiedy paląc trawkę rozprawiał ze współlokatorem na temat trzech najważniejszych słów opisujących ich życie. A codziennie rano budziła nas taka melodia.
Gorge du Verdon
Ciekawy wydawał nam się fakt, że miałyśmy klucze, które jedynie otwierały drzwi do mieszkania, a nigdy nie potrafiły ich zamknąć. Nie miało to jednak widać znaczenia skoro chłopcy sami od czasu do czasu nie zamykali mieszkania.

W Aix mieszkała od tygodnia nasza czeska sąsiadka z Village 6, która przeniosła się tam podążając za ukochanym z zamierem z zostania we Francji. Postanowiłyśmy się z nią spotkać i tak, w trzy dziewczęta, spędziłyśmy night out w Aix. Wielkie słowa jak na jedno piwo i powrót o północy, ale co najważniejsze, dostałyśmy tego wieczoru misję. Kiedy wróciłyśmy mistral wiał już niemiłosiernie, choć mimo otwarcia okna nie obudził Kevina. Wiało już tak do naszego wyjazdu.
Mistral, jak się okazuje, jest głęboko zakorzeniony w Prowansji. I to nie tylko rośliny rosną przez niego skośnie. Jest tak ważny, że w tradycyjnych prowansalskich szopkach zawsze musiał znaleźć się pasterz trzymający, z uwagi na ten zimowo-wiosenny wiatr, rozwiany kapelusz i kaftan. Uważam że to urocze.

Prowansalskie dzwonnice, jak ta poniżej, są też budowane w formie metalowej klatki, żeby nie stawiać zbyt dużego oporu wiatrowi.

Niedzielę ustanowiłyśmy dniem leniwym. Chciałyśmy przede wszystkim odwiedzić Aix, co zrobiłyśmy zaczynając od targowiska staroci tuż pod naszymi oknami. Po Aix najlepiej chyba pobłądzić w okolicach centrum, wchodząc w losowe uliczki i odpoczywając po innych, bardziej męczących wycieczkach. Sporo tabliczek w Aix napisanych jest po prowansalsku, a ten przypominał mi kataloński.
 Postanowiłam więc zrobić research i okazuje się, że prowansalski jest po prostu dialektem dobrze nam znanego z innych wypraw oksytańskiego, rozprzestrzenionego niegdyś w całej południowej Francji (więc w Bordeaux też, gdzie wciąż na upartego można się go uczyć). Najbliżej spokrewniony jest z... katalońskim właśnie, a nie z francuskim. Co ciekawe godło Prowansji jest identyczne z katalońskim, a flaga jest tylko pionowym ujęciem katalońskiej poziomej.
Zwiedzianie Aix skończyłyśmy dość szybko i po odbyciu krótkiej drzemki postanowiłyśmy wybrać się na wychwalaną górę Saint Victoire. Dalej wiał mistral, radzono nam się więc ciepło ubrać, choć w mieście było dość ciepło. A my spodziewałyśmy się zwykłego pagórka. Kiedy zobaczyłyśmy Saint Victoire, fascynacja nią Paul’a Cezanne’a (który w Aix urodził się, pracował i zmarł, a całe miasto i okolica poprzecinane są ścieżkami z nim związanymi) stała się uzasadniona. Góra ma w sobie coś magicznego i zdecydowanie wybija się z krajobrazu. Trafiłyśmy tam dopiero koło 18, kiedy większość turystów już zniknęła, ale taka wieczorna przechadzka o zachodzie słońca miała sporo uroku. W całej okolicy jest sporo chatek w których można przenocować, dobrym pomysłem może być więc wybranie się tam na nieco dłużej.

Gorge du Verdon
Poniedziałek był dniem naszego powrotu, ale zanim zaczęłyśmy naszą bardzo długą podróż do domu postanowiłyśmy jeszcze raz ugryźć Calanques, tym razem od drugiej strony. Z uwagi na moje dwadzieściakilka kilo bagażu wymagało to pewnego planowania, ale na szczęście Sophie, która wzięła nas do Marsylii w piątek, zgodziła się przechować w czasie pracy nasze bagaże w samochodzie. Najłatwiej do odcinka Calanques od strony Marsylii dojechać autobusami (nr od 20 do 24, rtm.fr) z ostatniej i przedostatniej stacji metra nr 2 (Sainte Marguerite).
Calanques
góra St Victoire, i jak ją widział Cezanne
Kiedy z paniami z przedsiębiorstwa komunikacyjnego ustaliłyśmy że chętnie się przejdziemy, wylądowałyśmy w pięknej okolicy Ecole de Commerce na końcu linii 24. Stamtąd w 20 minut można dojść już do pierwszej zatoczki – Calanque de Sugiton i iść dalej różnokolorowymi szlakami. Niestety z uwagi na ograniczony czas nie udało nam się przejść całej zaplanowanej trasy, ale i tak poszło nam całkiem nieźle i dotarłyśmy do Calanque de Sormiou. Czekając aż Sophie wyjdzie z pracy budziłyśmy ogólne zainteresowanie jedzeniem bezy siedząc na krawężniku, bo - jak twierdzi Estera - uliczne jedzenie budzi w Francuzach spore zaskoczenie. Odebrałyśmy walizki i w obliczu nadmiaru czasu postanowiłyśmy wsiąść w autobus 83, który akurat jechał przez dość ładne, plażowe obszary Marsylii w których nas jeszcze nie było. Kiedy zobaczyłyśmy plażę stwierdziłyśmy, że musimy wysiąść. Z uwagi na mistral cała zatoczka usiana była wind i kitesurferami. Wracając miałyśmy jednak pecha i razem z nami wsiadł cały tłum ludzi. Gdyby nie oni i ich głowy, trasa byłaby całkiem malownicza.
W kolejne dni próbowałam się uporać z zaskoczeniem jakiego doświadczyłam  kiedy odkryłam, że przez najbliższe 10 tygodni będę musiała zjawiać się w szpitalu na 7:30. Na szczęście tym razem nie mam już prawa narzekać na co - externe’ów, gdyż wszyscy są przemili, chętni do rozmowy, a jednego nawet już wcześniej znałam. Jedynym minusem jest to, że od godziny 8:30 do 12:00, w czasie kiedy powinniśmy być na oddziale, nie dzieje się zupełnie nic, bo akcja przenosi się na sale operacyjne na których mogą znajdować się tylko 2 osoby z 6.
Calanque de Sugiton
Dzięki Erasmusowi w Bordeaux, z tak dużą ilością ludzi z DOM (departamenty zamorskie) i COM (wspólnoty zamorskie, dawniej terytoria - TOM) można się sporo nauczyć. Na przykład tego, jakie terytoria zamorskie to wciąż Unia Europejska (więc można tam jechać z dowodem lub na Erasmusa :p), a jakie są nieco bardziej autonomiczne. Autonomiczna jest Polinezja, która np. zadecydowała o nie przyjęciu Euro i wciąż posługuje się Frankiem CFP, czyli pacyficznym. Do DOM,czyli regionów zamorskich, równorzędnych z regionami Francji kontynentalnej należą natomiast Gwadalupa, Martynika, Gujana Francuska, Mayotte i Reunion.
W trakcie tych poszukiwań trafiłam na ciekawą listę na wikipedii według której Brytyjczykami i mieszkańcami UE są obywatele Georgii Południowej i Sandwich’a Południowego :D.
Wind i kitesurfing w Marsylii

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Przybyłam, zobaczyłam, przeżyłam. Marsylia. - część 1

- Tu jest tak jakoś śląsko...
- Dlaczego? 
- No, pranie wisi i suszy się na słońcu między blokami...
Widok ze wzgórza Notre Dame de la Garde, Marsylia
Po prawie dwóch miesiącach wróciłam do Francji. Niby wracam do bardzo swojego kawałka świata w postaci własnego pokoju w akademiku, a wciąż sporo rzeczy mnie w tym kraju zadziwia. Jak na przykład świętowanie 1 maja. Świętowanie polega na marszach i manifestacjach pracowniczych (czego możnaby się spodziewać), niedziałającej w ogóle, w pełnym świetle prawa komunikacji miejskiej (już mniej, ale wciąż) i dawaniu sobie konwalii. To ostatnie, tuż przed pierwszym maja, daje pracę dorywczą sporej ilości ludzi. Wszystko dlatego, że w średniowieczu Karol IX zapoczątkował tradycję rozdawania damom ze swojego otoczenia bukiecików konwalii jako talizmanów przynoszących szczęście.
okolice Cassis
Podsumowując, maj jest we Francji bardzo szczęśliwym miesiącem, zwłaszcza w tym roku, kiedy wszystkie dni wolne od pracy wypadły w czwartki dając nam w efekcie aż trzy długie weekendy.
Zanim jednak dotarłam do Bordeaux, lądowałam w Marsylii i w związku z tym postanowiłam zwiedzić chociaż kawałek Prowansji, w której nigdy nie byłam. W ostatniej chwili udało nam się z Esterą, która do mnie dojeżdżała znaleźć hosta. Ze względu na brak opinii na couch surfingu był dla nas jednak sporą niewiadomą (co raczej nie nastrajało pozytywnie po poprzednich, rzymskich przygodach). Kevin okazał się jednak całkiem miłym, choć dość alternatywnym, chłopcem.
lalki na targu staroci w Aix-en-Provence
Pierwszym – i w zasadzie chyba jedynym – rozczarowującym faktem w departamencie Bouche du Rhone są regionalne autobusy Cartreize. Niestety, w przeciwieństwie do innych departamentów, tu postanowiono zrobić biznes na turystach wskutek czego z lotniska jedzie się do Aix i Marsylii za nieco ponad 8 euro, a między nimi za ponad 5. Pozostał nam więc stop i covoiturage, co pozwoliło nam docenić mieszkanie w Aix, gdzie ze ścisłego centrum, gdzie mieszkałyśmy, do autostrady szło się 15 - 20 minut.
Po przylocie, nie będąc jeszcze pewna czy zdecydujemy się na mieszkanie u tajemniczego Kevina, a będąc w posiadaniu eleganckich 27 kilogramów bagażu, udałam się do Aix, gdzie przez kolejne 5 godzin tułałam się sennie po ulicach zajadając kebabami i wylegując przy szumiących fontannach. W końcu nasz host przyszedł z pracy i okazało się że naprawdę, bez żadnych niemiłych niespodzianek, mieszkałyśmy przy samym Cours Mirabeau. Po dość krótkiej rozmowie z Kevinem - lekko hipisowskim inżynierem odczuwającym dysonans między swoją naturą, a pracą w jednym z największych europejskich ośrodków badań nuklearnych i jego współlokatorem - instruktorem prawa jazdy... poszłam spać. Obudziłam się tylko po to, żeby w zupełnie opustoszałym Aix szukać w środku nocy Estery, która przyjechała z Bordeaux.
W La Ciotat - ciotabus!
Od razu zaczęłyśmy ambitnie. Planowałyśmy stopem dojechać do Cassis i stamtąd, przez zachwycające Calanques, dostać się na piechotę do Marsylii. Wsiąść w autobus i wrócić po 30 kilometrowym marszu do Aix. Zabawne.
Zaczęło się od tego, że tak naprawdę nikt nie wybierał się do Cassis. Od początku proponowano nam Toulon lub La Ciotat. Dopiero kiedy od trzeciego z rzędu kierowcy i straconej 1,5 godzinie usłyszałyśmy że również kieruje się do La Ciotat postanowiłyśmy się tam wybrać, bo co jak co, ale nie zawsze można mieć zdjęcie z Ciotabusem. Z La Ciotat według naszych kierowców było już tylko rzut beretem do Cassis, gdzie miała zaczynać się nasza wędrówka. Beret ten jednak musiałby być podrzucony samochodem. Ponieważ tak się złożyło, że my byłyśmy na piechotę udało nam się, podążając jednym z francuskich szlaków Grandes Randonees prawie w całości pokonać odcinek, który ostatecznie liczył 12 kilometrów. Swoją drogą podobne szlaki piesze (GR) są bardzo dobrze zorganizowane w całej Francji (tak że można przejść ją cąłą wzdłuż i wszerz ;)), a przy drodze można znaleźć akredytowane schroniska (gites).
Idąc podziwiałyśmy początki Parku Narodowego Calanques, ale do Cassis (czyli naszego domniemanego punktu startowego) dotarłyśmy w okolicach 16:30 i to część trasy pokonując jednak stopem. Najbardziej podziwiana część Calanques wciąż pozostała nieodkryta.
Wzgórze Notre Dame de la Garde widziane z Fort St Jean
W związku z zaistniałą sytuacją, kolejnego dnia postawiłyśmy na nieco pewniejszy transport czyli covoiturage z Sophie. Mieszkała w Aix, ale codziennie dojeżdżała w okolice przedmieść Marsylii, gdzie była psychologiem dziecięcym. Opowiedziała nam o L’Estaque, biednej, robotniczej dzielnicy znajdującej się nieco poza Marsylią, która teraz coraz bardziej interesuje turystów, między innymi dzięki filmowi „Marius et Jeannette” Roberta Guediguian’a . Film, wybrany w selekcji Festiwalu w Cannes w 1997 opowiada o parze zmęczonych życiem mieszkańców L’Estaque, którzy dzięki sobie odnajdują radość i szczęście.
Imponujący dworzec Gare St Charles w Marsylii
Dzień był burzowy i powoli zaczynał wiać mistral, co jednak dodawało portowi, do którego trafiłyśmy na początku, pewnego uroku. Miałyśmy tylko jeden dzień, rzuciłyśmy więc okiem na dzielnicę Panier z katedrą La Major  i Fort Saint Jean. Tuż przy nim, w zeszłym roku, z okazji świętowania Marsylii jako europejskiej stolicy kultury, wybudowano muzeum MuCEM zbierające historię kultur Europy i  Morza Śródziemnego. Warto przejść się po samym forcie i nowej bryle muzeum :).
Wejście do MuCEM od strony Fort St Jean
Ponieważ w okolicach obiadu dopadło nas zmęczenie, do katedry Notre Dame de la Garde dojechałyśmy autobusem z portu, co jest świetnym rozwiązaniem. Później już można zejść do kolejnego fortu, który razem z przeciwległym fortem St Jean miał zapewniać ochronę kluczowego, najstarszego portu Marsylii.
W okolicy jest też zakon Saint Victor, czyli jeden z najstarszych chrześcijańskich obiektów Europy. Na koniec, czekając na powrót, oglądałyśmy panoramę portu i starej części Marsylii z ogrodów Pharo.

Panorama Marsylii z Jardins du Pharo
Spośród dość znanych atrakcji, w Marsylii znajduje się też Unite d’Habitation szwajcarskiego architekta Le Corbusier, która stała się prototypem wszystkich betonowych bloków świata. Nieco bardziej romantycznie wzdłuż wybrzeża ciągnie się archipelag Frioul. Na jednej z wysp znajduje się Chateau d’If w którego więzieniu działa się między innymi akcja „Hrabiego Monte Cristo”.
Można w zasadzie powiedzieć, że miasto nas urzekło, jeśli więc kiedyś usłyszycie pogłoski o rzekomym niebezpieczeństwie, brudzie i smrodzie Marsylii – nie wierzcie, bo ominie Was coś naprawdę pięknego :).
na targu staroci w Aix