czwartek, 29 sierpnia 2013

Kiedy z okna widać morze...


bardzo popularne w Chile fotokoniki

Kiedy znalazłam się w Arice trafiłam do nieco odmiennego świata. Wciąż byłam na Couch Surfingu w Ameryce Południowej, ale miałam własny pokój, gorącą wodę, dostęp do pralki automatycznej, a kiedy brałam prysznic Toño z kumplem poszli po przepyszne hot dogi z avocado. Na dworze było z kolei tak ciepło, że znów mogłam siedzieć przy otwartym oknie. Myślałam, że to wszystko za sprawą Chile i tak już zostanie. Niedoczekanie (piszę to spod kołdry w superzimnym mieszkaniu w Santiago).

Ogólnie rzecz biorąc pobyt w Arice nie obfitował w zaskakujące wydarzenia. Miałam jednak szczęście trafić na hosta, któremu bardzo zależy na wypromowaniu Ariki jako miejsca godnego uwagi, które jest nie tylko „złamaniem” trasy z San Pedro de Atacama do Machu Picchu. Pierwszego dnia przy cudownym słońcu wybrałam się do centrum miasta, które w zasadzie można obejrzeć w dwie godziny. Można też wspiąć się na pobliskie wzgórze Morro i podziwiać panoramę oceanu i doliny. Na wzgórzu zaś czeka miła niespodzianka. Bo o ile w życiu nie dopatrzyłabym się jakiego koloru jest głowa kondora kiedy byłam w kanionie Colca, o tyle w całej Arice, zarówno na wzgórzu jak i na wybrzeżu, roi się od tych ptaków. Są prawie wszędzie (mamy więc już kolejny powód żeby nie wybierać się do Colca). 
ze wzgórza Morro
Ponieważ poranne pranie zajęło mi sporo czasu zeszłam z Morro w sam raz na umówiony lunch z Toñiem. Poszliśmy do bardzo ładnej restauracji z widokiem na kutry rybackie i przepływające co pewien czas lwy morskie. Wszystko było oczywiście rybne. Smażona ryba, zupa z owoców morza. Jak na mój kontynentalny żołądek było tego trochę za wiele. Jak na standardy chilijskie i polskie była to dość tania knajpa – w okolicach 30 zł za menu, czyli zupę z drugim daniem. Nie mogłam jednak pozbyć się wrażenia, że wydałam majątek po tym jak 2 dni wcześniej przechodząc koło knajpy z daniami o identycznej wartości Pedro stwierdził, że to straszne zdzierstwo nie zasługujące na swoją cenę i był tam tylko raz kiedy za obiad płacił rząd. Poza tym na obiady w Peru i Boliwii wydawałam przeciętnie 5 – 10 zł.  
Błękitnooki gołąb, wreszcie go dorwałam!
Po lunchu pooglądałam jeszcze lwy morskie i przeszłam się spacerkiem wzdłuż oceanu z powrotem do domu. Problem polegał tylko na tym, że wiedziałam, że dom powinien znajdować się gdzieś w odległości 5 minut spacerem od plaży, nie wiedziałam tylko gdzie. Miałam adres i tylko adres, bo telefon wciąż nie działał. Na plaży co pewien czas można było znaleźć kapliczki poświęcone zmarłym, wszyscy mieli w okolicach 20, 20 – kilku lat. Zastanawiałam się czy to wszystko surferzy czy jeszcze inne historie. Wieczorem po raz kolejny gadaliśmy z Toñiem chyba do 2 w nocy i zdecydowanie bardziej się do niego przekonałam niż podczas obiadu, kiedy wygłaszał teorie na temat couch surfingowych „ignorantów”. Sama dzisiaj wykonałam manewr pod tytułem „jestem zbyt zmęczona żeby imprezować” - zwłaszcza, że jutro zaczynam więcej niż 24 – godzinną podróż – i nie uważam się w związku z tym za parazyta. To normalne, że na couch surfingu jedni przypadną Ci do gustu mniej, inni bardziej i że czasami kiedy podróżujesz miesiącami wypadałoby wreszcie odpocząć... A czemu nie robić tego na couch surfingu?
Zachwycają mnie tutejsi sąsiedzi i portierzy. Wszystko wiedzą! Kiedy błądziłam po okolicach w których mieszkał Pedro w Potosi przypadkowa sąsiadka od razu, nawet bez podawania imienia, wiedziała kogo może szukać w tej okolicy gringa. Kiedy natomiast portier zapytał się mnie w Arice dokąd zmierzam, a ja zaskoczona odpowiedziałam, że tu mieszkam, od razu znał numer mieszkania.
Następnego dnia miałam ambitny plan wybrać się na rowerze do miejsca, które miało być sanktuarium obserwacji ptaków i do doliny Azapa. Potrzebowałam tylko roweru, ale zapewniał go jak zwykle Toño. Dzień wcześniej stwierdził jednak, że sam opis i kluczyk mi wystarczą i nie musi mi go pokazywać. Przez 5 czy 10 minut obchodziłam więc stojaki i szukałam czegoś co pasowałoby do opisu (przypominało mi to sytuację z wchodzeniem do mieszkania hosta w Waszyngtonie) aż w końcu się poddałam i zdecydowałam pójść na piechotę, a do Azapy podjechać autobusem. 
Italiano - hot dog z avocado!
Tuż za progiem domu czekała mnie niespodzianka. Obok mieszkania Toña właśnie rozkładał się targ, na którym przeważały ciuchy z second- handu. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać, ale co zrobić kiedy całkiem niezłe rzeczy kosztują mniej niż bilet na autobus! Musiałam później z całymi tymi zakupami chodzić przez resztę dnia.
Ponieważ po raz drugi szłam większą część trasy wzdłuż plaży która prowadziła do sanktuarium (a przez resztę było dokładnie to samo) potwornie się nudziłam. Morze, tudzież ocean, jest bardzo relaksujące co stwierdziłam poprzedniego dnia, ale też monotonne. Myślałam jednak „jeszcze tylko troszeczkę, głupio byłoby tak teraz wracać”. Nieśmiało próbowałam też łapać stopa. I nic. Największą atrakcją był  samochód, który pędząc ze 100 km/h prawie przejechał mi po stopach, a za nim jeszcze długo unosił się zapach męskich perfum. Z samochodu. Naprawdę. Ot, prawdziwy macho (tak na marginesie, bo chciałam gdzieś o tym napisać, po hiszpańsku „macho” znaczy „samiec”, wydaje mi się jednak, że w języku polskim te dwa słowa mają nieco różny wydźwięk :p). 
Król Lew
Kiedy dotarłam do sanktuarium byłam porządnie rozczarowana. Owszem, była to rzeka wpadająca do morza i brodziło w niej sporo mew, kormoranów, trochę czapli, a nad bliżej nieokreślonymi, dość starymi zwłokami pastwiły się kondory. Jednak wszystkie te gatunki widziałam już wcześniej na plaży, więc nie musiałam w tym celu wędrować 5 kilometrów w jedną stronę. Najgorsza wydawała się perspektywa powrotu, ale ruszyłam. Ocaliła mnie pewna starsza pani jadąca jeep’em w stronę miasta, która zdecydowała się wziąć mnie na stopa. Mówiła że nie jedzie do centrum, ale widząc, że nie do końca ogarniam miasto podwiozła mnie bezpośrednio na postój zbiorczych taksówek jeżdżących do Azapy.
Playa Chinchorro
Ledwo kupiłam sobie prowiant nie jedząc nic od rana (bo pomijając królewskie przyjęcie Toño należał do tych hostów i mężczyzn, którzy nie posiadają nic w lodówce) i już jechaliśmy w stronę muzeum archeologicznego. Arika szczyci się znaleziskami zwanymi mumiami z Chinchorro, które znaleziono w wielu miejscach miasta. Były elementem kultury żyjącej na tych terenach jeszcze przed Inkami, a ich wyjątkowość polegała na skomplikowanej kolejności owijania zwłok w tkaniny i błoto oraz nakładaniu na twarz maski z błota. Ponieważ Azapa została mi polecona zarówno przez Toña jak i panią z informacji turystycznej stwierdziłam, że zobaczę całą dolinę. Na piechotę. Do Cerro Sombrero z którego jechały już autobusy (bo przecież nie będę po raz kolejny wozić się taksówką) było 12 kilometrów. Pikuś. Ale nie jeśli w okolicy nie dzieje się zupełnie nic, a z domu zapomniało się słuchawek, nie można więc nawet słuchać muzyki. 

Największą atrakcją były drzewa morwowe i rzekome geo/petroglify. One były zresztą przyczyną mojego powrotu na piechotę i stwierdzam, że dosłownie i w przenośni nie są warte zachodu. A było go sporo, bo czasami trzeba było dla nich schodzić z głównej drogi. To znaczy jeśli kiedyś będziecie jechać samochodem z Ariki do Iquique możecie zboczyć żeby je zobaczyć. Mało prawdopodobne, prawda ;)? W innym wypadku lepiej wybierzcie się na tą jednodniową wycieczkę do Lauca. Była jednak pewna bardzo pozytywna strona w całym tym wypadzie. Kiedy tak zrezygnowana szłam próbując łapać stopa i okazało się, że Chilijczycy to niesamowicie sympatyczni i skorzy do zatrzymywania się i pomocy ludzie. Zostałam więc podwieziona 4 razy, a raz nie machałam nawet ręką, a pewien człowiek z synkiem zatrzymał się, żeby zapytać czy mnie trochę nie podwieźć.

Mumia dziecka Chinchorro
 I tak trafiłam na autobus, gdzie z kolei pan pozwolił mi zapłacić za bilet nie tyle ile kosztował, a tyle ile miałam i zaprosił mnie na przednie siedzenie, żeby sobie trochę pogadać. Taki los samotnego obcokrajowca, który jednak mi pasuje (doceniam to zwłaszcza po spędzeniu 2 samotnych dni w Santiago).  Kiedy dotarłam do centrum miałam jeszcze sporo czasu na kręcenie się, nieuchronne zakupy i obiad zanim spotkałam się z jeszczebardziej spóźnionym Toñem, który obiecał zabrać mnie do jaskiń Azota. Pogoda niestety nie była najlepsza przez cały dzień, a kiedy dotarliśmy do jaskiń nad brzegiem oceanu chłód zaczynał być przeszywający. Musieliśmy podejść kawałek ścieżką, a mój host ubrany był w garnitur i prawie lakierki ;). 

Zachód słońca przy jaskini Azota 
To miejsce akurat było naprawdę piękne, a gdyby pogoda była sprzyjająca byłoby naprawdę idealne na pikniki, które zresztą Toño dość często urządza ze znajomymi. Kiedy wracaliśmy bardzo chciał mnie zaprosić na jakieś picie lub jedzenie, bo poprzedniego dnia płaciłam ja. Poszliśmy więc na Mojito. I znów piliśmy oboje. A potem do centrum na drugiego i trzeciego drinka (bo było happy hour) i jedzenie. Zaczynało mi się już kręcić w głowie po pierwszym, w mieszkaniu czekał na mnie absolutnie niespakowany bagaż, a samolot miałam za 3 godziny w momencie kiedy dotarliśmy do domu. Kiedy sę pakowałam okazało się, że taksówka jest dwa razy droższa niż to co obiecywał mi Toño, postanowił mnie więc odwieźć. Ale przed wyjazdem musi pokazać mi jeszcze salsę. Tak na pożegnanie. O dziwo nie spóźniłam się, stresowałam się tylko, że służby lotniska coś wyczują, a ponoć aresztują tu za sam fakt przebywania w stanie wskazującym w miejscu publicznym. Ale już widać kary za prowadzenie po pijaku nie są tak dramatyczne. Doleciałam w okolicach 4 rano, a ponieważ mój host z Santiago twierdził, że nie chce żebym się  błąkałam po mieście o tej porze, o 5 rano spotkaliśmy się na przystanku Los Heroes i pojechaliśmy do domu.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

W drodze do rzeczywistości


La Paz

Kiedy wjeżdżaliśmy wczesnym rankiem do La Paz widząc je we wczesnych promieniach słońca stwierdziłam, że zdecydowanie zasługuje na drugą szansę. Jest chyba jednym z najpiękniej położonych miast jakie widziałam. Niestety i tym razem mogłam poświęcić mu niewiele czasu, gdyż mój pobyt ograniczał się przede wszystkim do odebrania rzeczy z El Lobo, kupienia kolejnego biletu i torby, przestałam się mieścić z całym dobytkiem w plecaku. Okazało się, że co prawda cena w El Lobo jest zachęcająca, obsługa niekoniecznie. Nie śmiałam nawet pytać pani z recepcji czy mogę skorzystać z toalety (choć weźmy pod uwagę, że za przechowanie bagaży płaciłam, nie było to z jej strony uprzejmością) albo internetu. Okazało się, że nie mogę nawet podładować sobie komputera. Jedyne na co byłaby skłonna mi pozwolić do skorzystanie z krzesła w hall’u. Ależ dziękuję. 
Mercado Uruguay
Rozstrojona przez recepcjonistkę wyszłam na miasto i doszłam do wniosku, że La Paz trzeba delektować się bez pośpiechu, w spokoju. Kiedy twój autobus odjeżdża za 3 godziny, a Ty musisz jeszcze kupić parę rzeczy, zjeść coś i spakować się a na domiar złego gubisz się w plątaninie uliczek, idziesz w złym kierunku, wspinasz się na wzgórze zupełnie bez sensu, a internet w kafejce internetowej nie działa nie sprawia szczególnej przyjemności.   

Dzięki temu chaotycznemu krążeniu po wzgórzu między San Francisco, a cmentarzem udało mi się jednak odnaleźć ciekawą ulicę, która na mapie była upstrzona określeniem „bordado” i wizerunkiem czegoś czemu najbliżej byłoby do małpy. Okazało się, że była to ulica wyspecjalizowana w strojach, butach i wszystkim co może przydać się podczas pochodu – fiesty.

Kupiłam też najlepsze na świecie empanady z serem (szukajcie pań sprzedających takie z imitacją sera na wierzchu), które mogą śmiało konkurować z chaczapuri, a to spory komplement.
I po raz kolejny pokonywałam te same 50 kilometrów co przed kilkoma godzinami, aż skręciliśmy na drogę w kierunku granicy. Przez cały dzień jechaliśmy przez punę, która jest tak piękna, że cały czas podnosiłam wzrok i nie mogłam skupić się na czytaniu. Po stronie boliwijskiej teren ten jest w zasadzie zapomniany – puna stanowi sporą część tego kraju, nie wzbudza więc w nikim szczególnych emocji. Po stronie chilijskiej natomiast na jej terenie stworzono Park Narodowy Lauca, który według SA Handbook jest jednym z głównych miejsc do zobaczenia w Chile. Stolicą Lauca jest Putre i najlepiej zatrzymać się tam na parę dni, niż wybierać na jednodniową wycieczkę z Ariki, przynajmniej według dziewczyny, którą poznałam w Peru i mieszkała tam przez kilka tygodni jako wolontariuszka.

Zgodnie z moimi przypuszczeniami w pewnym momencie całej podróży przez granicę zostałam wzięta za Chilijkę. Chile i Argentyna (ponoć, bo tam jeszcze mnie nie było), Brazylia z resztą też (to zakładam sądząc po poznanych Brazylijczykach) zdecydowanie różnią się od krajów andyjskich. Wszędzie dookoła w Chile jest już bardziej swojsko w sensie europejskim, a ja nie uchodzą już za taką obcą. Można mnie więc pomylić :). I dlatego moja wizyta w Chile jest płynnym przejściem z Ameryki Południowej do Europy. Sama różnica między La Paz a Santiago jest już niewyobrażalna.

Na granicy pełnoprawny celnik ze strony boliwijskiej zażądał ode mnie 15 boliwianów, kiedy jednak powiedziałam, że nie mam bo wszystkie wydałam, zażartował tylko, że mogę płacić w dolarach i puścił mnie bez płacenia, podczas gdy wszyscy inni pasażerowie czy to z Chile czy Boliwii płacili. Mój pobyt w Boliwii zakończył się więc po 8 dniach bez żadnych barykad, na których miejscowa ludność ściąga haracz, czy fałszywych celników na granicy. Być może byłam za krótko. Być może wszystko zależy od szczęścia, bo słyszałam tyle samo pozytywnych co negatywnych historii. Faktem pozostaje, że Boliwia okazała się zdecydowanie mniej przerażająca niż ją sobie wyobrażałam. Okazała się natomiast piękna i zaskakująca.

Do Ariki dojechałam w okolicach 23:00 mając uzasadnione obawy o to, że nie będę miała tej nocy gdzie spać. Mój telefon milczał przede wszystkim dlatego, że w Arice wciąż nie działał, a ciężko oczekiwać o tej porze internetu na dworcu autobusowym. Mimo wszystko wciąż go szukałam. W tym celu udałam się na inny terminal w pobliżu, ktoś twierdził bowiem, że tam mogę go znaleźć. I był! Okazało się, że nawet 2 albo 3 osoby w Arice zdecydowały się mnie przenocować, spisałam ich numery i próbowałam dzwonić. Ale i tego moja komórka odmówiła. Postanowiłam wykorzystać pomysł Marty z Valparaiso i poprosić taksówkarza, żeby zadzwonił ze swojego telefonu po czym zawiózł mnie pod adres wskazany przez rozmówcę. I właśnie w momencie kiedy gadałam z taksówkarzem podszedł do mnie jakiś facet pytając czy szukam Toña. Owszem szukałam. Ale skąd jakiś facet się mnie o to pyta jeśli w ogóle się z hostem nie umawiałam na dworcu?! Powiedział, że Toño przysłał go żeby odebrał mnie z dworca. Postanowiłam zapomnieć o wszystkich czarnych scenariuszach jakie mogą przychodzić w takiej chwili do głowy i pojechałam. Rzeczywiście wchodzimy do mieszkania, a tam mój host. Okazało się, że kiedy poszli z kumplem na piwo po pracy postanowili pojechać po mnie na dworzec. Ale ponieważ czekali i czekali, a mnie nie było Toño stwierdził, że wraca do domu przebrać się, a kumpel został. A gdyby nie fakt, że uparcie szukałam internetu na innym terminalu niż ten, na który przyjechałam w życiu byśmy się nie znaleźli.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Es un Potosi!



Potosi będzie mi zdecydowanie ciężko opisać z turystycznego punktu widzenia. Myślę, że tak zwykle dzieje się z miejscami, gdzie tak naprawdę jesteś, spędzasz swój czas i w pewnym sensie zaczynasz mieć znajomych. U Pedra spędziłam trzy dni, chociaż mam wrażenie jakbym była tam o wiele dłużej, tyle się działo i tak miło mnie przyjęto :).
Potosi
Do miasta dotarłam o 23:00, wysyłając wcześniej mojemu hostowi z CouchSurfingu dwie wiadomości informując go o której będę, mieliśmy spotkać się na dworcu (którego w sumie nie było ;)). Dotarłam, dookoła było sporo ludzi. Nikt jednak nie wyglądał jakby szukał zagubionej gringity, sami taksówkarze i oferty dalszego transportu do Sucre. Postanowiłam zadzwonić, a tu pani mówi, że moja komórka nie jest w stanie wykonać telefonu do Boliwii. Świetnie. To znaczy, że żadna z moich wiadomości do Pedra nie dotarła.
odpowiednio przebrani wybieramy się do kopalni, w tle Cerro Rico
 Na szczęście, jak to zwykle w busie, zakumplowałam się z chłopakiem który siedział koło mnie i zadzwoniłam od niego. Parę minut później taksówka wspinała się wysoko, wysoko na wzgórze San Cristobal, które okazało się dzielnicą górników. Z górnikami (obecnymi i byłymi) miałam przecież mieszkać. Kiedy błądziliśmy szukając właściwej ulicy jakaś babeczka zapytała się o kolejny kurs. Wsiadła i w ten sposób podwożąc mnie, kierowca miał już kolejną klientkę.
korytarze jeszcze z czasów kolonialnych

Stąd Ci górnicy? W Potosi, w czasach kiedy odkryli je hiszpańscy konkwistadorzy już wydobywało się pewne ilości srebra z pobliskiej góry Sumaj Orcko. Kiedy nasi europejscy przyjaciele dowiedzieli się o tych skarbach, przejęli górę przemianowując ją na Cerro Rico, czyli Bogate Wzgórze, a z Potosi uczynili w pewnym momencie najbogatsze i największe miasto na świecie. Dzisiaj w kopalniach wszystko wygląda inaczej. W niepodległej Boliwii były jeszcze etapy kiedy kopalnie należały do rządu, wydobycie było ustrukturyzowane i w pełni wyposażone, jednak w latach ’90 gorącokrwiści górnicy zbuntowali się i postanowili pracować na własnych warunkach.
tu już "dzikie" korytarze
Nie chcieli mieć wyznaczonych godzin pracy, nie chcieli mieć stałej pensji, niezależnej od znaleziska i wreszcie – nie chcieli być w pracy trzeźwi. W sklepach dla górników poza niezbędną koką, ubraniami (bo wszystko przy takiej samowolce kupują sobie sami) można kupić piwko i coś co nazywa się wdzięcznie „Alkoholem do picia” i ma 96%. Własne warunki oznaczają jednak kierowanie się jedynie doświadczeniem w dość średniowiecznych warunkach, gdzie owszem korzysta się z pewnej infrastruktury, ale zainstalowanej jakieś 30- 40 lat temu, z której część już dawno się zepsuła. W nowych korytarzach natomiast dalej pcha się taczki i nosi minerały na plecach do najbliższego wagonika. Oznacza to też kopanie we wszystkich możliwych kierunkach i blokowanie „bramkami” kierunku, w którym zaczęła kopać twoja grupa. O dziwo jest to respektowane i nikt, widząc że inni trafili na dobry trop, nie włamuje się drugiej grupie. Dzięki temu niektórzy pracują po 3 dni w tygodniu, a inni po 7 zarabiając znacznie mniej. To co wykopie grupa zanoszone jest do rafinerii. Teoretycznie dalej wykopuje się tu srebro, ale pozostało go już niewiele, są za to jeszcze złoża cyny, cynku czy ołowiu. W obronie takiego trybu życia, mówią że dzięki temu każdy dzień jest pełen emocji, jest przygodą. Nigdy nie wiesz czy kolejnego dnia nie trafisz na prawdziwą żyłę... przynajmniej srebra.

Jeśli chodzi o pracę dzieci, SA Handbook pisze że w wielu knajpach wyświetlają tu film „The Devil’s Miner” Pedro mówi jednak że jest słaby. W kopalni nie mogą pracować kobiety (Pachamama byłaby zazdrosna) i dzieci poniżej 18 roku życia. Z uwagi na brak jakiejkolwiek kontroli pracują jednak 16, 13 – latki. Przy okazji grzebania za niektórymi nazwami w internecie trafiłam na taką notatkę na blogu powiązanym z Amnesty International o Potosi - http://salamancasocial.wordpress.com/2011/01/06/turismo-en-potosi-y-ninos-trabajadores/ (hiszpański ;))
El Tio (hiszp. "wujek"), czczony oczywiście tylko na terenie kopalni i mający tam wiele przedstawień. Dzięki jego poczynaniom z Pachamamą rodzą się złoża srebra i innych minerałów (w ofierze składa się mu kokę i pitny alkohol)
Kiedy wysyłałam CouchRequest, wiedziałam że wysyłam go do byłego górnika i obecnego przewodnika po kopalniach. Myślałam, że będzie świetnie mieszkać z osobą, która rzeczywiście tak mocno związana jest z tym miejscem. Od razu więc zdecydowałam się na wycieczkę po kopalni następnego dnia. 
Nasza grupa była wyjątkowo duża, chyba z 13 osób. Całkiem sympatyczni ludzie, ale ze względu na to, że mieszkałam u Pedra i Pedro był naszym przewodnikiem, niewiele dowiedziałam się na ich temat (poza tym, że była tam też studentka medycyny z Francji, która właśnie zaczyna specjalizację i może będzie robić ją w Bordeaux). Pedro jest współwłaścicielem (przynajmniej według tego co mają na szyldzie) jedynej agencji w Potosi, w której byli górnicy są nie tylko przewodnikami, ale - no właśnie - również właścicielami. 
katedra
Wybierając więc Big Deal macie pewność, że kasa idzie do właściwych osób. Szczerze mówiąc mieszkając z jednym z nich nie robiłam researchu, ale ponoć są też jedynymi, którzy dzięki znajomościom zabierają turystów do właściwej kopalni, gdzie cały czas trzeba uskakiwać w bok przed pędzącym wagonikiem pełnym wykopanych kamieni i wchodzi się przez jedną ze 180 kopalń i wychodzi inną, z drugiej strony góry. Inne agencje, zabierają tylko na niewielki, przygotowany dla turystów odcinek.
budynek telegrafu
Poza zwiedzaniem kopalni, gdzie wysocy ludzie mają naprawdę ciężkie przejścia, skoro nawet ja przez ¾ trasy szłam zgięta w pół i przebrani w gumiaki i specjalne stroje ochronne pomykamy przez wypełniające część kopalni błotko (tylko do kostek!) odwiedza się też „targowisko” górników, czyli sklepik, punkt widokowy na Potosi i rafinerię.
Teraz może opowiem trochę o Pedro. Pochodzi z górniczej rodziny, jego ojciec do końca życia (w okolicach 55 lat, z uwagi na spowodowane pracą w kopalni problemy z płucami) pracował w kopalni, podobnie do wielu górników, którzy nawet po wejściu w wiek emerytalny, kiedy dostają od państwa zasiłek wciąż pracują. Bo nie znają innego życia, innych żartów i nie pasują do miasta, a w kopalni zostają wszyscy ich przyjaciele. Pedro ma 5 rodzeństwa, 2 siostry i 3 braci, trójka z nich pracowała w kopalni. Pedro zaczął w wieku 10 lat. Nie dlatego, że musiał, ale czuł się pominięty, kiedy ojciec z dwoma starszymi braćmi szedł do kopalni. Pracował pięć lat aż zaczęły się u niego częste u górników problemy z kręgosłupem, musiał więc zrezygnować i został przewodnikiem. Niewielu górników chce to robić, bo kasa jest zdecydowanie mniejsza, a turyści - krótko mówiąc - denerwujący. Sporym plusem jest jednak to, że jako przewodnik ma sporo czasu, jak na nasze, europejskie warunki. 
widok ze starego kościoła Compania de Jesus, obecnie centrum informacji turystycznej
Po wycieczce do kopalni wybraliśmy się więc obejrzeć miasto, które zresztą znajduje się na liście UNESCO. Nie wymienię Wam niestety wszystkich zabytków, bo zwiedzałam je w zdecydowanie mniej usystematyzowany sposób niż kiedy robi się to z mapą i przewodnikiem. Wtedy jeszcze było ciepło, ale i tak kiedy koło 18:30 pojechaliśmy do kościoła na „uroczystości” (nie chcieli mi powiedzieć jakie) zaczęliśmy trochę przymarzać. Dowiedziałam się tylko, że nie muszę być ubrana inaczej, bo w czarnym polarze, tunice i getrach jest idealnie. 
kościół San Lorenzo
 Wszystko działo się w kościele St Martin, jednym z najpiękniejszych w Potosi. Dzięki mojemu kiepskiemu hiszpańskiemu wyłapałam, że za kogoś się modlimy. Za kogoś kto umarł 9 dni temu. Bo były to obchody Nawi T’ojay. Wierzy się tutaj, że po 9 dniach oczy zmarłego eksplodują, dlatego pod koniec całej imprezy wrzuca się owcze oczy do ognia i wtedy naprawdę eksplodują. Być może w Polsce tego nie zauważam, a przecież wiele obchodów w obrządku katolickim jest schrystianizowanymi obrzędami pogańskimi. Tutaj, będąc z zewnątrz, widzę idealnie jak mieszają się tradycyjne wierzenia z katolicyzmem. Po mszy wszyscy udali się do domu rodziny. Nic nie przeszkadzało to, że nie znałam zmarłego. Im więcej ludzi, tym lepiej! Trafiliśmy do sporego pomieszczenia, gdzie ludzie siedzieli już na ławkach ustawionych wzdłuż ścian. Na podwyższeniu otoczony kwiatami i świeczkami stał portret zmarłego. Rodzina wkładała wszystkim do otwartych rąk garście koki, z pięć osób krążyło i polewało alkohol. Żuli i pili wszyscy, włącznie z siedzącymi naprzeciwko nas sędziwimi kobietami. Następnie szli rozdając papierosy. Już papierosa nie wzięłam, wymagało to więc dokładniejszego wytłumaczenia ze strony znajomego Pedra, również przewodnika - Afrain’a, który był naszym (jak zwykle pijącym) kierowcą. Nawet osoby nie palące, „Patrz, te kobiety też wzięły!” palą ponieważ dym symbolizuje uwalniającą się duszę. Siedziałam koło Afrain’a, który po pewnym czasie zaczął już działać mi na nerwy (za co dwa dni później mnie przepraszał...). 
przygotowania do pochodu ku czci św. Bartłomieja
Opowiadał o tym jak mając 36 lat nie potrzebuje stałego związku, bo ma 7 czy 8 dziewczyn. Tak się z nim spotykają, a on jest przecież zabawny i stawia im drinki. Najmłodsza ma 17 lat. A jeśli już żadna nie uzna takiej oferty za kuszącą przeciętna dziewczyna w Potosi kosztuje 40 boliwianów, dobra – 50. Ale Cochabamba, tam to jest raj! Tam dobra dziewczyna jest za 40 boliwianów. 40 boliwianów to 20 złoty. Sporo dziewczyn pochodzi z Wenezueli, Kolumbii, Ekwadoru. Cóż byłam z górnikami, nie wymuskanymi studentami medycyny. Nadszedł czas dowiedzieć się jak wygląda życie. 
centrum miasta w zimowej aurze
 Okazało się, że odmówienie papierosów nie było największą obrazą. Najgorsze było odmówienie jedzenia. Według mnie nie byłam głodna, więc dla nich to tylko zysk, takie miejsko – europejskie myślenie. Dla nich ponoć oznaczało to, że nie podoba mi się ich kultura, towarzystwo, jedzenie. I mówi to gringa. Ostatecznie Pedro dał mi swoje i 5 minut później przybiegł chłopak z kolejną porcją dla niego. Było naprawdę smaczne.
Po jedzeniu picie stało się wręcz szalone. Ledwo wychyliło się jedną banię pojawiała się następna. Poczekaliśmy jeszcze do przemówienia i momentu, w którym do ognia wrzuca się owcze oczy (polewając alkoholem dzięki czemu całe pomieszczenie wypełniło się dymem) i pojechaliśmy dalej szukać imprezy. Imprezy jednak nie było, skierowaliśmy się więc do knajpy dla górników, która była jednym z najbardziej obskurnych miejsc w jakich w życiu byłam. Żeglarze, tawerny, szynki, pełne, zaśmiewające się barmanki przysiadające się do klientów. To ponoć nie miejsca, w które zabiera się dziewczęta. Ale ja chciałam ponoć zobaczyć życie górników. To jest właśnie ich życie. Wszystkie te knajpeczki były bardzo pochowane, do jednej wchodziło się praktycznie widząc wszelkie szczegóły dziejące się w wielkim łóżku jednej z rodzin. Cała podłoga w knajpie była mokra. Nie dlatego jednak, że zbyt pijani panowie nie trafiali do ust. W Peru nie przebywałam może w odpowiednim miejscu, albo w Boliwii bardziej czci się dawne bóstwa. Przed wypiciem jakiegokolwiek alkoholu ulewa się mniej lub więcej, zależnie od tego również jak chcesz kontrolować poziom swego upojenia, ku czci Pachamamy. Pachamama to Matka Ziemia. Ziemia była więc mokra podczas obrzędów pogrzebowych, w knajpie wręcz pokrywała ją ciągła warstwa piwa.
Cerro Rico na zimowo
Kolejnego dnia wstawanie było ciężkie. Do tego rano padał śnieg. W końcu jest schyłek zimy, a my na wysokości 4000 m.n.p.m. Długo też zastanawialiśmy się co robić i czy mam wracać już tego wieczora do La Paz. Ostatecznie cały mój dzień ograniczył się do wizyty w kafejce internetowej (gdzie spędziłam sporo czasu, bo wreszcie udało mi się dodzwonić do mojej drogiej siostry :p), lunchu i obejrzenia obchodów ku czci św. Bartłomieja, który jest tutejszym patronem. 

Impreza odbywa się co roku, trzeba na nią wypożyczyć kolorowe stroje z La Paz lub Oruro i orkiestrę. Wszystko kosztuje koło 10 tysięcy dolarów, ale nie składa się na to całe towarzystwo. Wszystko funduje jedna szacowna para. Tegoroczna para wybiera kolejną. Boliwijczycy mogą uchodzić za biednych, ale kto oszczędzałby na fiestach? Dla rozgrzania wszyscy tancerze i tancerki miały w rękach piweczko. A ja wskoczyłam w strój smoka. Pedro nie wiedział skąd wzięły się smoki, ponoć są dość niedawnym zjawiskiem w boliwijskiej kulturze.
kiedy akurat jest przerwa w pochodzie na ulice wylegają sprzedawcy i ludzie, którym nie udało się przecisnąć przez tłum kiedy szli tancerze - widownia szczelnie wypełnia chodniki
Ponieważ poddałam się z wyjazdem, miałam wreszcie szansę na wyspanie się. Rano Pedro powiedział, że wszystko wygląda jeszcze bardziej zimowo. Nie wierzyłam. Zeszliśmy do miasta, wszyscy dookoła rzucali się śnieżkami i robili zdjęcia na śniegu. Z kranu wciąż leci zimna woda, a w budynkach nie ma ogrzewania. Możemy jednak zjeść sobie na targu sałatkę z owoców na śniadanie, bo w Rurrenabaque, czyli Parku Narodowym Madidi 700 kilometrów na północ i 3500 metrów w dół jest 30 stopni ciepła przez cały rok.
Po takim pożywnym śniadaniu postanowiłam się wybrać po bilet do La Paz, będąc już zdecydowaną zbierać się tego dnia. Pedro ostrzegał mnie, że to daleko, ale ja kręcąc się przez ostatnie 3 dni w okolicach Cerro San Cristobal i centrum zdecydowanie nie doceniałam Potosi. 
uczniowie jednej ze szkół
Nowy, elegancki terminal, który ma być chyba dźwignią w stronę luksusu dla całego miasta ma tylko jeden mankament – jest na niewyobrażalnym za***piu. Busikiem jedzie się tam z 40 minut. Po drodze musieliśmy jeszcze pokonać trasę, którą paradowały zespoły z okazji święta, co zatrzymało nas na kolejne 10 minut. Postanowiłam wrócić na tą imprezę, kiedy już będę pewna, że jadę do La Paz. Z biletem wróciłam na chwilę do biura, gdzie musiał tego dnia siedzieć Pedro i akurat trafiłam na zaskakujący ruch. Przyszły dwie pary. Jedna z Polski, koło 50/60 – tki, druga z Australii. Zagadałam do Polaków (bo jak już mówiłam jestem bardzo spragniona naszego kraju) i nie mogłam uwierzyć jak można być takim dupkiem. W ogóle całe to siedzenie w agencji sprzedającej wycieczki umożliwia wiele obserwacji psychologicznych. 

Krew by mnie zalewała gdybym sprzedając własne wycieczki cały czas musiała funkcjonować jako informacja turystyczna (która nota bene jest za rogiem). Ludzie bezczelnie przychodzą, wypytują o wszystko, a kiedy już wyssają ostatnią kroplę informacji, elegancko uciekają i kupują wycieczkę gdzie indziej. Trochę wdzięczności :p. Poza tym bycie miłym. Bycie miłym nic nie kosztuje. Naszym rodakom nastręczało jednak wielu problemów. Para z Australii na przykład przyszła do biura tylko po to żeby potwierdzić, że następnego dnia zjawią się na zamówionej przez internet wycieczce, a całą wizytę zaczęli od pytania o imię osoby z którą rozmawiają. Polacy zachowywali się jakby rozmawiali z robotem. Obserwując to wszystko nie dziwię się, że poczucie humoru Pedra wyewoluowało po 15 latach pracy w turystyce w dość specyficzną stronę. Jakoś trzeba bronić się przed tym szaleństwem. Dzięki temu poczuciu humoru inna para, w moim wieku z Francji, po zarezerwowaniu wycieczki opuściła biuro absolutnie skołowana, myśląc że Pedro i jego brat to ta sama osoba.
część cmentarza należąca do jednego związku górników, bardzo niewiele jest rodzinnych grobów, zdecydowanie częściej można spotkać podział według zawodów "górnicy", "dziennikarze"
Wróciłam jeszcze na chwilę pooglądać fiestę – w gigantycznym pochodzie każda placówka publiczna, czyli szkoły, biura, różne organizacje wystawiała swoją własną grupę tancerzy w towarzystwie orkiestry. Blokowali połowę centrum, a okazało się, że była to dopiero próba przed tym co będzie miało miejsce tydzień później. Boliwijczycy są niesamowici :). 
Kiedy Pedro wreszcie mógł się urwać wybraliśmy się na cmentarz i naprawdę, będąc w Boliwii zróbcie to samo, niekoniecznie w Potosi, bo okazało się, że w La Paz wygląda podobnie. Kiedy dotarliśmy akurat w ogromnej kolejce żałobnicy składali przy głównej bramie kondolencje rodzinie zmarłego. Poszliśmy dalej, a Pedro opowiadał, że cmentarze służą nie tylko zmarłym. Służą też codziennemu życiu, bo właśnie na cmentarzu odprawia się wszelkie rytuały. Przeklina się ludzi, prosi o miłość ukochanego. Do czarnej magii są stworzone nawet czarne świeczki. Zapala się je ponoć do góry nogami. Kiedy Pedro zrezygnował z pracy u pewnej „złej” kobiety odprawiała takie właśnie rytuały mające na celu sprowadzenie nieszczęścia na Pedra i jego brata. Ale oni nie wierzą w takie rzeczy. Mimo to postanowili wynająć kogoś do odprawienia rytuałów ochronnych. Na cmentarzu jest też grób lokalnego świętego - Feliciano Berno, przy którym cały czas można znaleźć rozmodlonych wiernych i palące się różnokolorowe (w tym czarne) świeczki. Sam cmentarz jest również interesującą sprawą. Tylko część przeznaczona dla dzieci wygląda jak cmentarze, które znamy z Europy. Reszta to przydzielone na przykład do poszczególnych związków górniczych „domki”. Bo w zasadzie tak wyglądają. Domki składają się z setek niszy do których wsuwa się trumnę, choć w pierwszej chwili myślałam, że wszystko tak wygląda z uwagi na kremację. Z przodu natomiast jest miejsce na kwiaty, albo też inne miłe zmarłemu przedmioty.

Ponieważ mieliśmy jeszcze sporo czasu do mojego odjazdu postanowiliśmy wybrać się do okolicznych gorących źródeł (naprawdę, gdziekolwiek nie ruszycie się w tym rejonie Ameryki Południowej, zawsze znajdziecie baseny termalne). Sprawa zakończyła się jednak bardzo szybko, bo po przetransportowaniu się dzieloną taksą okazało się, że żaden bus nie planuje już jechać tego dnia w tamtą stronę.
O 20:00 grzecznie zjawiłam się przy biurze firmy, która za pół godziny (większość firm odjeżdża o podobnej godzinie) miała zabrać mnie do La Paz. Po 5 minutach okazało się, że nie jedzie. Nie jedzie i koniec. I co teraz? Na szczęście szybko zwrócili mi kasę. I już nie chodziło o to, że cała moja 2 – godzinna wyprawa w południe poszła na marne. Okazało się, że sytuacja z miejscami jest bardzo napięta i role się odwróciły. Tym razem to pasażerowie chodzili między firmami i nawoływali szukając wolnych miejsc. Udało mi się znaleźć coś o godzinę później, miałam więc już pewność, że nie zdążę na poranny autobus do Ariki, wypróbowałam jednak inną opcję przetrwania 9 – godzinnego przejazdu niż kupowanie bułek i wody. Zafundowałam sobie obrzydliwie wielkiego hamburgera :D. Przez całe zamieszanie z biletami zgubiłam niestety moje pilnie strzeżone, prześliczne plakaty, które dostałam po znajomości od pracowników urzędu miasta :(. 

Nie wiem czy to wszystko co podróżując słyszę i przekazuję dalej jest szczerą prawdą. Wszystko co tu czytacie to wersja tego świata, która otwiera się przede mną. I bardzo dobrze podsumowują to słowa z  filmu „Duża ryba”, które często plączą mi się po głowie: ”In telling the story of my father's life, it's impossible to separate the fact from the fiction, the man from the myth. The best I can do is to tell it the way he told me. It doesn't always make sense, and most of it never happened. But that's what kind of story this is.”

czwartek, 22 sierpnia 2013

Bezkresy

Uyuni Wild, wild West
Do Uyuni dotarliśmy koło 7:00, byłam w samym polarze. Tak, jak całkiem wygodnie nosiłam się w La Paz. Pierwszym co zrobiłam było więc wypakowanie wszystkiego co mogłam jeszcze na siebie włożyć, a więc kurtki, rękawiczek, czapki, szalika i getrów. Więcej nie miałam, gdybym miała z pewnoscia również by na mnie wylądowało. Rozpoczęłam poszukiwania agencji z którą zabiorę się na klasyczną 3 – dniową wycieczkę na Salar de Uyuni, dokładnie nie wiedząc o której zwykle wyruszają. Miałam tylko nadzieję, że nie o 7:30, bo wtedy czasu byłoby niewiele. Już w pierwszej agencji okazało się jednak, że czasu jest sporo i mogę chodzić i pytać przez najbliższe 3 godziny. Okazało się, że uzyskanie ceny dziewcząt sprzed kilku tygodni (600 bolivianów + wstępy na Isla Pescada i Reserva Eduardo Avaroa) nie jest takie łatwe. Mamy ponoć w sierpniu sezon i ceny idą w górę. 
Cmentarzysko pociągów... i przygotowania do rajdu Dakar zdecydowanie nie do Dakaru widoczne w całej Boliwii
Miałam jednak spory atut bycia samotną osobą idealnie dopełniającą jeep’a. Ostatecznie moją cenę zaproponowały mi dwa miejsca. Jedno z bardzo energiczną panią i grupą 5 angielskojęzycznych osób, których z miejsca się obawiałam i drugie, gdzie pani sprzedającej wycieczki niestety bardzo brakowało energii i motywacji. Stwierdziłam, że skoro „angole” (wśród których była tylko 3 Brytyjczyków, Irlandka i Kanadyjczyk) poznali się w drodze, aż tak zgrani nie będą. O jakże się myliłam! Kiedy zarezerwowałam wycieczkę miałam jeszcze czas na śniadanie (obczaiłam tanie miejsce dla Boliwijczyków po schodkach nad targiem, gdzie je się za 1/3 tego co oferują przy głównej ulicy) i internet, dzięki któremu dowiedziałam się, że mam gdzie spać w Potosi.
Isla Pescada
 Moim towarzystwem na kolejne 3 dni było więc dwóch studentów - kumpli z Manchesteru (Richard i Jamie), Leesa – 24 – letnia doradczyni (jak to brzmi) o azjatyckich korzeniach z Londynu podróżująca od 2 czy 3 tygodni z Leah, Irlandką będącą w tym samym wieku i robiącą w życiu w zasadzie to samo. Do tej czworki w Cusco dołączył Mike, który nie do końca tak miał na imię gdyż co prawda mieszkał w Vancouver, ale korzenie miał absolutnie z Punjabu. Byli niesamowicie zgrani i świetnie się ze sobą bawili, za co ich podziwiam. Kiedy jednak widzę taką imprezową, odnoszącą sukcesy i przekonaną o własnej z***ści złotą młodzież robię krok w tył. Co też zrobiłam podczas tej wycieczki. Nie odzywałam się też zbyt wiele po części dlatego, że przy anglojęzycznych na dłuższą metę zaczynam być onieśmielona ze swoim angielskim, który w żadnym wypadku nie może przecież konkurować ani akcentem, ani płynnością z nimi. Miałam nadzieję, że podobnie do tylu razy w Ameryce Południowej, kierowca będzie gadułą, z którym stworzę porozumienie jednak nic z tego. 

Dostaliśmy małomównego, poburkującego spoza żutych kilogramów koki 25 – latka. Nie można jednak powiedzieć o nim nic złego, poza tym, że właśnie nic nie mówił. Ostatniego dnia widząc, że jestem w kiepskim stanie nawet sam dopytywał się czy wszystko w porządku i oferował się robić mi zdjęcia. Pierwszego dnia jeszcze przejmowałam się całą stuacją, nawet SA Handbook twierdził, że sporo zależy od twojej ekipy i kierowcy podczas tej wycieczki. Okazało się jednak, że nie do końca, bo poza nami było przecież z 10 innych jeep’ów. A wieczory spędzało się w co najmniej 3 - 4 ekipy. 
Salar daje nieskończone fotograficzne możliwości :)
 Pierwszego dnia odwiedziliśmy cmentarzysko pociągów i już tam okazało się, że moi towarzysze mają niesłychaną skłonność do robienia sobie tryliarda „awsome pics”, co bardzo przeciągało wszystkie nasze postoje w co bardziej fotogenicznych miejscach (czyli praktycznie wszędzie). Obawiałam się też, że skończę jako fotograf ich paczki, na szczęście tak się nie stało. Te pociągi były dawniej bardzo ważną częścią Uyuni, które było skrzyżowaniem tras. Samo miasteczko, które w Boliwii uchodzi za duże i ma nawet uniwersytet wyglądało jak żywcem wyciągnięte z westernu. Dodajcie jeszcze tą kolej. Kiedy przyjechałam o 7 rano i wyglądało na absolutnie wymarłe, naprawdę można było poczuć się jak na dzikim zachodzie.
Sól po horyzont... w końcu kiedyś była morzem
 Kolejnym przystankiem były miejsca przetwarzające sól z salarów i sam Salar de Uyuni. Nie do konca wiem czemu jedną z częstszych rzeźbionych postaci w tamtych okolicach poza lamą jest pancernik. Ponoć jest swietym stworzeniem. Było więc sporo solnych pancerników. I dokładnie takie góry soli jak rok temu kiedy byłam w Marsali i zwiedzałam sycylijskie saliny. Sam Salar jest największym (i najwyżej położonym, jak wiele rzeczy w Boliwii) słonym jeziorem na świecie. Te ciągnące się kilometrami puste przestrzenie są niesamowite. Na zakończenie dotarliśmy do Isla Pescada, czyli wyspy w kształcie ryby, porośniętej kaktusami i najprawdopodobniej będącej kiedyś rafą koralową. Tak też wyglądają skały które ją tworzą – jakby pokrywała je warsta martwego koralowca. Ponieważ miałam już dosyć mojej wrzaskliwej ekipy postanowiłam się oddzielić i wspiąć się na „bezpłatny” ogon wyspy, co było strzałem w dziesiątkę. Gigantyczne kaktusy, wszędobylskie vizcache i cisza. Tak niesamowita, że wręcz ciężko było mi wracać. Zdecydowanie bardziej wolę taki spacer niż wrzaskliwe bieganie za kolejnym fajnym zdjęciem całej ekipy „jakbyśmy jedli kaktusa”. Żeby nie było - to byli całkiem inteligentni ludzie, a ja przecież wcale nie jestem ostatnią lamą.
punkt widokowy na wulkan
 Miejsce pierwszego noclegu było zbudowanym z bloków solnych hotelem. Wbrew pozorom nie było tak zimno jak mnie nastawiano, ale to dopiero druga noc miała być prawdziwą próbą z przerażającymi -20 stopniami i brakiem ogrzewania. Pierwszej nocy zakosztowałam nawet prawdziwego luksusu, którego przez kilka dni wcześniej i później już nie zaznałam. Była nim ciepła woda lejąca się z słuchawki prysznicowej. 10 boliwianów, które trzeba było na nią wydać były więc niczym. Mieliśmy masę czasu do zabicia, zaczęliśmy więc grać w karty, po czym okazało się że Brazylijczycy wśród których była 3 studentów medycyny (studiujących w Boliwii, bo jest zdecydowanie taniej niż w Brazylii) zrobili ognisko z zasuszonych krzaków i kaktusów, czyli tego co można znaleźć na prawie-pustyni. Okazali się niesamowicie miłymi ludźmi i wiele osób dołączyło, żeby raczyć się tequilą z solą zebraną przed domem i piankami z ogniska. Jadłam je w zasadzie po raz pierwszy w życiu i nigdy nie przypuszczałam, że mogą być takie dobre.

Kolejnego dnia wybraliśmy się na punkt widokowy, z którego można było podziwiać jeden z licznych w tych stronach wulkanów. Przy dłuższych wycieczkach można się na niego wspinać. My natomiast pojechaliśmy dalej do 3 różnych lagun, w których bardzo malowniczo brodziły flamingi. Co ciekawe flaming to po hiszpańsku „flamenco”. Kolejnym punktem programu było kamienne drzewo, które jest ponoć dość znaną atrakcją. Jest to odpowiednio uformowana skała, jednak chyba więcej emocji wzbudza jej otoczenie, bo drzewo to tylko jedna z wielu formacji, które wyrastają pośrodku pustyni i lodu. Dzień kończył wjazd na teren parku narodowego Reserva Eduardo Avaroa i Laguna Colorada, która swój intensywnie czerwony kolor zawdzięcza glonom i mikrobom.
Flamencos!
 Dojechaliśmy do miejsca kolejnego noclegu i już po pierwszej godzinie stało się jasne, że będziemy powoli zamarzać. Nikt nie myślał więc o żadnych prysznicach (których z resztą nie było), a jedynie o tym co jeszcze można na siebie włożyć. Razem z Mikiem stwierdziliśmy, że nie będziemy siedzieć przymarzając u nas, tylko wybierzemy się do sąsiedniego budynku, w którym byli Brazylijczycy, a w domyśle – impreza. Ciężko stwierdzić o której wróciliśmy, warto tylko powiedzieć, że w pewnym momencie wszyscy (a tylko ja byłam Polką) śpiewali „Ukrainę”, spiliśmy jednego z kierowców, a Mike’owi było tak ciepło, że kiedy wszyscy spali we wszystkich możliwych dresach, śpiworach i pod dwoma dostępnymi kocami on radośnie został w samych bokserkach i zapomniał o śpiworze. W związku z tym o 4 nad ranem (kiedy i tak mieliśmy wstawać) zafundował nam budzik ze szczękających zębów. Żeby było uczciwie kiedy byłam zwinięta w pozycji płodowej było mi całkiem w porządku.
Skały i lód i przy "skalnym drzewie"
Następnego dnia, z dość porządnym bólem głowy (ta wysokość!) zostaliśmy przepędzeni przez „gejzery”. Gejzery w Uyuni nie są jednak tym czym zwykle są gejzery. Jest to po prostu wydobywająca się z ziemi duża ilość śmierdzącej siarkowodorem pary i gotujące się kałuże błota. Wszystko za sprawą magmy, która jest gdzieś tam poniżej i wszystko to podgrzewa. Wciąż wygląda dość spektakularnie.
Laguna Colorada
 Około 7:30 kiedy wciąż temperatura nie przekroczyła zera dotarliśmy do gorących źródeł. Są piękne i wyglądają bardzo zachęcająco, problem polega tylko na tym, że aby się w nich wykąpać, trzeba rozebrać się bezpośrednio na dworze i hop! do sadzawki. Jest to więc porządny szok termiczny, którego zdecydowałam się nie wypróbowywać. Przy źródłach okazało się też, że kierowca niemiecko – francuskiej grupy tak bardzo ucierpiał poprzedniego wieczora, że jeden z Niemców musiał prowadzić jeep’a, żeby ich wycieczka nie przerodziła się w 4 – dniową.
gorące źródła z widokiem...
 W drodze powrotnej zobaczyliśmy jeszcze jedną lagunę i przemknęliśmy przez miasteczko San Cristobal. Dwa razy udało nam się też złapać gumę, co przy drugim razie było już problematyczne, bo kto wozi 2 zapasowe koła? Na szczęście zatrzymał się inny jeep i jakoś nam pomógł, staliśmy na środku zupełnego pustkowia. 
gejzery


Po dotarciu do Uyuni okazało się, że są jakieś religijne obchody i niesamowicie ubrani Boliwijczycy tańczą na prawie wszystkich ulicach miasta. Byli w zasadzie tacy sami jak Ci których widziałam w Santiago. Spedzilam wiec troche czasu na obserwowaniu ich i robieniu zdjec, po czym kupiłam bilet do Potosi i o 19:00 już mknęłam z powrotem na północ. 
W zasadzie od Cusco przestalam zwracac uwage na firmy autobusow, w sensie jade zwykle najtanszym. Zawsze sa poza mna jeszcze inni gringo´s.