niedziela, 7 grudnia 2014

Poleski Park Narodowy

Od dawna marzyło mi się napisanie czegoś o Polsce. Bo Polska jest piękna i warta uwagi. A zwłaszcza parki narodowe, przecudne, a niestety pomijane podczas zagranicznej promocji naszego kraju.
Ścieżka "Spławy" w Poleskim Parku Narodowym

Korzystając z pobytu na wschodzie odwiedziliśmy Poleski Park Narodowy. O Sandomierzu i Lublinie po drodze nie wspominam, bo że trzeba je odwiedzić, każdy wie. Pogoda zdecydowanie nie zachęcała do spacerów - środek listopada, chłód, chmury, mżawka i słońce zachodzące o 15 (na wschodzie - naprawdę!). Zwlekliśmy się jednak z łóżka w okolicach 11 i obraliśmy kierunek na Włodawę. O Włodawie w zasadzie sporo słyszałam. Pochodzi z niej Agata, koleżanka ze studiów i zawsze dziwiło mnie, że dotarcie tam zajmuje 11 godzin. Mówiła, że niby jest rynek, ale poza tym nawet nie warto tam zaglądać. Cała nasza rodzina, która odwiedziła Włodawę, z kolei odwrotnie. Że pięknie, stopnie wodne na Bugu, Białoruś za rzeką i synagogi. Prowadzi tam wąska droga i naprawdę czuje się że oto wkracza się na wschodnie rubieże kraju.
Sanatorium
Naszym głównym celem był jednak Urszulin i PPN (mapy i informacje tu). Skierowano nas do siedziby Parku, gdzie chyba cały rok dostępna jest informacja, wyposażają w mapki, gadżety i tłumaczą trasy. Wybraliśmy trasę "Spławy", odpowiednią na dłuższy spacer i mogącą się pochwalić dużą ilością kładek, torfowisk i owadożernych roślin... niestety nie o tej porze roku. Zanim jednak wyruszyliśmy, pracownik parku zaprosił nas do odwiedzenia żółwiego żłobka. Tak! Symbolem Parku może i jest żuraw, jednak maskotką z pewnością żółw błotny. W bardzo ciepłym pomieszczeniu, w kuwetach rosną malutkie żółwiki zebrane z różnych stanowisk rozrodu naszego jedynego rodzimego żółwia. Trochę się o nich nauczyliśmy i dowiedzieliśmy o czychających na nie zagrożeniach, jak na przykład żółwie czerwonolice z Ameryki Północnej, popularne w sklepach zoologicznych, a rosnące 10 razy szybciej. Zaskoczeni tym wzrostem właściciele postanawiają później pozbyć się zwierzątka wypuszczając go do stawu. W związku z tym w jeziorze w okolicach Lublina naliczono ich tysiące! A bez problem można je oddać do każdego egzotarium. Więcej możecie poczytać np. tu, a ja nie będę już przynudzać na temat żółwi, mam nadzieję, że razem ze zdjęciami zachęcę Was to odwiedzenia żłobka. W okolicach wejścia na ścieżkę "Spławy" trafiliśmy na kolejny budynek PPN na terenie którego też ktoś robił obchód. Tam znaleźliśmy sanatorium dla bocianów, którym nie udało się odlecieć.
Sama ścieżka, była piękna choć ponura, co za zaskoczenie! Jeśli jednak ktoś tak jak ja kocha mokradła, kładki itp. spodoba mu się o każdej porze roku.
Kiedy wróciliśmy ze ścieżki powoli zaczynało się ściemniać, ale i tak postanowiliśmy pokonać 30 kilometrów i dotrzeć do osławionej Włodawy. Dotarcie do centrum nie było łatwe, a kiedy zjawiliśmy się w najbardziej old school'owej informacji turystycznej w kraju usłyszeliśmy, że o tej porze (16:00), po zmroku wszystkie muzea i atrakcje są już zamknięte. Spośród świątyń trzech religii (kościół rzymskokatolicki, cerkiew i synagoga) zajrzeliśmy więc tylko do kościoła, obżarliśmy się pasztecikami i ciastkami, które były tam niewyobrażalnie tanie i tyle widzieli nas we Włodawie.
Na wschód wybiorę się jeszcze z pewnością, bo jest chyba jednym z najbardziej urozmaiconych regionów w Polsce i nie wszędzie u nas można znaleźć Tatarów czy Unitów.

Kończąc już pozostanę w zasadzie w ekoklimatach - dwa tygodnie później trafiłam do hostelu "Zielone Mazowsze" oferującego noclegi w samym centrum Warszawy. Już samo czytanie jego opinii na trip advisor'ze przynosi sporo rozrywki, ja jednak nie zrobiłam tego przed przyjazdem (z resztą pewnie podobnie do wielu innych osób).
Żłobek
 Zastałam klimaty górskiego schroniska w samym centrum stolicy. Jest to siedziba eko-stowarzyszenia, które chyba w obliczu finansowych niedoborów zorientowało się, że dysponuje świetną lokalizacją i postanowiło to wykorzystać udostępniając część pokoi gościom. Walczą o prawa rowerzystów, drzew i innych stworzeń. Wiele by o nim pisać, ale myślę że lepiej zobaczyć i przygotować się na hostel... inny niż wszystkie ;)
i informacja turystyczna we Włodawie!

wtorek, 12 sierpnia 2014

I w ostatnich już…

Chciałabym napisać symboliczną pochwałę Francji. Tyle na nią przecież narzekałam, a ostatecznie, nie jest w niej wcale tak źle. Rzekłabym, że żyje się nawet całkiem dobrze.
Chodzi mi jednak głównie o ofertę kulturalną, która eksplodowała razem z większą ilością słońca (lub wyrasta jak grzyby po, obfitym w Bordeaux, deszczu). Niezliczona ilość wydarzeń organizowana jest przez same miasta, a co za tym idzie – jest bezpłatna.
To przebudzenie zaczęliśmy od wizyty w jednym z trzech głównych miejsc napędzających scenę muzyczną w Bordeaux – Rock School Barbey (pozostałe to I.Boat i Rocher de Palmer), gdyż odbywał się tam finał europejskiego konkursu reggae, który poprzedza jeden z największych festiwali reggae w Europie – Rototom Sunsplash (nota bene odbywającego się w okolicach Walencji). Esteve czuł się jak ryba w wodzie, w głowach pozostał nam zwłaszcza ten zespół, a moja kolekcja festiwalowych eko-kubeczków powiększyła się o kolejny.
Świętowanie przejścia Algierii do kolejnego etapu MŚ
Naszą kolejną okazją do świętowania, której nie dało się we Francji przeoczyć, było Fête de la Musique, 21 czerwca. Okazuje się, że Święto Muzyki, obchodzone w pierwszy dzień lata, organizowane jest nie tylko we Francji ale i dziesiątkach innych krajów świata. W Polsce niestety mimo prób się nie przyjęło. A szkoda, bo przez cały dzień we wszystkich miastach i miasteczkach, na każdym wolnym placu można było usłyszeć muzykę. Od hip hopu, przez rock do muzyki chóralnej. Z nastaniem nocy zamieniło się oczywiście w jedną wielką imprezę z tysiącami ludzi na ulicach.Tańczono tango, z własnej inicjatywy prezentował się zespół grający batucadę.

Największa beczka świata zbudowana z korków z okazji Bordeaux fete le vin
Kolejnym wydarzeniem, na które czeka całe Bordeaux, jest mające miejsce co dwa lata Bordeaux fête le vin. Dzieje się na przemian z Bordeaux fête le fleuve i w tym roku przypadało 26 - 29 czerwca. Pogoda jak zawsze była beznadziejna, co doprowadziło do zamknięcia festiwalu w sobotę:). Kiedy natomiast wracaliśmy z festiwalu w czwartek usłyszeliśmy, że z powodu wypadku tramwaj nie przejeżdża przez Place de la Victoire. Trzeba było więc na piechotę pokonać odcinek między Musee d'Aquitaine i Saint Nicolas. Cóż to był jednak za wypadek? Wypadkiem było zakwalifikowanie się Algierii do kolejnego etapu Mistrzostw Świata w piłce nożnej. A jak wiadomo we Francji Algierczyków jest wyjątkowo dużo. Z południową radością postanowili świętować na głównym placu, swoją liczbą, racami i nieprzewidywalnością blokując przejazd tramwajów (którym i w normalny dzień zdarzało się tam kogoś przejechać). Kiedy wygrała Francja podobne rzeczy się nie działy. Później powstało na ten temat nieco memów.

Wracam jednak do Bordeaux fête le vin. Jest to chyba jedna z największych imprez organizowanych w mieście. Na nadbrzeżu kilometrami ciągną się namioty z różnymi rodzajami wina, stoiskami promującymi regiony, przekąskami i namiotem przeznaczonym dla zaproszonego miasta partnerskiego - w tym roku Los Angeles, dwa lata temu - Hong Kong'u. Żeby móc wziąć udział w degustacji trzeba było kupić z wyprzedzeniem karnet w zestawie ze stworzonym specjalnie na tą okazję kieliszkiem. Równolegle do degustacji odbywały się całkiem dobre koncerty, te niestety już płatne. Każdy wieczór kończył się pokazem światło i dźwięk na Place de la Bourse, po którym przychodziła kolej na pokazy sztucznych ogni, a wszystko w ramach równoczesnego konkursu pirotechnicznego. Każdy wieczór należał więc do grupy z innego państwa - Mauritiusu, Włoch czy Kolumbii, które do fajerwerków dopasowywały charakterystyczną dla kraju muzykę (nie zabrakło więc Shakiry ;)).

W lipcu całkiem przez przypadek trafiliśmy nocą na obóz Napoleona Bonaparte rozbity na placu Quinconces. Prawdziwi oficerowie siedzieli przy prawdziwych lampach oliwnych w prawdziwych namiotach. Było to całkiem interesujące. W ten sposób - oraz przemarszami wojsk, prezentacją broni i defiladami - między 4 i 6 lipca Bordeaux świętowało przybycie Napoleona i Józefiny do miasta w 1808 roku.

 
Systema Solar
Ostatnim wydarzeniem w którym miałam szansę wziąć udział w Bordeaux (a szykowało się wiele, wiele więcej, jak na przykład ogromny festiwal reggae "Reggae Sun Ska" na naszym własnym uniwersyteckim kampusie pod koniec lipca co absolutnie sparaliżowało na nim życie) był Festival des Hauts de Garonne w dniach 2 - 11 lipca. Organizowany przez Rocher de Palmer i miasta, uważanego za nieco gorszy, prawego brzegu - Cenon, Lormont, Floirac i Bassens był "festiwalem na otwartym powietrzu, darmowym i otwartym na wszystkie nurty muzyczne pochodzące ze wszystkich stron świata". W każdym mieście odbywał się jego jeden dzień poświęcony innemu zakątkowi ziemi i rodzajowi muzyki oraz warsztaty, wystawy itd. Podczas samych koncertów można było skosztować jedzenia ze wszystkich stron świata przygotowywanego przez różne stowarzyszenia. Postawiliśmy na Afrykę i po raz kolejny zachwyciłam się sokiem z czystego (chyba) imbiru. Ostry!
W kwestii muzyki udało nam się dotrzeć do Floirac na... Amerykę Południową. Jako pierwszy prezentował się Ensamble Acústico Sonata z Boliwii wykorzystujący w swojej muzyce tradycyjne charango. Drugim zespołem był Systema Solar. Systema Solar. To tak charakterystyczni wariaci ewidentnie porywający francuskie tłumy, że uświadomiliśmy sobie że już ich kiedyś spotkaliśmy... w Tuluzie! Ich muzykę określono transem elektroandyjskim i możecie jej posłuchać tutaj (przy oglądając więcej oryginalnych strojów chłopaków ;)).

Festival des Hauts de Garonne
Lipiec upłynął mi też pod znakiem ginekologii z którą był to w zasadzie mój pierwszy kontakt. Na sali operacyjnej pojawiła się więc nowa postać w osobie tatusia, przez co jednego z nich, ubranego dokładnie tak jak wszyscy zapytałam czy mogę uczestniczyć w zabiegu myśląc, że jest lekarzem. W Bordeaux ojcowie uczestniczyli we wszystkich operacjach związanych z ciążą swoich żon, co dziś okazało się nie być standardem w Polsce (bo znów jestem na ginekologii).
Oglądanie swojego pierwszego porodu w życiu jest sporym przeżyciem. Wystarczy pomyśleć, że maluch był jeszcze przed chwilą niesamodzielną istotą w brzuchu swojej mamy, a kilkanaście minut później jest już osobnym, autonomicznym małym człowieczkiem. Niesamowite.
Zaczęłam od bloku i jest to być może o ile nie "najweselsza" to na pewno będąca pod najmniejszym wpływem czynników środowiska część ginekologii. Przynajmniej z punktu widzenia studenta-obserwatora nie do końca zaznajomionego z historią choroby i pacjentką. Wszystkie mamy są takie same, chudsze, grubsze, spokojne lub nie.
Tradycyjne biegi z beczkami podczas Bordeaux fete le vin, które wbrew pozorom wymagają sporej wprawy
Kiedy jednak przechodzi się na oddział i zaczyna czytać karty robi się nieco smutniej. W "cywilizowanej" Francji, wiele dzieci rodzących się na naszym oddziale było dziećmi ubogich imigrantów, w przypadku wielu nie było w ogóle nadzoru ciąży. Wiele Francuzek, nawet tych wykształconych pali w ciąży, nieco mniej pije. Nastoletnie ciąże też nie były rzadkością. Najgorszym przeżyciem było jednak obserwowanie jak do maleńkiego chłopczyka codziennie, w ramach nadzoru, przychodzą pediatrzy sprawdzać jak radzi sobie z syndromem odstawiennym. Jego mama brała amfetaminę i w trakcie ciąży złożyła oświadczenie, że jeśli dziecko będzie chłopcem będzie chciała go... porzucić.
Poza tym ginekologia jest pewnie oddziałem na który najchętniej wpychają się moralizatorstwo, religia i ideologie. Francja jako kraj laicki (a jednak zamieszkana też przez często religijną ludność muzułmańską podejmującą decyzje zaskakujące dla przeciętnego Francuza) była ciekawym porównaniem względem Polski w kwestiach takich jak aborcja na życzenie czy upośledzenie odkryte u dziecka na etapie rozwoju płodowego.
Na ginekologii nie mogło też zabraknąć romskiej familii Wintersteinów, której przedstawicielki spotkałam już na kardiologii i neurologii:).
I tak... Witaniem nowych żyć zakończyłam etap swojego w Bordeaux.
Żegnaj Bordeaux!

niedziela, 10 sierpnia 2014

W przedostatnich słowach mojego listu...

...czyli pożegnanie z Francją.

pierwszy wizerunek zwierzęcia w ruchu - Pair non Pair  


Miało być rzewnie. Miało być o tym (przynajmniej w części) jak smutno było nam z Mateuszem - jako ostatnim którzy zostali - oglądać jak osoba po osobie wszyscy wyjeżdżają, a nasz mały francuski świat przestaje istnieć. Bo smutno było.

 Zamiast tego opiszę przede wszystkim dwie ostatnie ciekawostki z oferty Centre des Monuments Nationaux (czyli z darmowym wstępem do 26 roku życia) w okolicach Bordeaux do których udało nam się trafić.

Do pierwszej wybraliśmy się na popołudniową wycieczkę po stażu w szpitalu, gdyż znajduje się w odległości 30 km od Bordeaux. Grotte Pair-non-Pair nie łatwo znaleźć. Nie jest szczególnie reklamowana, mimo że znajduje się na liście Centrum, jest więc objęta szczególną, państwową opieką. W samym Prignac-de-Marcamps gdzie wysiedliśmy z autobusu 201 Transgironde (jadącego też do Bourg i Blaye) niełatwo było nam uzyskać wskazówki na temat dotarcia do niej, między innymi z uwagi na to jak puste było maleńkie Prignac. Z pomocą GPS-a dotarliśmy jednak do skromnego nowoczesnego budynku i widząc zamknięte drzwi zaczęliśmy zastanawiać się czy grota jest w ogóle otwarta. Ostatecznie przyjechał jednak przewodnik, który otwiera budynek tylko w godzinach zwiedzania (zwiedza się tylko w wyznaczonych godzinach z francuskojęzycznym przewodnikiem, dostępne jest angielskie, dość wierne tłumaczenie tego co mówi).

Wejście do grotte Pair-non-Pair
Okazało się, że dotarliśmy do jednej najstarszych zamieszkanych i ozdobionych grot na świecie, dwa razy starszej od znanej jaskini w Lascaux. Jak ponoć wiele jaskiń została odkryta przypadkowo w 1881 roku, kiedy pasącej się w okolicy krowie utknęło w dziwnym otworze kopyto.
wracając z Prignac
 Jaskinia jest dość mała, z tej przyczyny dziennie może wejść do niej bardzo ograniczona liczba osób, a jednorazowo około 18.  Jej zdobienia to wyryte w skale postacie zwierząt, a po każdej wizycie dokonywany jest pomiar stężenia dwutlenku węgla, bo zmiana środowiska i erozja mogłaby być dla rzeźbień równie (o ile nie bardziej) brzemienna w skutki jak w przypadku malowideł z jaskini w Lascaux (do której teraz nie może wejść już nikt). Dzięki tym ograniczeniom w Grotte Pair-non-Pair można podziwiać oryginały sięgające datą do 30 000 lat p.n.e.
Notre-Dame de Verdelais
 Dzięki temu, że grota jest mała można - słuchając i oglądając - zanurzyć się w jej historii i spróbować zrozumieć jak wiele wniosła do archeologii. Znajduje się w niej wiele elementów które sprawiły, że stała się idealnym mieszkaniem dla kolejnych grup przez blisko 60 000 lat.

Po pierwsze - świetna ochrona przed dzikimi zwierzętami i chłodem dzięki maleńkiemu, dziś niedostępnemu wejściu - w końcu mieszkano w niej w czasach epoki lodowcowej. Po drugie - źródło wypływające z jednej strony groty, tworzące basen i znikające z drugiej. Niestety w dzisiejszych czasach do obejrzenia pozostaje już tylko wyrzeźbiony przez wodę zbiornik. W końcu spełnianie zarówno funkcji religijnej jak i mieszkalnej. Podejrzewa się że większość dekorowanych jaskiń nie była nigdy zamieszkana, spełniając jedynie funkcje religijne. Wszystkie rzeźbienia w Pair-non-Pair są skupione w początkowej części groty, wokół naturalnego świetlika który najprawdopodobniej istniał w prehistorii umożliwiając pracę ówczesnym twórcom. We dalszej części Pair-non-Pair odkryto natomiast ponad 15000 narzędzi i fragmenty kości 60 różnych gatunków zwierząt jako dowód jej funkcji mieszkalnej jak i kolejny świetlik, który spełniał rolę naturalnego komina.

Mimo że niepozorna, grota pozostawiła nas pod sporym wrażeniem. No, a jeśli nie interesuje Was historia, możecie zawsze zrobić sobie zdjęcie z gigantycznymi rogami megalocerosa, który wyginął z ich powodu gdy tundra zaczęła zmieniać się w tajgę, albo kupić urocze pluszowe mamuty.

Kolejnym miejscem, które udało nam się odwiedzić na tych samych zasadach był pałac w Cadillac. Polecam szczególnie osobom zakochanym w słodkich winach typu likierowego, gdyż w pobliżu można znaleźć znane regiony jego produkcji w pobliżu Bordeaux - Sauternes i Loupiac. Dojazd autobusem (501) jest nieco trudniejszy niż do Pair-non-Pair, zwłaszcza w niedzielę, dlatego żeby się nie nudzić i nie maszerować dobrych kilku kilometrów najlepiej mieć samochód.
Calvaire de Verdelais
 Wysiedliśmy w Verdelais idąc za zachętą rozkładu autobusu, który twierdził, że znajdziemy tam prawdziwe skarby. Trafiliśmy na "cudowną" bazylikę Notre-Dame de Verdelais z tysiącami podziękowań za otrzymane łaski. Co ciekawe tuż obok niej, przy drodze na całkiem ładną kalwarię, na terenie parafialnego cmentarza spoczywają doczesne szczątki grzesznego (i nieszczęsnego jednocześnie kiedy poczytać biografię) Toulouse Lautrec'a, którego matka miała majątki w tych okolicach.
Pałac w Cadillac
 Z Verdelais mieliśmy 8 kilometrów do Cadillac, zaczęliśmy więc maszerować w pełnym słońcu, ostatecznie łapiąc stopa może 2 kilometry przed naszym celem. Cadillac jest dość ładnym miasteczkiem, a pałac nie robiłby większego wrażenia, gdyby nie jego mroczna XIX-wieczna historia prezentowana w pałacowych podziemiach. Do tych czasów jego historia nie przyciąga uwagi. Z wcześniejszych lat, na wyższych poziomach w apartamentach książęcych i królewskich, prezentowane są ogromne kilimy, unikatowe kominki i kasetonowe sufity.
Hotel de Ville w Cadillac
W XIX wieku pałac został natomiast jednym z największych kobiecych więzień we Francji obsługując właściwie całą jej południowo-wschodnią część. Cadillac - prowadzony przez siostry zakonne - był znany z braku dostępu do nauki, maltretowania więźniarek i największej śmiertelności wśród nich. Co jeszcze smutniejsze większość z nich trafiała tam przez zwykłą biedę, zabijając swoje nowonarodzone dzieci lub kradnąc. W podobnym miejscu można ekspresowo wyleczyć się z fascynacji światem Jane Austen. Ostatecznie drogę ucieczki z tego piekła stworzył pewien niedawno kanonizowany zakonnik, Jean-Joseph Lataste, tworząc Zakon Sióstr Dominikanek Betanii. Uważał, że te upadłe kobiety mogą podążyć śladami Marii Magdaleny wstępując do klasztoru po odsiedzeniu wyroku. Siostry Betanii wciąż istnieją odwiedzając więźniarki i opiekując się pielgrzymami.

czwartek, 10 lipca 2014

Z Bordeaux na plażę!

Dune du Pyla
Tym razem post będzie nieco inny. Będzie zbiorczy, z mniejszą ilością głupich historyjek, a większą mniej lub bardziej przydatnych informacji. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś z czytających znalazł się w Bordeaux, miał ochotę na plażing, a nie wiedział gdzie się udać. Bo Panie i Panowie, wbrew temu co mogłoby się wydawać osobom mieszkającym na codzień daleko od morza (mój przypadek), Bordeaux jest oddalone od wielkiej wody o co najmniej 56 kilometrów, mimo że na mapie jest już prawie tuż, tuż. Daje nam to od 40 minut do 4 godzin jazdy, zależnie od szczęścia. Szczęście zależy oczywiście od tego jakim środkiem transportu dysponujemy (choć samochód nie zawsze jest najszybszy), pory roku, dnia i tygodnia. Najgorsza jest zdecydowanie ciepła, słoneczna, letnia niedziela.

Oczywiście jest w Bordeaux możliwość udania się na plażę tramwajem, ale niestety z uwagi na kiepskie recenzje jeszcze nie udało mi się tam dotrzeć. Lac de Bordeaux wygląda mniej więcej tak:
Tak, tak przez sam środek jeziora biegnie autostrada
W związku z tym nie pozostaje nam nic innego jak wsiąść w autobus transgironde, covoiturage, pociąg lub łapać stopa i jechać na prawdziwą plażę nad Oceanem Atlantyckim. A tam, jeśli tylko uda nam się pogoda, która bywa kapryśna, jest naprawdę cudownie. Wybrzeże Gironde tworzy tak zwane Côte d'Argent i składa się w większości z płaskich piaszczystych plaż.
Jeśli tylko było to możliwe podczas naszego Erasmusa korzystaliśmy z transgironde (tu mapka). Co prawda ich autobusy grzęzną w korkach jak wszyscy, wyjazd z samego Bordeaux zajmuje im godzinę i czasami możemy przez nadmiar chętnych nie zmieścić się do autobusu, ale przynajmniej mamy pewność, że autobus nas dowiezie i to w najniższej cenie (w jedną stronę: 2,6 euro, w dwie: 4,2 euro, z możliwymi przesiadkami na kolejne linie; dobrą opcją są też bilety tygodniowe - solo i w opcji 2w1 z biletem tbc - nawet jeśli wybieracie się tylko na weekend). 
Odkrywaliśmy więc plaże do których można dotrzeć z transgironde, czyli Lacanau, Carcans, Andernos-les-Bains, Cap Ferret i Soulac-sur-Mer (choć tu połączenia zajmują tyle czasu, że - teoretycznie - łatwiej dotrzeć stopem). Niestety w przypadku Arcachon i Dune du Pyla jest się - najprawdopodobniej przez złośliwość SNCF - skazanym na pozostałe środki transportu.
Andernos-les-Bains
Bassin d'Arcachon słynie z obserwacji ptaków,
ale można natknąć się też na inne zwierzęta
1. Andernos-les-Bains
Z wymienionych miejsc zdecydowanie najgorsze na plażowanie jest Andernos-les-Bains z tej przyczyny, że nie znajduje się nad otwartym oceanem tylko nad zatoką - Bassin d'Arcachon. Na brzegu, w stojącej wodzie, można więc znaleźć sporo atrakcji. 
Myślę jednak, że warto się w tamte okolice przejechać ze względów przyrodniczo-krajoznawczych - są tam dwa rezerwaty, ruiny rzymskie - każde miasteczko ma coś do zaoferowania. Na przykład prom do Arcachon i Dune du Pyla. Wybierając tą atrakcję można po drodze zobaczyć bardzo charakterystyczne dla Bassin d'Arcachon chatki rybackie na palach - cabane tchanquée 

Cabane tchanquée

W Andernos i sąsiednim Arès trafiliśmy też na dwa porty ostrygowe - port ostréicole. W jednym było najwyraźniej tak uroczo, że zastaliśmy w nim nawet wesele. 


Andernos ma również tą zaletę, że znajduje się na początku półwyspu Cap Ferret na którym jak dotąd - z uwagi na jedną, bardzo wąską drogę wyjazdową - zastaliśmy największe korki. Jeśli więc nawet musimy czekać 2 godziny na autobus przemieszczający się 4 km/h robimy to na świeżym powietrzu, a nie kisząc się w jego wnętrzu.

2. Cap Ferret
Trzeba jednak przyznać, że i Cap Ferret ma niezaprzeczalne zalety. Po pierwsze odpływa stamtąd spora ilość promów na drugą stronę Bassin d'Arcachon. Po drugie plaże, plaże, plaże. Mają nie tylko atmosferę dzikości i widok na Dune du Pyla, ale i kosmicznie rozrzucone bunkry o których już kiedyś wspominałam :).

Lege, Cap Ferret - La Pointe
3. Lacanau
Najbliższą Bordeaux plażą, którą udało nam się odwiedzić jest Lacanau. W podobnej odległości jest też La Porge w którym podobnie jak w Carcans podjeżdża się prawie pod samą plażę. Do obydwu miejscowości jest dość częste (jak na warunki transgironde), bezpośrednie połączenie. Lacanau to normalna, dość skomercjalizowana plaża z małym miasteczkiem, centrum informacji turystycznej i sporym zapleczem barowo-sklepowym w drodze z przystanku na plażę. Według mnie najnudniejsza.
Lacanau Ocean
4. Carcans
Do Carcans autobusy jeżdżą rzadziej i jest nieco dalej, ale lądujemy zdecydowanie bliżej plaży, a "miejscowość" jest bardziej kameralna - składa się z kilku domków na krzyż mieszczących może trzy knajpy i dwie wypożyczalnie. Jest mniej tłoczno, a na półce z książkami znajdującej się przy wejściu na plażę (półki z książkami są też w każdym parku w Bordeaux, genialny pomysł!) można znaleźć angielskie wydanie National Geographic z lat 70 i grzejąc się w słoneczku czytać o Grenlandczykach. 

W pobliżu obydwu plaż - Carcans i Lacanau - znajdują się jeziora, można więc wybrać między nimi, a oceanem.
Carcans
5. Soulac-sur-Mer -- Le Verdon-sur-Mer -- Royan
Być może jednak (nie licząc Arcachon, a raczej Dune du Pyla, które po prostu trzeba zobaczyć) najprzyjemniejszym miejscem jest cypel stanowiący południowy brzeg ujścia Żyrondy. Tworzy go region Medoc, na północny-wschód od Bordeaux. Po drugiej stronie ujścia leży już inny departament i inny region - Poitou-Charentes.
Wybrałyśmy się tam z Esterą w ostatnią niedzielę, żeby choć z daleka spojrzeć na "Latarnię królów" bądź "Królową latarń (morskich)", czyli Phare de Cordouan, w której ogromne zdjęcie mogłyśmy się wpatrywać przez cały rok stojąc w kolejce do recepcji akademika. Przedstawiana jest jako jeden z cudów Gironde, ale niestety z uwagi na jej umiejscowienie 7 kilometrów od brzegu, kasa jest zdzierana niemiłosiernie z turystów chcących ją odwiedzić. Niektóre firmy potrafią życzyć sobie nawet 40 euro za rejs tam i z powrotem z Verdon-sur-Mer (Gironde) lub Royan (Charente Maritime). Później, kiedy już dotrzemy do latarni, czeka nas spacer w jej stronę w wodzie i zwiedzanie samego zabytku (8 euro).
Phare de Cordouan
Okazało się jednak że dotarcie do Soulac-sur-Mer czy Le Verdon nie jest takie proste. Transgironde dociera tam dwoma różnymi autobusami, spędza się więc w nich 3 godziny w jedną stronę. Postawiłyśmy na autostop, ale... jak to w niedzielę rano - nic nie jechało z naszego ukochanego zjazdu na autostradę w stronę Arcachon. W związku z tym postanowiłyśmy karkołomnie przedostać się na vcub'ie (rowery) w stronę właściwej drogi na Medoc po drugiej stronie aglomeracji. Po półtorej godzinie zaczęłyśmy iść właściwą drogą łapiąc stopa i pocieszając się myślą, że autobus i tak jeszcze nie wyjechał podczas gdy my zaraz coś złapiemy. Nie wiedziałyśmy, że mamy przed sobą aż 100 kilometrów.
Marina w Royan
Trafiłyśmy jednak na bardzo sympatycznych ludzi i wciąż przed autobusem (choć różnica zmniejszyła się z 2 godzin do 40 minut) dotarłyśmy do Soulac-sur-Mer. Soulac, jak wiele miasteczek we Francji szczyci się zabytkiem UNESCO. Kluczem jest tutaj fakt wpisania całego szlaku do Santiago de Compostela na terenie Francji na listę. Każdy maleńki kościółek miał więc szansę stać się zabytkiem światowej klasy (podobnie z resztą do "Drewnianych kościołów południowej Małopolski"). Ku naszemu zaskoczeniu bazylika o bardzo odpowiedniej nazwie Notre Dame de la Fin de Terres (czyli Notre Dame Końca Ziem), była centrum pielgrzymkowym już w XII wieku i naprawdę warto ją zobaczyć.
Na plaże często dociera się przez wydmy
Soulac to miasteczko w typowym nadmorskim stylu podobnym do Arcachon choć mniejsze. W pewnym sensie sprawia wrażenie jakby jego najlepsze czasy już minęły. W centrum informacji turystycznej znalazłyśmy trasę z obiektami godnymi uwagi i tak trafiłyśmy na kolejne dwie atrakcje Soulac - petit train i bunkry. Zabytkowa ciuchcia odjeżdżając z punktu dość oddalonego od centrum Soulac łączy go z Pointe de la Grave i Le Verdon-sur-Mer. Prawdziwą atrakcją są według mnie jednak bunkry, które wyrastają jeden po drugim, można po nich swobodnie chodzić i oglądać stworzone na nich murale. Możliwe jest też zwiedzenie ich z przewodnikiem, okazuje się bowiem że stanowią część stworzonego przez Niemców w czasie II wojny światowej Wału Atlantyckiego ciągnącego się od Hiszpanii do Norwegii.

Idąc dalej wzdłuż nadmorskich wydm doszłyśmy z powrotem do torów ciuchci i stwierdziłyśmy, że nadszedł czas na ponowne łapanie stopa. Miałyśmy szczęście trafiając na pana, który powiedział nam o promach na drugą stronę Żyrondy. Okazuje się, że rzeczywiście istnieje coś takiego jak FerryGironde, kosztuje tylko 3,2 euro i łączy Verdon z Royan, a głębiej w lądzie - Lamarque z Blaye. Było po 16:00, ale takiej okazji nie mogłyśmy przepuścić. Postanowiłyśmy więc przeprawić się, rzucić okiem na Royan i... zobaczyć co będzie. I w jednym i w drugim przypadku miałyśmy około 100 kilometrów do Bordeaux, a w okolicach Royan przechodzi autostrada (chociaż nie ma autobusów, którymi wciąż mogłyśmy wrócić z Verdon). 
Na podbój Poitou Charentes!
Royan okazało się kolejnym kurortem z mnóstwem hoteli, przyjemnymi plażami z parasolami w starym stylu i festiwalem country (no, to akurat tylko w minioną niedzielę). Rozejrzałyśmy się dosyć pobieżnie i już mnkęłyśmy z powrotem. Na stopa wziął nas Rom, rodowity Francuz. Urodził się w Bordeaux, a od dziesięciu lat mieszka w Royan. To znaczy zakupił tam ziemię na której stoi jego przyczepa, a pół roku spędza w trasie po całej Europie. Wtedy żona prowadzi samochód a on campera. No właśnie. Gdyby nie żona, która będzie się czepiać to zawiózłby nas i do Bordeaux.
Uczestnicy atelier z tańca country :)
Wjeżdżając do Bordeaux zauważyłam, że dotychczas nie wiedziałam o istnieniu cabanes wzdłuż brzegu Garonne - po obu stronach rzeki na pewnym odcinku rozsiane są domki na palach. Wysadzono nas w okolicach Gare St Jean i jak zwykle nasza kochana 10 zbrała nas do domu...
a na koniec 2 x Royan...


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Jazz, Pireneje i wyścig świń

Katedra Notre-Dame de Saint-Bertrand-de-Comminges
Saint Gaudens. Miasteczko to przyszło nam na myśl tylko dlatego, że znajdowało się w połowie drogi do naszego kolejnego, głównego przystanku - Pirenejów. Pan z którym jechaliśmy w ramach carpoolingu wybierał się do Saint Gaudens na koncert i ostatecznie stwierdził, że od biednych studentów nie zamierza żądać kasy. Tak miło witało nas przedgórze Pirenejów.
Okazało się, że nie takie Saint Gaudens nudne, jakby można się spodziewać. Trafiliśmy tam na międzynarodowy festiwal jazzowy "Jazz en Comminges", na który jechał nasz kierowca, cudownych ludzi z couch surfingu i wkomponującą się w panoramę Pirenejów cuchnącą fabrykę papieru. Nie spędziliśmy tam nawet 24 godzin, a czuliśmy się świetnie.
W domu, w którym spędzali dopiero swoją drugą noc, gościła nas trójka biologów, w związku z czym dowiedzieliśmy się sporo o regionie, a Esteve był w swoim biologicznym żywiole. Quentin, najbardziej rozmowny z całej trójki, miał dosyć ciekawą historię z Erasmusem. W trakcie studiów z biologii wyjechał na rok wymiany w rumuńskiej Konstancy. Po roku studiowania po rumuńsku z Rumunami, podczas gdy równolegle szedł odpłatny program międzynarodowy po angielsku dla studentów z całego świata, rzucił studia i postanowił zostać cieślą "tak jak święty Józef", specjalizując się w drewnianych dachach.

W ramach festiwalu w Saint Gaudens poza głównymi koncertami jazz można było usłyszeć w całym mieście
Dowiedzieliśmy się też o tym, że w Pirenejach, na dokładnie tej samej zasadzie co na Podlasiu wykonuje się sękacze i nauczyliśmy się ciekawej gry karcianej, którą mamy przekazać dalej w świat.
Kolejnego dnia wybraliśmy się w piątkę na krótką przechadzkę po Saint Gaudens, na różnych palcach miasteczka można było usłyszeć jazz. Później wszyscy razem zabraliśmy się obejrzeć oddaloną o 20 kilometrów ogromną katedrę w maleńkim Saint Bertrand de Comminges (dawniej istotnym ośrodku rzymskim), nazywaną Mont Saint Michel Pirenejów. Tuż obok w miejscowości Valcabrere znajduje się urokliwy romański kościół St Just (w którym niestety w przeciwieństwie do większości kościołów we Francji pobierane są opłaty) oraz – o czym wie nieco mniej osób – prowadzony przez pewną starszą panią ogródek z ziołami z czasów Rzymian i chwalona restauracja „Lugdunum”, która wykorzystuje te zioła w swoich potrawach wzorowanych na książce kucharskiej niejakiego Apicjusza z I wieku. Niestety, przyjmują tylko grupy od 6 osób wzwyż i po uprzednich ustaleniach.
droga do Cirque de Gavarnie
Przyszedł czas wyruszyć w dalszą podróż i nasi gospodarze zostawili nas w wyglądającym dość rozsądnie zjeździe na autostradę w kierunku Tarbes i Lourdes. Kierowaliśmy się już do naszych ostatnich gospodarzy – Sophie, Yannicka i maleńkiej Lucie w Bagneres-de-Bigorres. 
Pierwsza godzina. Nikt nie zabrał nas nawet do bramek wjazdowych na autostradę. Byliśmy na szczęście przy centrum handlowym, mieliśmy więc pewność, że z głodu nie umrzemy.
Druga godzina. Skontaktowaliśmy się z Sophie i Yannickiem, mówiąc że z dojazdem krucho, a oni poinformowali nas, że właśnie wracają z Montpellier autostradą przy której staliśmy. Byliśy uratowani. Trzeba było tylko poczekać łącznie cztery godziny. W tym czasie przemieściliśmy się stopem o 5 kilometrów.
Sophie i Yannick, ciekawa, nieco roztargniona para z podstarzałym, zmęczonym życiem psem Spikiem i o wiele bardziej żywotnym kotem, mieszkali w Bagneres de Bigorre, z którego okolic pochodził Yannick. W 2012 roku udali się w autostopowego tripa z Paryża do Stambułu, sporo czasu spędzając w Polsce, gdzie... dołączyła do nich Lucie :). Mimo ciąży kontynuowali wyprawę i swoje pierwsze USG zrobili w Rumunii, gdzie już mniej więcej mogli zrozumieć lekarza dzięki pokrewieństwu języków.
Bagneres de Bigorre to mała mieścinka, dawne eleganckie, górskie uzdrowisko z wciąż funkcjonującym kasynem i innymi obiektami charakterystycznymi dla tego typu Krynic czy Lądków Zdrój. Mimo bardzo późnej pobudki postanowiliśmy przejść się uliczkami Bagneres i spróbować dotrzeć jeszcze tego dnia stopem tam i z powrotem do jednej z głównych atrakcji francuskich Pirenejów – Cirque de Gavarnie. Tak samo jak w Albi zastał nas dzień świąteczny (tym razem niedziela) i transport znów nie funkcjonował. W dni powszednie istnieje możliwość telefonicznego zamówienia (najpóźniej do 24 godzin) przejazdu miejskim autobusem z Bagneres do Lourdes i już standardowo kursującą linią wprost do Gavarnie.
Dla nas - jadących stopem - najprostsza droga do Cirque de Gavarnie prowadziła przez przełęcz w okolicy Pic du Midi de Bigorre. Niestety według wszystkich wersji wydarzeń była nieprzejezdna, musieliśmy więc jechać okrężnie – przez Lourdes. W jednej wersji droga była zablokowana przez niedawno spadły śnieg i lód, przez który ostatnio jeden samochód spadł w przepaść. W drugiej droga była nieprzejezdna od dłuższego czasu po sporych opadach deszczu, powodziach i zeszłorocznych osuwiskach. Tak czy siak wciąż można wybrać się kolejką do obserwatorium na szczycie Pic du Midi, które przy dobrej pogodzie (której nam niestety poskąpiło) zapewnia panoramę całych Pirenejów. Drobną przeszkodą może być tylko cena kolejki – 36 euro od osoby i kolejne 20 za wstęp do obserwatorium. Okazuje się jednak, że można się również wspiąć i obejrzeć panoramę z bezpłatnego tarasu :). Dla zainteresowanych trasa tu.
Cirque de Gavarnie
Podczas stopa z Esteve mieliśmy wyjątkowe szczęście do naprawdę dziwnych ludzi. To lokalny mieszkaniec ścinający górskie zakręty z zacięciem kierowcy rajdowego, to – kolejny już podczas mojego pobytu we Francji – Portugalczyk o fizjonomii bandziora, a tak naprawdę człowiek z wielkim sercem. Najdziwniejsza była jednak nasza nauczycielka. Spotkaliśmy ją jakieś 15 kilometrów od Gavarnie, gdzie razem ze swoim psem wybierała się podobnie do nas na przechadzkę. Później wracała przez Lourdes, świetnym pomysłem było więc wymienienie się telefonami i wspólny powrót. Jednak już podczas samej jazdy do Cirque uświadomiliśmy sobie, że nasza rozmówczyni nie potrafi przestać mówić. To że nie rozumieliśmy i czasem tylko potakiwaliśmy zdawało się nie stanowić żadnego problemu. Kiedy dotarliśmy na płatny parking wyłgała się od płacenia, mówiąc że jesteśmy studentami. Klasa. Rozdzieliliśmy się i już we dwójkę podziwialiśmy drogę do Cirque de Gavarnie.
Trasa jest bardzo prosta i praktycznie całkiem płaska. Prowadzi do ogromnego skalnego amfiteatru w którym wciąż było całkiem sporo śniegu, a jego szczyty spowijały chmury. Patrząc na coś takiego można zrozumieć Greków w ich wierzeniu, że bogowie mieszkali na Olimpie jeśli wyglądał podobnie. Było cudownie.
Latem, na przełomie lipca i sierpnia w Cirque de Gavarnie odbywają się pokazy teatralne, które muszą zapierać dech w piersiach. W tym roku pokazywany będzie „Sen nocy letniej”.
Przy schronisku spotkaliśmy naszą towarzyszkę, z którą wróciliśmy już do samochodu. Esteve wytrwale podtrzymywał rozmowę. Przez trzy godziny które łącznie spędziliśmy razem nie zamilknęła na dłużej niż 20 sekund. Kiedy jechaliśmy do Lourdes zaczęła opowiadać nam o swoich przygodach z polityką, programie radiowym w którym ją krytykuje i tym, że była bliska proszenia o azyl polityczny w Kanadzie z tego powodu. Mówiła też coś o swoim lekarzu, solach litu i wypróbowywaniu innych leków.
Z Lourdes, do uroczo brzmiącej miejscowości „Trébons w której mieliśmy się spotkać z Sophie i Yannickiem zabrały nas dwie starsze panie. Pomysł spotkania się w Trébons nie wziął się z nikąd. Kiedy wyjeżdżaliśmy do Cirque, Sophie napomknęła, że wybiorą się chyba rodzinnie wieczorem na... wyścig świn w pobliskiej miejscowości, a my już wiedzieliśmy, że co jak co, ale na 19 musimy wrócić.
Ponieważ głównym tematem imprezy była cebula w całej wiosce pachniało tylko nią. Można było skosztować kurczaka i królika pod grubą pierzyną cebuli, co po wyścigu oczywiście uczyniliśmy. Sam wyścig nieco nas rozczarował, gdyż świnki nie chciały biec, a niektóre rebeliantki zaczynały nawet przemieszczać się pod prąd. Do porządku przywoływała je biegnąca za nimi gromada dzieci.
W ostatni dzień po raz kolejny zawinęliśmy do Lourdes, tym razem żeby zobaczyć nieco miasta. Później już tylko czekała nas długa droga do domu, tym dłuższa, że przez przypadek znów wylądowaliśmy na niewłaściwym, mało uczęszczanym zjeździe. Z opresji wybawiła nas dopiero prawdziwa afrykańska mamma jadąca z sadzonkami. Później trafiliśmy na bardzo nietypowego informatyka, który molestował nas przez 5 minut o dokładne współrzędne naszego zjazdu z autostrady domagając się potwierdzenia, że znamy drogę na pamięć. Jechaliśmy bezpłatnymi drogami wzdłuż autostrady dzięki czemu mogliśmy podziwiać lasy Landes, które zawsze chodziły mi po głowie. Wśród nich znajduje się miejscowość Sabres, w którego Ecomusée de Marquèze można zobaczyć dawne warunki życia w Landach (które kiedyś – do czasu zalesienia całego obszaru sosnami – były ogromnymi, niezamieszkanymi mokradłami, którym zagrażały ruchome piaski z wybrzeża).
Chateau Fort, Lourdes
Oczywiście w przeciwieństwie do każdego innego razu, kiedy potrafiłam bez problemu nakierować kierowcę na nasze okolice, tym razem musiałam się pomylić, a nasz informatyk niemalże umarł z nadmiaru stresu.