wtorek, 30 lipca 2013

69, czyli coś dla miłośników gór

Cuy'e na Fiestas Patrias

Biorąc nocny autobus w Peru (starając się być praktyczna napiszę, że jechaliśmy Movilem zarówno do i z Huaraz) zaczyna być regułą, że co prawda jedziemy w nocy, ale docieramy też w nocy. A noc jak by nie było, w mieście w którym się nikogo nie zna, jest problematyczna. Dotarliśmy więc o 5 nad ranem i ...co robić? W środku tego wszystkiego mieliśmy też pewien konflikt, bo ja miałam adres hostelu od koleżanki z wymiany, a Philip od jakiegoś kolesia z baru na plaży w Mancorze. Ponieważ jednak żaden taksówkarz nie kojarzył Philip’owego Alps hostelu, wybraliśmy mój Akilpo. 5:20, dzwonimy do drzwi. O dziwo otwarto nam i dano ostatni wolny pokój. Okazuje się, że nocne podróże autobusem nie są tak piękne jak brzmią – nocny przejazd, a od rana podbój świata. Mimo naprawdę dobrej klasy autobusu (bo niższa już niestety była niedostępna 2 dni przed wyjazdem, z czego bardzo cieszył się Philip ;)) pierwszym co zrobiliśmy było walnięcie się do łóżka i niewstanie na 8 rano, o której wyruszała wycieczka do Pastoruri, gdzie można zobaczyć lodowiec.
wyprowadzamy lamę

Kiedy wstaliśmy okazało się, że mieszkamy bezpośrednio nad głównym targowiskiem, a z tarasu naszego hostelu mogliśmy patrzeć na siatki wypełnione biednymi cuy’ami. Ponieważ był 28 lipca (Fiestas Patrias) miejsce tym bardziej tętniło życiem (w przeciwieństwie do ogólnych obchodów, których w ogóle nigdzie nie widzieliśmy). O 10:30 próbowałam jeszcze uczynić ten dzień zwiedzaniowo wartościowym i wbić się na autobus do Chavin. Niestety ostatni, którym jeszcze byłby sens jechać (3 godziny w jedną stronę, ale za to jak pięknie!) odjechał zanim dotarłam na przystanek. Wróciłam do hostelu i Philip’a, i zaczęliśmy szukać opcji na ten dzień. Mnie chłopak prowadzący hostel polecił Wilkawain, o którym też ciekawie pisało w SA Handbook, Philip’owi dorzucił jeszcze jakiś punkt widokowy, z którego można było przespacerować się do Wilkawain, a mój towarzysz uparł się przy nim. Zaczęło się od tego, że przez 15 minut nie udało nam się złapać colectivo, bo albo był przeładowany, albo coś było nie tak. Wzięliśmy taksówkę.
Jezioro Llaganuco, Cordillera Blanca

Po dotarciu okazało się, że albo nie potrafiliśmy go znaleźć, albo też punkt widokowy nie istniał. Zaczęliśmy iść w dół do El Pinar, którego okazało się strzeżonym osiedlem. Trochę kiepsko, nie polecam ;). Maszerowaliśmy i maszerowaliśmy, Philip wciąż twierdził, że jest zadowolony, bo zobaczy przynajmniej peruwiańską wieś. Ok, ja widziałam ją już parę razy, rzeczywiście jest fajnie. Po czym okazało się, że do ruin w Wilkawain musimy się trochę powspinać robiąc trasę w tym kierunku. A był to nasz pierwszy dzień na wysokości 3400 m.n.p.m. Dotarliśmy, nareszcie! Była 18, ruiny zamknięto o 17... Zaczęliśmy wracać, ściemniało się. Jeszcze nie byłam podczas tej wyprawy doprowadzona do takiego stanu. Złapaliśmy colectivo stojąc już nawet w miejscu, w którym nie było latarni, bo cały czas szliśmy w obawie, że nie trafi nam się żaden transport. Na zakończenie dnia wybraliśmy się do „Cafe Andina”, która de facto jest knajpą dla gringos. No, niby nie, ale prowadzi ją Amerykanin mający własny browar, ceny były przystępne dla Philip’a, a Peruwiańczyków było tam z 15 – 20%. Zaczęliśmy więc odkrywać świat gringos, których w Huaraz jest akurat bardzo wielu. Przesiadywał tam też np. Brytyjczyk, który okazał się być właścicielem innej knajpy za rogiem. Dla Philip’a to było cudowne miejsce, gdzie czuł się komfortowo. Ja – przyznaję – było bardzo sympatyczne, ale nie po to jadę do Peru, żeby moją kasę dostawał Amerykanin, a ja była otoczona twarzami podobnymi do tych, które spotkać można na rynku w Krakowie.  Do całej tej gringowej enklawy trafiliśmy przez „Piccolo – Peruvian fast food”, gdzie przez cały pobyt rozsmakowywaliśmy się w sokach z takich owoców jak tuna, lucuma czy chirimoya.
W drodze do Laguna 69
Następnego dnia wybraliśmy się na kolejną zorganizowaną wycieczkę do miejsca o bardzo wdzięcznej nazwie "Laguna 69". Kiedy pierwszy raz o niej usłyszałam, myślałam że robią sobie ze mnie żarty. Niestety o ile nie jest się dużą grupą jednodniowe wycieczki w Cordillera Blanca w Huaraz wychodzą najłatwiej i najtaniej, z którąś z agencji. Musieliśmy być gotowi o 6 rano. Niestety dano nam busika z kiepskim napędem i kierowcą, który nie znał drogi, podróż zamiast 3 zajęła nam więc 5 godzin. Cały busik był pełen gringos. Ogromna grupa Izraelczyków, Niemki, Austriak, Kanadyjka, dziewczyna z Nowej Zelandii, której akcentu nie potrafiłam zrozumieć choć bardzo się starałam. I my. Wędrówkę zaczęliśmy więc o 11. I od początku zaczęła doskwierać nam choroba wysokościowa. Najgorzej było dla mnie na początku, w pewnym momencie myślałam, że zemdleję. Wszystkich bolały głowy. Miałam wrażenie, że spuchły mi dłonie. Ale Lucas, Caroline i Laura weszli wcześniej... ja nie wejdę?!  

Pomagaliśmy sobie specyfikiem zwanym Sorochi Pills i rzuciem koki. Herbata z koki lub po prostu jej rzucie jest opatentowanym już przez Inków sposobem na walkę z chorobą wysokościową. Nie wiem jednak czy podczas ceremonii rzucia koki czarownicy i szamanie używali jakiejś „innej koki” czy na przykład tak działał dodawany przez nich sok z limonki. My niestety wizji nie mieliśmy.
a kuku!
Męczyliśmy się, ale ponieważ idzie się cały czas otwartą przestrzenią, widoki zdecydowanie rekompensują wysiłek. Jest przecudnie. A na zdjęciu obok zobaczcie kogo jeszcze widziałam. Podczas całej wspinaczki mogłam się też przekonać jak funkcjonują samotni gringo podróżujący po Ameryce Południowej, którym wkrótce będę. W naszej grupie większość była sama, ale mieszkając razem w hostelu tymczasowo tworzyli naprawdę zgraną grupę, do której włączyli i nas. Kiedy więc koło 16:30, będąc jeszcze dość wysoko okazało się, że dwie dziewczyny z Izraela są daleko za nami część postanowiła czekać. W tej części był mój dzielny towarzysz. Ja postanowiłam iść, bo utknięcie w ciemnościach na trasie było ostatnio rzeczą o której myślałam. Oni twierdzili, że zdążą.
Kiedy razem z Kanadyjką i Nowozelandką dotarłyśmy do samochodu ściemniało się, nie mieli szans zdążyć. Czekaliśmy na nich półtorej godziny, a ja coraz bardziej się obawiałam. Na szczęście po pewnym czasie zaczęło docierać do nas światło latarek. Mieli 2 czołówki, komórkę i jakieś czerwone światełko na 6 osób. I dziewczynę, która prawie że słaniała się na nogach z powodu choroby wysokościowej. Na szczęście w pewnym momencie wyszedł im z pomocą człowiek mieszkający w dolinie.
Laguna 69
 Następnego dnia Filip był zbyt zmęczony, żeby się gdziekolwiek ruszać, ograniczył się więc do spania, jedzenia i masażu. Ja natomiast, żeby nie mieć poczucia kolejnego straconego dnia wybrałam się samodzielnie do Chavin de Huantar, czyli centrum religijnego antycznych And, wybudowanego około 800 p.n.e. Wymagało to ryzykownego wybrania się na dworzec, bo znowu nie wiedziałam o której jest bus, właściciel hostelu upierał się natomiast, że jest tylko o 7:00 i 11:00. Okazało się, że jednak był też o 8:30, tym razem jechało ze mną już tylko 3 gringos – facet i dwie dziewczyny. W drodze powrotnej też znalazłyśmy się razem w autobusie i okazało się, że pomimo wyglądu tępych blondynek i rozmów o operacjach plastycznych jedna jest inżynierem i pracowała w Piurze, a druga ekonomistką w Limie. Sprawia to więc, że zaczynam wierzyć, że jeśli ktoś już rusza się poza swój kraj musi mieć w głowie w miarę poukładane.
Wracając z Laguna 69
Droga do Chavin jest przepiękna. Prowadzi przez pampę i nad jeziorem tworzonym przez wodę spływającą z lodowca. Nie przeszkadzało mi więc w ogóle żółwie tempo. W autobusie siadłam koło bardzo ciekawego pana. W ogóle przez ostatnie dwa dni sporo gadam po hiszpańsku. Nic to, że nie umiem. Pan cały czas mnie o coś zagadywał, jak na przykład „co myślę o Hitlerze?”. Pan wiedział też czym są Bałkany, miał córkę studiującą prawo w Piurze, której zdjęcie pokazał mi mniej więcej po 5 minutach, sam zaś pracował w urzędzie miasteczka San Marcos. A kiedyś był politycznym reprezentantem swojego okręgu, pracował w Chavin i zna głównego szefa wykopalisk tamże, profesora Stanford University John’a Rick’a. I nazwał mnie swoją amigą. Takich mam znajomych ;). Dowiedziałam się też, że w okolicach San Marcos znajduje się 3 co do wielkości kopalnia miedzi na świecie. Pan chciał nawet wysiadać i oprowadzać mnie po Chavin de Huantar, ale wmówiłam mu, że z uwagi na opisy po angielsku jakoś dam sobie radę. Wepchnął mnie tylko pod opiekę znajomej, która mieszkała niedaleko świątyni.
Droga do Chavin
Sama świątynia jest niesamowicie ciekawa. Całe założenie zbudowane jest na kilometrach labiryntów, które służyły ceremoniom i gdzie składano ofiary, które miała zabierać spływająca nimi woda. Dzięki temu wciąż odkrywa się tam nowe eksponaty w nienaruszonym stanie. Dla mnie niesamowite jest to jak wiele miejsc w Peru będąc udostępniona do zwiedzania wciąż jest odkopywana. W Chavin przeżyłam też swój pierwszy raz i wreszcie poczułam się doceniona, gdyż alebowiem po raz pierwszy poproszono mnie, abym zapozowała z proszącym do zdjęcia. Taka to jestem linda. Choć było dość niezręcznie i już wiem jak czują się te wszystkie babunie, którym cykam „ukradkiem” zdjęcia.
Wciąż jadąc do Chavin
W Chavin wpadli też na pomysł na biznes. Są tam toalety, ale pozbawione papieru, który można kupić w kiosku z pamiątkami. I tak oto każdy nieprzezorny paraduje dumnie z własną rolką.
dla andyjskich elegantek
Samo miasteczko jest maleńkie, ale przeurocze. Jest tam ładny Plaza de Armas, przy którym mieści się hotel w którym mieszkają wszyscy archeolodzy, znalazłam też kilka sklepów z wyposażeniem dla andyjskich elegantek. Można więc kupić manty (chusty do noszenia dzieci i dobytku), meloniki, warstwowe spódnice. Okazuje się, że nic w tym stroju nie jest przypadkowe. Chciałam się w takim sklepie porządnie zaopatrzyć jednak okazało się, że nie działa jedyny bankomat. I co robić? „Jutro przecież otworzą bank, spróbuj wtedy”. 
Na drugim końcu miasteczka, a właściwie już kawałek za nim znajduje się muzeum ufundowane tym razem przez Japończyków. Jak we wszystkich muzeach w Peru przetransportowano do niego wszystkie cenne elementy z pobliskiego obiektu, warto więc się tam na chwilkę przejść, zwłaszcza że jest za darmo ;).
Kiedy szłam przez miasteczko podbiegła do mnie dwójka dziewczynek, które zaczęły krzyczeć „Gringa, gringa!”, „Ale jesteś duża!” „Mój wujek też jest taki duży!”. Tak oto, zwłaszcza w regionie Huaraz, my niscy Europejczycy możemy się dowartościować :p.
Chavin de Huantar
Podróż z powrotem była równie ciekawa jak cała wycieczka. Wsiadłam do autobusu o 16, powinien więc dotrzeć o 19. O 22 odjeżdżał mój autobus do Limy, a ja chciałam jeszcze coś zjeść i zabrać bagaże. Aż tu nagle na podjeździe w górach... zabrakło nam benzyny. Amerykanka z Brytyjką już chciały zbierać się, wysiadać i łapać stopa (ostatecznie takie podejście robiły trzykrotnie, bo dwa razy jeszcze coś nam się tam z podwozia urywało i skrzypiało), ale nikt ich nie wypuścił. Peruwiańczycy tylko spokojnie czekali, wyglądali przez okna i śmiali się. Tak to jest.
No, dziękuję za uwagę. Mam nadzieję, że nie jesteście, czytając mnie, jak ona:p
W Huaraz rozstałam się z moim towarzyszem – jechaliśmy do Limy różnymi autobusami, a on prosto na lotnisko.

piątek, 26 lipca 2013

Mogę powiedzieć, że byłam w północnym Peru



...mimo faktu, że nie udało nam się zwiedzić dżungli. Sporo jednak zobaczyłam. Nie mogę ponoć powiedzieć, że byłam w Peru, mimo że w moim pokoju w akademiku będzie zapewne wisiała flaga tego kraju. A wszystko przez to, że nie byłam w Machu Picchu. Postaram się te niewybaczalne braki nadrobić. Być może wkrótce :).

A zimą w Peru jest tak...
 Z 2 dni w Trujillo na koniec, dziwnym trafem zrobiło się dni 5. Przyjechaliśmy 23.07, który cały przespałam umierając z powodu własnej choroby. 24 – go kiedy czułam się już lepiej i zrezygnowałam ze szpitala wybrałam się na pożegnalny spacer. Dzięki temu dowiedziałam się, że wysłanie za granicę kartki z Peru jest droższe od ogromnego obiadu. Nie w restauracji oczywiście, ale liczy się. Odniosłam jednak sukces ostatecznie znajdując w tym nie do końca turystycznym mieście kartki pocztowe. Większość oczywiście z Cusco. 
Okolice Huanchaco są jedną z najlepszych serferskich miejscówek w Peru
 Wieczorem były urodziny Fiorelii. Kiedy tak siedziałam, a dookoła wszyscy mówili po hiszpańsku pomyślałam, że to piękne. Rok temu poznawałam co znaczy impreza po gruzińsku, kim jest tamada i co mówi Gruzin wznosząc toast. Tym razem patrzyłam na szaleństwa w Peru. Bo nawet urodziny są inne. Na początku miała być sama rodzina, ale kiedy zaczęto zapraszać znajomych, tylko tych bliższych, zrobiło się ich 50, a rodzina zamieniła się w kelnerów. Wszystko działo się w zaprzyjaźnionej knajpie. Były tony balonów, czapeczek, piana i szaleństwa. I DJ. Co chwile coś nowego, nie pozwolono mi więc wyjść mimo zmęczenia. Najpierw siedzieliśmy i gadaliśmy przez 2 godziny. Następnie wszystkim zaserwowano tamal i chicha morada. Do tego porządna porcja cabrito (czyli kozy). Kiedy już pojedzono, usunięto stoły i zaczęły się tańce. W zasadzie głośna muzyka, DJ i dyskotekowe światła były od początku, szacownym seniorom jakoś to nie przeszkadzało. W pewnym momencie ogłoszono „hora loca”. Nie do końca rozumiem funkcję tej części wieczoru, ale chyba wtedy wszyscy mają się najlepiej i najbardziej szalenie bawić. Były też życzenia składane bardzo oficjalnie z mikrofonem przez tatę, mamę, siostry, dziadka i przedstawicielkę znajomych. Pojawiła się też kula, którą podwiesza się pod sufitem, a solenizantka ma walić w nią pałką aż pęknie i wysypie się cała zawartość, którą stanowią zwykle różne kolorowe rzeczy i cukierki. Zwykle coś takiego pojawia się na imprezach dzieci (na przykład dzisiaj u Malu). U Fiorelli były tam też „rzeczy dla dorosłych”. W ogóle Fiorella pomijając brak prawa jazdy dostała samochód, który od razu zaczęła prowadzić. Mogę poszczycić się byciem pasażerem przez 5 minut :D. Przeżyliśmy. Tata Fiorelli jest policjantem.
Przy okazji urodzin powiedzmy też o rzeczy, która niesamowicie mnie tu zadziwia. Są tu noże. Nawet w domu je mamy. Ale nikt ich nie używa. A przecież codziennie prawie jemy mięso. Jak więc wszyscy dają radę tym kurczakom, cuy’om i cabritom? 
Caballitos de totora, czyli trzcinowe koniki. Wciąż używane przez peruwiańskich rybaków, którzy za drobną opłatą zabiorą na przejażdżkę :)
 Następnego dnia, ponieważ czułam się już całkiem w porządku, wybrałam się do szpitala. Na początku nic się nie działo, strajk trwał nadal, dr Caballero dalej nikt nie widział. Później jednak przywieziono 15-letniego chłopaka, który złamał piszczel. Znaleziono też na jego dłoni opatrunek. Opatrunek był z uwagi na odcięcie naprawdę sporego kawałka skóry przy pracy osiem dni temu. Teraz rana nadawała się już tylko do przeszczepu skóry z innej części ciała. Mieliśmy też kolejnego młodziana, który przenosząc kamienie, jeden z nich upuścił sobie na palec. Wyglądało to makabrycznie i makabryczne było też postępowanie. Początkowo chciał zająć się tym Max, ale dla mnie od początku wyglądało to na zbyt skomplikowane dla nas, jakby nie było bardzo początkujących (bo dzisiaj odkryłam, że większość kitli kręcących się po Emergencia nie ma jeszcze tytułu lekarza i jest na stażu). Nie życzę Wam oglądania procesu zdejmowania paznokcia.
Po tym nieoczekiwanie intensywnym dniu w szpitalu wybrałam się do Huanchaco, gdzie jeszcze nie byłam. I bardzo żałuję, że nie dowiedziałam się wcześniej jak dobrze można się tam zrelaksować. Ot zwykłe, zaniedbane miasteczko przy oceanie. Sporo surferów i szkół dla nich, nawet teraz w zimie. Do tego, że jest relaksująco doszłam jednak dopiero po chwili siedzenia i wpatrywania się w ocean, kiedy zapomniałam o tym co mnie otacza. Bo w Huanchaco niespodziewanie, patrząc na tą biedną plażę, stałam się wojującym ekologiem. Z resztą może zauważycie na zdjęciach.
 Zaczęłam od mola, gdzie na spokojnie 30 minut uziemiła mnie konwersacja z Amerykaninem peruwiańskiego pochodzenia. No, w sumie wyemigrował kiedy miał 18 lat. Czy można uznać go za Amerykanina? Paszport ma. Chwaliłam mój piękny, tani kraj. Powinnam dostać od MSZ nagrodę. Dzięki mnie zdecydowanie wzrosną dochody z turystyki w całej Europie Wschodniej. Bałkany też promuję, bo tutaj nikt o nich nie słyszał. Kiedyś nawet puściłam Kalashinkova, na imprezie, ale nie przypadł nikomu do gustu :(.
Kiedy udało mi się zakończyć tę jakże przyjemną, acz długą konwersację (przyspieszoną tym, że okazałam się taka młoda, rozumiem, że to komplement dla mojej psychicznej dojrzałości, ale mimo wszystko wciąż jakoś mi smutno) udałam się na wzgórze z kościołem skąd roztacza się widok na miasteczko i ocean. Jest tam też wymarzone miejsce ostatniego spoczynku dla każdego surfera. Nad takim grobem słońce codzienne zachodzi tonąc w pełnym idealnych fal oceanie.
Będąc przy surfingu przypomniała mi się też historia usłyszana i obejrzana tego samego dnia w szpitalu. Poznałam tym razem dziewczynę z Recife z Brazylii, a wiadomo – w Brazylii się serfuje. Tylko uważajcie i nie róbcie tego w Recife. Są tam rekiny. A zdjęcie nogi za którą takie stworzonko złapało nie wyglądało apetycznie. Mniejsza o to jak wyglądało, bo ofiara zmarła.
 Kiedy wracałam z Huanchaco spotkałam kolejną postać z autobusu. Czy pisałam już o ludziach, którzy nie sprzedają niczego, tylko żebrzą w autobusach? Robią to jednak z klasą. Zawsze za datek dają Ci jakiegoś cukierka. Tym razem nie było cukierków, a występy magika. W tym pędzącym autobusie. Sporo jest też żonglerów, którzy kiedy samochody zatrzymują się na światłach wychodzą przed nie i prezentują swoje umiejętności. W jeden z pierwszych dni usłyszałam, że to ludzie którzy przyjechali tu i nie mają za co wrócić. I tak zbierają na dalszą podróż. Myślę, że ja zarabiałabym jednak inaczej.
Dzisiaj udało mi się w szpitalu, w którym nie działo się kompletnie nic, dorwać w końcu doktora Caballero. Trzy dni szukania i słuchania, że nikt tak naprawdę nie wie gdzie jest szef. Nie ma. Tyle. Wczoraj, postawiona pod ścianą, już nawet napisałam mu wiadomość na facebook’u, że bardzo go potrzebuję. Bo dzisiaj był mój ostatni dzień i bez jego podpisu moje praktyki w zasadzie by się nie liczyły.

Ze spraw szpitalnych podczas wczorajszej imprezy, ale jeszcze absolutnie na trzeźwo usłyszałam bardzo interesujące doniesienie z Belen, innego szpitala. Ponoć jakiś miesiąc temu była tam mała epidemia dżumy i zmarło nawet parę osób z personelu i studentów. Ciekawe.
Wracając natomiast odkryłam miejską alternatywę dla Huanchaco, jeśli bylibyście w Trujillo i chcieli sobie odpocząć od miejskiego zgiełku. Na dłuższą metę to miasto może męczyć. Polecam ogród botaniczny przy ovalo Larco. Hasają sobie pawie i możecie pogapić się na papużki. Choć to najmniejszy ogród botaniczny jaki w życiu widziałam. A w zasadzie każdy skwerek w mieście (są naprawdę świetne) może sprawdzić się tak samo ;). 
Już wiecie dlaczego śmiecenie jest złe?
 I oto, w samym środku kinderbalu Malu kończę pisać, nareszcie na bieżąco. W tym balu już nie uczestniczyłam, obserwowałam tylko przygotowania. Wolałam być bezpiecznie ukryta przed setką dzieci biegających po salonie.Setka to przesada, ale Malu zaprosiła całą klasę. Przygotowania trwały od wczoraj. 
Jutro z Philipem bierzemy kurs na Huaraz, czyli jedne z najpiękniejszych terenów wspinaczkowych w Ameryce Południowej.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Chachapoyas - off the beaten track



Czas podzielić się niestandardową częścią pobytu w Chachapoyas. Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem w dniu kiedy mieliśmy jechać do Tarapoto. Obudziłam się i dowiedziałam, że mój towarzysz podróży umiera.  No, nie dosłownie, wiadomo. Ale faktem było, że do autobusu razem nie wsiądziemy. I co tu robić? W takich sytuacjach wciąż nie jestem dorosła (a przynajmniej nie jestem jeszcze dużą panią doktor) i muszę zasięgać porad mamy :p. 
wąwóz Rio Sonche
 Na najbliższe godziny zamieniłam się więc w gońca – lekarza. Odwiedziłam aptekę chyba z 7 razy i znałam już cały personel. Dzięki temu dowiedziałam się jak wiele rzeczy można zakupić tu bez recepty. W zasadzie wszystko. Wszystkie niezbędne antybiotyki, doustne elektrolity i to w w bardzo przystępnych cenach. Za generyczną cyprofloksacynę płacimy więc mniej niż za idące z nią probiotyki czy Afrin. Miałam też okazję odkryć,  gdzie w Chachapoyas można zrobić zakupy o świcie i znalazłam targ. Koło południa kryzys był jednak opanowany, a w moim towarzyszu rosły wyrzuty sumienia. Bardzo chciał mnie więc wypchnąć na wycieczkę. Po szczegółowym przestudiowaniu dostępnych opcji stwierdziłam, że mogę wybrać się jeszcze w ramach zorganizowanych wycieczek do Revash i Karajia + Quinocta Cave albo robić to wszystko i więcej samodzielnie. Co wybrałam ;)? 
wszystkie etapy wytwarzania cegły adobe, Huancas
 Koło 13:00 zmierzałam już na przystanek, z którego miały odjeżdżać colectivos do Huancas. Okazało się, że tym razem jest to zwykły samochód, a my siedzieliśmy w nim w siedem (bez kierowcy) zupełnie obcych osób. Można było więc się porządnie poprzytulać. Na szczęście jazda była krótka, a ja nie miałam prawa się nudzić. Przeurocza dziewczynka jadąca na kolanach babci cały czas mnie zagadywała, prosiła o piosenki po angielsku i pytała czy mówię w Quechua :). Później szłyśmy razem przez wioskę, a ja po prostu nie mogłam się nie śmiać. Ten i kolejny dzień, niesamowicie naładowały mnie pozytywną energią. Takie proste, pełne uśmiechu interakcje ograniczane, ale i napędzane przez mój beznadziejny hiszpański dają mi naprawdę masę radości. Ciężko opisać :). 
Moje towarzyszki pokazały mi drogę do El Mirador – punktu widokowego na kanion rzeki Sonche. Tu jeszcze było sporo turystów, a za wstęp pobierano opłatę. Później jednak skierowałam się do Huanca Urco, 5 kilometrów od miasteczka według „SA Handbook”. Na swojej drodze spotkałam już tylko groźnego wieprza i pana z maczetą. I parę osób z wioski. Momentami myślałam, że kiedy tak szłam, a dookoła było całkiem cicho i pusto, gdyby ktoś wpadł na pomysł skrzywdzenia Gringi nikt by się nie dowiedział. Drugiego dnia już przestałam bać się ludzi i bałam się tylko zwierząt zwłaszcza, że w miasteczku pewien pan próbował mnie nimi nastraszyć (wtedy poczekałabym na przewodnika ;)). 
Huanca Urco
Znów byłam pod wrażeniem mojego przewodnika. Przed wyjściem przeczytałam, że po drodze mija się spory kompleks więzienny – i oto był. W górach, w miasteczku w którym nie mieszkało nawet 1000 osób. Do Huanca Urco, jeśli bylibyście zainteresowani, można dojechać samochodem lub motocyklem – tak przyjeżdża tam masę zakochanych, zapewne z większego Chachapoyas. I bogu dzięki, że wszyscy tam byli, bo inaczej nigdy nie trafiłabym do przedhiszpańskich ruin. Trzeba wejść na ścieżkę w prawo na odpowiedniej wysokości. Mimo pytania, miałam 3 podejścia i wszyscy się ze mnie śmiali, kiedy tak chodziłam tam i z powrotem. Tu już byłam całkiem sama, otoczona naturą, ruinami i dość przerażona. Ale cały czas szłam, bo szlak nie znikał. Miałam w pewnym momencie plan powrotu inną drogą i zrobienia pętli, ale ostatecznie stchórzyłam. I tak było pięknie, a ja byłam z siebie niesamowicie dumna. 
Chachapoyas

Następnego dnia postanowiłam wybrać się do Yalape i Karajii. Zaczęłam od Yalape, gdyż właściciel hostelu - Jose, przecząc nieco SA Handbook mówił, że busy do Levanto odjeżdżają tylko o 5:45. Z granicy miasta. Ale o 5:45 jest ciemno, to bezpieczne? Nie, nie martw się. Będzie jasno i sporo ludzi będzie szło do pracy i szkoły. Aha. Z wydarzeń poprzedniej nocy, kiedy czekałam aż się rozjaśni, żeby pójść na zakupy wiedziałam, że o 6 rano jest wciąż ciemno jak o 3. Ale mówił, że będzie bezpiecznie, więc poszłam. W pewien sposób odpowiedzialność leżała po stronie Jose.

ulica Amazonas
O 5:20 Chachapoyas było absolutnie wyludnione. Był to mój pierwszy samotny spacer w nocy w Peru. Cicho, pięknie. Szłam w górę Amazonas i dalej w stronę wylotu z miasta na Levanto. 5:30, noc, a ja mam wspinać się pod górę? Nie chciałam, żeby wstanie o tej nieludzkiej porze zakończyło się porażką. Pytałam, szukałam, przechodziłam przez wykopki. Na wskazanym skrzyżowaniu pod latarnią czekał jakiś mężczyzna. Stwierdziłam, że pewnie też wybiera się do Levanto. I tak staliśmy razem, co pewien czas przechodzili ludzie przygotowujący się do kolejnego dnia. Przyszło dwóch chłopaków. Nic nie przyjeżdżało. O 6:09 pojawił się bus jadący do Levanto, ale w przeciwną stronę, chciał jeszcze zebrać pasażerów z Chachapoyas. Naśladowałam panów i czekałam dalej. O 6:13 przyjechała taksówka. Kierowca twierdził, że za cenę busika – 6 soles od osoby – zawiezie naszą grupkę. Wsiedliśmy. Taksówce brakowało paru elementów, w tym okienka koło mojej głowy. Myślałam, że zamienię się w sopelek, kiedy tak z otwartymi oknami mknęliśmy nad ranem, jakby nie było w samym środku zimy, w stronę przełęczy. A ja w samej bluzie. Zatrzymaliśmy się jeszcze na zakupy. I wymienić bańki na mleko. Na przełęczy trzeba było dolać czegoś pod maską. Jeden z chłopaków korzystając z sytuacji, że odeszłam porobić zdjęcia, odwrócił się za potrzebą, ale niestety nie zdążył zakończyć do mojego powrotu. Swojsko. Widoki zapierały dech w piersiach.
całe Levanto, jak na dłoni... i schody na których ćwiczyłam sprint ;)

Levanto było pierwszym osiedlem Hiszpanów w regionie, założonym w 1538 roku zanim uderzyli na Chachapoyas. Oczekiwałam miasteczka. Albo chociaż sporej wioski. Popełniłam błąd nie kupując prowiantu w jedynym sklepiku w centrum, który jednocześnie był sklepem i pokojem dziennym właścicielki (Hi-fi i telewizor na ścianie, obok lodówka), przez to do 11 pozostałam na 400 ml napoju kupionego poprzedniego dnia. A było sporo wspinania i błądzenia. Najpierw wspięłam się ze wsi do poziomu drogi, którą przyjechałam. Weszłam na „Camino pre hispanico” wierząc, że doprowadzi mnie do Yalape. Zapytany o drogę pan stwierdził jednak, że pokaże mi krótszą drogę i pójdziemy „huntos”.  Sprowadził mnie do drogi, na której chwilę wcześniej byłam i kazał iść w przeciwnym kierunku. Gdzieś tam koło domeczku ma być wejście. Szłam. I szłam. Cały spacerek według przewodnika miał trwać 30 minut. Powoli traciłam nadzieję, że cokolwiek tego dnia zobaczę. Aż dotarłam do znaku Yalape. Brama była jednak zamknięta. Chwilę wcześniej we wsi, jeden z zapytanych o drogę panów twierdził, że nie znajdę szlaku, czyhają na mnie zwierzęta i muszę czekać na przewodnika, bo bez niego umrę. Czekać? Przeszłam przez bramę. Przecież tylko on mówił, że nie mogę. Z 7 innych osób nie wspominało niczego o żadnym zakazie. Wciąż jednak obawiałam się, że ktoś z zza drzewa poszczuje mnie psami. Okazało się, że problem był inny, a ja dzięki niemu dowiedziałam się skąd Chachapoyas mieli wodę. Po 10 krokach w trawie moje buty i spodnie do połowy łydki były całkiem przemoczone. Szłam w górę, bo miałam wrażenie, że właśnie pod górę kazano mi iść. Tak naprawdę nie miałam zielonego pojęcia gdzie się kierować. Nie było żadnego szlaku. Po prostu szłam łąką. Było cudnie. I trochę strasznie. Dotarłam do murów, były jednak albo ciągłe, albo tak zarośnięte, że naprawdę potrzebowałabym maczety aby odnowić ścieżkę. Wciąż się nie poddawałam. I wciąż tak naprawdę nie wiedziałam czego szukam.
Yalape
W przewodniku znalazłam informację o „overgrown ruins, that seem to have been massive residential complex”. Szczerze mówiąc oczekiwałam aż do samego przekroczenia murów, że zastanę jakąś starą, pohiszpańską hacjendę. Znalazłam drugie co do wielkości po Kuelap osiedle Chachapoyas w regionie. Zorientowałam się dopiero patrząc na charakterystyczny dla domu szamana znak oka pumy. Czułam się jak – wybaczcie – pieprzony Indiana Jones. Nie mogło być lepiej. Wciąż się jednak bałam. Tym razem - w przeciwieństwie do Kuelap - byłam sama. Przedzierałam się przez – w zasadzie – las deszczowy. A jeśli Chachapoyas czcili pumy i węże... to czy zniknęły one do dzisiaj?

Po zwiedzeniu ruin zeszłam do poziomu drogi, przemoczona i umierająca z głodu. Świadoma, że kiedy wspinałam się na wzgórze, drogą w dole nie jechało prawie nic. Raczej nie zanosiło się, że uda mi się dotrzeć jeszcze tego dnia do Karajii. Jedna smętna ciężarówka minęła mnie nie zwracając uwagi. Zaczęłam iść w stronę wioski. Kiedy szłam już jej uliczkami jakiś busik jechał równoległą drogą. „Jeśli to była moja jedyna szansa – umrę”. Zeszłam do punktu informacji turystycznej, o tej porze już otwartego (Takie punkty nie są tu normalne, po prostu Yalape okazuje się być naprawdę ważnym choć zapomnianym dotychczas miejscem, od przyszłego roku już tak jednak nie będzie, bo rząd przeznaczył sporo kasy na przygotowanie obiektu dla turystów. Jeśli przyjedziecie tam za jakiś czas nie będzie już zabaw w Indianę Jonesa, tylko bilety i elegancka ścieżka. Myślę, że wciąż będzie masę innych miejsc ukrytych przed ludźmi, bo ogarnięcie całej peruwiańskiej spuścizny wydaje mi się ciężkie do wykonania).
„Jak mogę dostać się do Chachapoyas?”
„O widzisz busa? Właśnie wyjechał do Chachapoyas.” Po czym zaczęło się gorączkowe poszukiwanie telefonu z kasą na koncie, z którego możnaby zadzwonić do kierowcy, bo przecież wszyscy się znają. Skończyło się na moim ;). Oczywiście nie ja rozmawiałam.
„Mówią, że poczekają na końcu schodów. Leć, leć” I tak, minąwszy miejsce w którym miałam teraz być niecałe 20 minut temu, biegłam z powrotem. Siedem osób, które spotkałam na ryneczku i tyleż samo na górze schodów dopingowało mi w moim biegu. Znów nie kupiłam jedzenia. Myślałam, że wyzionę ducha, ale wsiadłam. 
Ledwo unormowałam oddech, ktoś zagadał do mnie z tyłu. Z hiszpańskim ciężko. To może francuski, angielski? Słucham? Ktoś z wioski mówi w trzech językach? Zaczęliśmy rozmawiać po francusku. I oto w busie z maleńkiej wioski pod Chachapoyas spotkałam jednego z ludzi, którzy idą przez świat. Idą. Korzystają ze stóp. Prawie wyłącznie. Dawid jest 34-letnim Węgrem, który zaczął iść 3,5 roku temu. Poszedł – jak wszyscy startujący w Europie – najpierw na wschód. Kiedy doszedł do Azji południowo- wschodniej posiedział tam odpowiednio długo i zakochał się w Indonezji, poleciał do Meksyku. I tak, lądem dotarł do Chachapoyas. Gadaliśmy po francusko - hiszpańsku, włączając rodzinę z Levanto u której spał tej nocy, przez całą drogę. Była masa śmiechu. I po raz pierwszy nazwano mnie Gringą.
Kiedy dojechaliśmy kierowca okazał się członkiem całej rodziny i stwierdził, że tak po prostu wszystkich wiózł i nie może ode mnie wziąć kasy. Poszliśmy z Dawidem do „Chachapoyas backpackers”, bo twierdził, że właściciele to jego znajomi. Zjedliśmy później razem z z Philipem i żoną Jose lunch (i w zasadzie mój pierwszy posiłek), ale historia Dawida jakoś nie przekonywała Philipa, był raczej skłonny uznać go za szaleńca.
Ponieważ Philip czuł się na tyle lepiej, aby wyruszyć w drogę powrotną, ale nie na tyle, żeby szybko spakować się i w międzyczasie pojechać jeszcze do Karajii, kupiliśmy bilety do Trujillo i leniliśmy się przez resztę dnia pijąc na przykład sok z manioka. I odkrywając kolejne uliczki Chacha, gdzie można znaleźć ciekawie nazwane restauracje. Z tymi nazwami w Peru (i przypuszczam całej Ameryce Południowej) jest osobliwie. Stacja benzynowa „Gwiazda Dawida”, sklep spożywczy „Serce Jezusa”. I chociażby nasz przewoźnik do Chacha – “Matka Boska z góry Karmel”. Zastanawiam się z jakiego powodu Peruwiańczycy tak nazywają swoje przedsiębiorstwa.
Te dwa dni sprawiły, że odżyłam. Podróżowanie znowu było prawdziwą przygodą.
Ponieważ ostatni post o Trujillo będzie ostatecznie jednym wielkim workiem moich peruwiańskich spostrzeżeń, których wcześniej nie opisałam, muszę coś napisać też tutaj. Będzie po raz kolejny o autobusach, tym razem dalekobieżnych. Kiedy miałam tu przyjechać, zebrałam informacje o tym, że pasażerowie przy wchodzeniu do autobusu są filmowani, autobusy mkną jak oszalałe, aby nie zatrzymały ich napady z bronią i inne tego typu ciekawostki. Oczywiście przy podróżowaniu „dobrymi” liniami. Podróżuję
jednak dobrymi liniami (nie najlepszymi, ale po co komu szaleństwa na pokładzie), a autobusy zatrzymują się i dobierają ludzi po miasteczkach. I nic nam się dotychczas nie stało. Ostatnia wyprawa Chachapoyas – Trujillo „Kuelapem”, była też o tyle zaskakująca, że firma ta zatrzymuje się na dworcach tych linii „dla ubogich”. Dokładnie tam gdzie byłam na swojej „randce”. Przeszliśmy więc z Philipem nieświadomie chrzest. I żyjemy. Wciąż pragnę zaznaczyć, że „Kuelap” był polecany przez Jose ;).


sobota, 20 lipca 2013

Chachapoyas utartą ścieżką



Tym razem piszę już z Trujillo i zacznę nieco refleksyjnie, musicie mi to wybaczyć.
mury otaczające Kuelap

Udało nam się wrócić, kiedy Philipowi się polepszyło. Wbiliśmy się więc akurat w przerwę, bo w autobusie z kolei ja zaczęłam czuć, że coś się zbliża. Cały dzisiejszy dzień przespałam mając nadzieję, że kiedy odpocznę, przejdzie samo. Przechodzi tak sobie. W tym czasie Philip kupił bilety do Mancory, gdzie jest ciepło, są plaże, idealne warunki do surfingu i tłumy Gringos. Spotkał też część naszej ekipy ze szpitala, z którą pojechał na sandboarding. Taki snowboard na piasku. Przez cały pobyt miałam nadzieję, że uda mi się na to wybrać, ale niestety, nie potrafiłam zrobić nawet 3 kroków.
Kuelap ma 3 wejścia - to służyło lamom i służbie
 Piszę to jednak dlatego, że kiedy leży się tak samemu w pokoju i umiera, daleko od domu i bez jakichś szczególnych rozrywek, myśli się tylko o jednym – żeby wrócić. Albo żeby chociaż Ci wszyscy, z którymi jest się naprawdę zżytym byli przy Tobie, pogłaskali Cię po głowie i powiedzieli, że wszystko będzie dobrze. Potem z kolei się o całym zdarzeniu zapomina i chce dalej korzystać z życia, odkrywać kolejne miejsca i poznawać nowych ludzi. Coś jednak się zmienia i jakaś myśl pozostaje. 
Reksio przestraszył lamy :(
 Gdybym więc prawie 2 razy znalazła się na granicy z powodu malarii myślę, że coś by się we mnie zmieniło i przestałabym być wiecznym podróżnikiem. Chyba, że nie miałabym do czego wracać. Tego bym już nie zniosła, bo przy dużej ilości śmiechu i dobroci, nawet z najlepszymi ludźmi po drodze nie stworzysz szczególnej więzi, nie będą naprawdę się o Ciebie martwić, ani starali do końca zrozumieć. Wciąż będziesz obcy, bo więzi potrzebują czasu. A w podróży jesteśmy tak naprawdę wiecznie samotni. Przynajmniej ja tak to widzę i na chwilę obecną, kiedy wciąż jestem chora, nie chcę już jechać dalej. A będę musiała.
Kiedy spałam w autobusie z Chachapoyas do Chiclayo przyśniło mi się, że przecież wracam do domu i zapomniałam powiedzieć mamie, żeby odebrała mnie z dworca autobusowego kiedy dojadę. Bo jakoś przez ostatnie 3 tygodnie Trujillo stało się dla mnie namiastką domu i cieszyłam się, że wracam. Ale tęskniłam za tym właściwym.
Wróćmy jednak do Chachapoyas. Nasze pierwsze dwa dni (i w planach jedyne ;)) polegały na zorganizowanych wycieczkach z lokalnych biur. Było więc pięknie, wygodnie, bezproblemowo i znacznie mniej emocjonująco. Będzie w związku z tym nieco mniej tekstu, a więcej zdjęć.
Pierwszego dnia wybraliśmy się do Kuelap, czyli twierdzy ludu Chachapoyas. Chachapoyas oznacza „ludzi chmur”, nazwę tą nadali podbijanemu ludowi Inkowie. Pogoda musiała być te 500 lat temu nieco inna, bo przez całe nasze 4 dni świeciło piękne słońce, a deszcz padał raz, w nocy. Kiedy niedługo po Inkach w okolice Chachapoyas zawitali Hiszpanie, nasi bohaterowie postanowili współpracować z Europejczykami i w pewnym sensie przyczynili się do zagłady swojego pierwszego najeźdźcy. 
 Kuelap, do którego z poziomu głównej drogi najpierw jechaliśmy 2 godziny, a później szliśmy kolejne 30 minut było sporej wielkości osiedlem z dwoma poziomami, jednym dla zwykłych śmiertelników i dwoma wyższymi dla wojowników i zarządców. Cechą charakterystyczną, dzięki której 3 dni później bawiąc się samotnie w Indianę Jones’a rozpoznałam kolejne miasto Chachapoyas, było budowanie wszystkich domów w kształcie okręgu. I umieszczanie, w tych ważniejszych, znaków symbolizujących czczone przez nich zwierzęta - węża, pumę i kondora. W Kuelap znajduje się jednak 5 fundamentów o kształcie prostokąta. To właśnie pozostałości po inkaskich najeźdźcach. Część całego kompleksu porasta las deszczowy pokazując warunki w jakich – mniej więcej – znaleziono ruiny. Między ruinami zaś hasały lamy. Nasze pierwsze lamy w Peru. 
tu z kolei wejście dla "ważnych"
 Razem z nami była całkiem spora grupa turystów i – co bardzo mnie rozczuliło – jeden z tych peruwiańskich zarządził grupowe zdjęcie naszej kilkugodzinnej zbiorowości ludzkiej. Z Gringos były natomiast dwie ciekawe panie – jedna Amerykanka urodzona w Peru, która wróciła tu po jakimś czasie i mieszka w Huaraz, druga – Belgijka, która jakiś czas temu po zerwaniu z chłopakiem i wylaniu z pracy przyjechała do Ameryki Południowej na 15 miesięcy. Od tego czasu jakoś tak kursuje między Europą, a Ameryką Południową, bo okazało się, że nie do końca potrafi wrócić do rzeczywistości.
paszcza Cuy'a frito
Po zwiedzaniu Kuelap zabrano nas na wcześniej zamówiony obiad. Ponieważ do wyboru był pstrąg na 10 sposobów i cuy na 2, wybrałam cuy’a, wychodząc z założenia, że kiedyś skosztować go trzeba. Mój cuy był jednak kiepsko utuczony, w związku z czym bida składała się z samej skóry i kości. Pozostaje to jednak faktem – skosztowałam świnki morskiej. Następnego dnia okazało się, że najprawdopodobniej wszystkie wycieczki z lokalnych biur mają w rozkładzie napędzanie lokalnej gospodarki przez dawanie turystom wystarczającej ilości czasu żeby zgłodnieli i zjedli coś przy konkretnym zabytku.
 Wieczorami zaczęliśmy odkrywać Chachapoyas nocą stwierdzając, że to bardzo spokojne miasteczko, w którym ciężko chyba, żeby coś się komuś stało. Po 2 dniach samotnego spacerowania po peruwiańskich wioskach i mijaniu panów z maczetami i kilofami stwierdzam, że to rzeczywiście miasta są zwykle wylęgarnią przestępczości. Oczywiście zdarzają się odstępstwa od reguły, ale na razie ich nie doświadczyłam ;).
dolina do której spływa Gocta
 Kolejnego dnia wybraliśmy się do wodospadu Gocta. Zdążyliśmy już z Philipem zdać sobie sprawę, że pomimo braku ponadprzeciętnej kondycji zostawiamy większość Peruwiańczyków w tyle, byliśmy więc jednymi z pierwszych, którzy dotarli do wodospadu. Jest naprawdę imponujący i nie mogliśmy się powstrzymać od podejścia aż pod samo jezioro, w którym się kończy. Oczywiście poskutkowało to tym, że byliśmy cali mokrzy. Do wodospadu idzie się góra, dół na początku przez łąki, a potem prawie deszczowy las około 2 – 3 godzin w jedną stronę. 
W naszej ekipie była tym razem dwójka Amerykanów, 27 – letni chłopak, który próbuje dowiedzieć się co chciałby robić w życiu i przesympatyczna nauczycielka, która po hobbystycznym studiowaniu peruwiańskich kultur 2 lata temu postanowiła wreszcie zobaczyć wszystko na własne oczy. Rok temu była w Polsce, co zawsze pozytywnie nastawia mnie do obcokrajowców. Philip z kolei stwierdził, że na pewno była lesbijką, bo miała krótkie włosy i deklarowała, że nie zamierza osiągać stabilizacji życiowej. 
I tak miał zakończyć sie nasz pobyt w Chachapoyas, gdyż mieliśmy już nawet pięknie zakupione bilety na 9:00 rano dnia następnego w okolice prawdziwych lasów deszczowych, czyli Tarapoto. Plany zaczęły się jednak zmieniać w nocy.
niestety Gocta w porze suchej to tylko 30% jego maksymalnej objętości, ale dzięki temu można podejść bliżej :)