sobota, 31 maja 2014

Po dwakroć Tuluza.

Albi
Będąc tak blisko (albo relatywnie blisko) Tuluzy, byłoby grzechem w końcu się do niej nie wybrać. Niestety mimo zwiedzenia sporej części południowo-zachodniej Francji jeszcze nam się to nie udało. Do czerwca, kiedy z kolei wybraliśmy się tam dwa razy.
w drodze do Cordes-sur-Ciel
Za pierwszym razem z Esteve podczas trzeciego z kolei, majowego długiego weekendu we Francji, tym razem z okazji Wniebowstąpienia Pańskiego.
Vive la France laïque :)!
Za drugim razem, kiedy z okazji przyjazdu Ani do Bordeaux wybraliśmy się ekipą PoLocos na festiwal Rio Loco.
Nasza – pierwsza w życiu Esteve – wyprawa autostopowa zaczęła niezbyt szczęśliwym czekaniem przez półtorej godziny u stóp naszego własnego akademika. Zlitował się nad nami kierowca tira, który widział nas wjeżdżając do miasta i zabrał wyjeżdając, po zostawieniu towaru.  Jeszcze na chwilę utknęliśmy w Langon aż szczęście się do nas uśmiechnęło i dotarliśmy do miasta przed zmrokiem. Mieszkaliśmy u Axel’a Sinclair’a (zapamiętajcie to nazwisko jako przyszłą gwiazdę muzyki francuskiej) w cudownie położonym na skraju centrum miasta bloku, który dawał świetny widok na całą starówkę. Zjedliśmy kebaba i padliśmy jak zabici.
Kolejnego, świątecznego dnia, co okazało się mieć spore znaczenie, wybraliśmy się do Albi, kryjącego jeden z francuskich zabytków UNESCO czyli warowną katedrę świętej Cecylii. Poza nią jest tam też muzeum Toulouse-Lautrec w Palais de la Berbie, czyli pałacu samego biskupa.
Zarówno Albi jak i Tuluza znane są z bycia „różowymi miastami” i enigmatycznego „pastel” od którego nazwę wzięło w Tuluzie sporo knajp, a nawet karta systemu transportu publicznego. Nazwa „ville rose” wzięła się od wykorzystywanej w regionie do budowy wielu miast terakotowej cegły. Pastel to natomiast pozyskiwany z rośliny o nazwie urzet barwierski niebieski barwnik, na którym najpierw Albi, a potem Tuluza zbiły fortunę, do czasu sprowadzenia do Europy indygo (również rośliny, choć bardziej egzotycznej) przez Portugalczyków.
Katedra Sainte Cecile, Albi
W Albi trzeba na pewno zajrzeć do wnętrza katedry, zerknąć na ogrody pałacu biskupa i przejść się na jeden z mostów. Nam, w drodze do Cordes-sur-Ciel, gdzie - chcąc nie chcąc z braku komunikacji publicznej w dni świąteczne - musieliśmy się wybrać stopem, udało się dotrzeć do mostu 22 sierpnia 1944 z którego roztacza się śliczny widok na całe stare miasto.
Z uwagi na brak transportu autostop działał znakomicie (mimo naprawdę ograniczonego ruchu). Szybko znaleźliśmy się więc w Cordes, które zdecydowaliśmy się zwiedzić na podstawie przepięknych zdjęć jakie można znaleźć w internecie. Nasze wyobrażenia zostały jednak skorygowane przed dotarciem do niego. Cordes miało być miasteczkiem istniejącym tylko i wyłącznie dla turystów w stopniu zbliżonym do Saint-Paul-de-Vence na Lazurowym Wybrzeżu. Na szczęście Midi Pyrenees to nie Cote d’Azur i mimo galeryjki za galeryjką na głównej ulicy, dało nam się znaleźć parę pustych zaułków.
Z powrotem mieliśmy równie duże szczęście do stopa i pod samo mieszkanie podwiózł nas uroczy, posiwiały potomek polskich Lwowiaków.
Monument aux Combattants de la Haute-Garonne, Tuluza
Wieczór i kolejny dzień przeznaczyliśmy na spacery po Tuluzie, odkrywając modną dzielnicę Carmes i centrum z Capitole – urzędem miejskim, katedrą Saint Sernin, kościołem Jacobins i Musee des Augustins.
W mieście można natknąć się też na przepiękne miejskie rezydencje z Hotel d’Assezat przy Pont Neuf (wbrew pozorom najstarszym, jak Pont Neuf w Paryżu) na czele.
Wybraliśmy się też do dwóch ogrodów – japońskiego i Jardin des Plantes znajdującego się całkiem blisko Canal du Midi. O ile lepszy ogród japoński można znaleźć we Wrocławiu, o tyle w Jardins de Plantes w którym znajduje się też Muzeum Historii Naturalnej można zrobić sobie całkiem przyjemną przerwę.
Tego samego dnia, po godzinnym przebijaniu się na przedmieścia Tuluzy, w czasie którego zmoczyło dość porządnie nas i cały nasz dobytek odnaleźliśmy naszego kierowcę, który w ramach blablacar miał nas zabrać do Saint Gaudens...
Kolejna wizyta w Tuluzie w niczym prawie nie przypominała pierwszej. Tym razem wybraliśmy się tam polskim, czteroosobowym składem z okazji przyjazdu Ani i festiwalu muzyki karaibskolatynoskiej „Rio Loco”. Mieszkaliśmy u przesympatycznego Cive o chińskich korzeniach, który był moim i Esteve niedoszłym hostem. Świeciło piękne słońce, a otaczająca nas Tuluza, być może ze względu na wydarzenia w ten weekend, była jeszcze bardziej alternatywna i jeszcze bardziej odróżniała się od nieco snobistycznego Bordeaux niż poprzednim - deszczowym - razem.
Być może szybciej niż przy pomocy carpoolingu dotarłyśmy z Anią stopem do ścisłego centrum, wysiadając przy Allees Charles de Fitte przy której znajdują się chyba najtańsze second handy jakie dotąd widziałam we Francji. Były dość szczególne - część z nich zbierała pieniądze na cele charytatywne, a ich „obsługa” (a raczej ludzie na rzecz których te sklepy zarabiały) wciąż siedziała kiedy inni zamykali, poczęstowała nas melonem i zaprosiła do przymierzania ciuchów w zapleczokuchni. Kiedy natomiast porzednim razem mieszkaliśmy u Axel'a polecił nam ulicę Peyrolières w centrum miasta z modnymi second handami w stylu vintage. Starannie wybrane ciuchy, klientela i „specjalizacje” np. w przebraniach, bieliźnie czy latach 30., raj hipsterów. W Tuluzie będzie coś dla każdego:).
Tuluza, Capitole i symbol regionu Midi-Pyrenees - croix occitane

Z Charles de Fitte miałyśmy już dwa kroki do Prairies des Filtres, parku nad rzeką w którym odbywało się „Rio Loco”.
Orlando Poleo y su chaworo oraz "intermittents" podczas sobotnich występów
Kiedy jechaliśmy do Tuluzy nie byliśmy nawet pewni czy „Rio Loco” się odbędzie. Od pewnego czasu pracownicy dorywczy, siła robocza festiwali, z krótkoterminowymi umowami i obcinanymi przywilejami socjalnymi, którymi inni wciąż dysponują, strajkują blokując koncert za koncertem. W związku z protestami środowe wydarzenia „Rio Loco” się nie odbyły, czwartkowe ucięto w połowie, a los weekendu wciąż się ważył kiedy wyruszaliśmy (tak naprawdę nie do końca wiedząc kto i o co protestuje).
grafika tegorocznej edycji festiwalu
Ostatecznie pracownicy festwialu postanowili „podarować” mieszkańcom Tuluzy festiwal. Zgodzili się na jego kontynuację pod warunkiem, żę będzie darmowy, koncerty o godzinę krótsze, a między nimi głos będzie oddany im – „intermittents”. Wszędzie wisiały też hasła propagandowe i rozdawano ulotki. Sam festiwal był świetny. Była nie tylko dobra muzyka, ale też latynoamerykańskie filmy, wystawy, sklepiki i... stoiska z pysznym jedzeniem ciągnące się przez cały teren festiwalu. W sobotę udało nam się spacerowym tempem, tym razem przy pięknej pogodzie, zwiedzić miasto. Zorientowaliśmy się, że w Capitole chyba codziennie odbywają się śluby (nam udało się trafić na bardzo malowniczy, arabski), a równolegle do „Rio Loco” miało miejsce wydarzenie z cyklu pride. Ze wszystkich prezentowanych haseł najbardziej zaskoczyło mnie, że „osoby homoseksualne nie mogą oddawać krwi”. Wszędzie tak jest?


W niedzielę mieliśmy wracać, ale bezpośrednie wracanie do Bordeaux z rana byłoby przecież nudne. Przekonanałam więc wszystkich żebyśmy próbowali łapać stopa w dwóch kierunkach – jedna para na Auch – stolicę rolniczego Gers, a druga do Moissac z pięnym opactwem znajdujące się przy autostradzie w kierunku Bordeaux. Pierwszy samochód, który się zatrzymał i zabrał Mateusza z Esterą kierował się na Auch, decyzja więc zapadła. 
Bazylika Saint Sernin, Tuluza
Jakiś czas później zabrał nas Jo, bardzo sympatyczny nurko-pielęgniarz (był w trakcie studiów pielęgniarskich, a przez parę wcześniejszych lat pracował jako instruktor nurkowania w Egipcie, Tajlandii i na Korsyce). Bardzo starał się nam pomóc kiedy okazało się, że drogą przy której planował nas zostawić nic nie jedzie. Okazało się że w okolicy znalazła też się Estera z Mateuszem, zaczeliśmy więc w trójkę ich szukać. W piątkę pojechaliśmy na dworzec gdzie okazało się, że i kolej strajkuje, a następny pociąg będzie za 4 godziny. Wróciliśmy więc na „najlepszą” drogę w kierunku Auch i pożegnaliśmy Jo. Spędziliśmy przy niej 2 godziny rozmyślając o tym, że chyba przyjdzie nam nocować u jego rodziców, co zaproponował odjeżdżając. Ostatecznie stanęło na tym że wracamy przez... Tuluzę i poczłapaliśmy łapać stopa tam stąd przyjechaliśmy.
Kiedy trafiliśmy na obwodnicę miasta i wszyscy którzy się zatrzymawali jechali przede wszystkim w inne miejsce Tuluzy, podjęliśmy decyzję o wypróbowaniu miejscówki poleconej przez Cive. W tym celu wybraliśmy się metrem na północne obrzeża miasta i chyba dobre 40 minut szliśmy dalej szukając dogodnego miejsca ze zjazdem na Bordeaux. Była 19:00. Znalazłszy się już w takim miejscu postanowiliśmy się podzielić, żeby nie straszyć kierowców naszą czteroosobową grupą. Skończyło się to tym, że kiedy Estera z Mateuszem byli o 21:00 już w połowie drogi, my nerwowo, wciąż w tym samym miejscu, przeglądałyśmy oferty z carpoolingu. Postanowiłyśmy wykorzystać naszą ostatnią szansę przed zapadnięciem całkowitego zmroku i o 22:00 ruszyłyśmy się... na bramki wjazdowez osobą jadącą w nieco innym kierunku. Tam na szczęście los w końcu się do nas uśmiechnął i zabrał nas pewien pan jadący do naszego przytulnego Gradignan na egzamin z fizjoterapii. W ten oto sposób przejazd z Tuluzy do Bordeaux zajął nam rekordowe 12 godzin... ale jaką przyjemnością było znalezienie się po takim dniu we własnym łóżku!
Tuluza tęczowa

piątek, 16 maja 2014

StEmi czy nie StEmi?


W pierwszym tygodniu po moim pojawieniu się na oddziale chirurgii pokarmowej okazało się, że Francuzi są nieco zakręceni. Ponieważ był to ostatni tydzień pobytu na tym oddziale dwójki internów płci męskiej (czyli lekarzy w trakcie specjalizacji, którzy rotują między oddziałami i szpitalami mniej więcej co pół roku) psotne, młode pielęgniarki postanowiły ich stosownie pożegnać. W związku z tym przez cały dzień kontakty, klamki do pokojów pacjentów i wszystkie inne obiekty, których możnaby potencjalnie dotknąć, nasmarowane były różnego rodzaju pastami, kremami z wazeliną i maściami. O tak dla zabawy, jak w zieloną noc. Później chłopcy się włączyli i już wszyscy (poza nami – studentami, którzy po prostu staraliśmy się w odpowiednim momencie uchylać) biegali po oddziale prowadząc regularną wojnę przy pomocy wypełnionych solą fizjologiczną strzykawek do lewatywy i prowadząc jednocześnie wizytę. Co najlepsze, wszystko spotkało się z pełną akceptacją ze strony pacjentów.
Saint Emilion
Jak więc widać, atmosfera nawet na dość poważnej chirurgii przewodu pokarmowego (ale zawsze chirurgii) jest całkiem, hm, luźna. Niemniej jednak, kiedy na oddziale zjawia się profesor żarty idą na bok.
Dzisiaj natomiast, koło 9 rano kiedy na dworze było po prostu chłodno, a podwórko szpitala wciąż było zacienione, wybraliśmy się - externi, interni i chef de service - na kawę. I kiedy mieliśmy je już w ręce ktoś zaproponował wypicie ich na dworze. Byliśmy w samych fartuchach z krótkim rękawkiem, ale nikomu, nawet Arthurowi z Tahiti czy Kevinowi z Reunionu, nie było zimno. Poza mną, która trzęsłam się jak osika. Powoli dochodzę do wniosku, że to ludzie z "południa", nawet takiego jak Hiszpania, są bardziej przyzwyczajeni do zimna niż my, rozpieszczeni ciepłymi ubraniami i cudownie grzejącymi kaloryferami, których oni nie posiadają.
Post ten powstał jednak przede wszystkim dla nas – tu będących – ku pamięci, aby w przyszłości nie umnęły nasze perypetie w drodze do pobliskiego Saint Emilion, w którym akurat w pierwszy majowy weekend były drzwi otwarte winnic, a w którym podczas Erasmusa jeszcze nikt nie był. Jechała nas 5, więc niestety musieliśmy przeprowadzić selekcję kto pojedzie autobusem i stopem (bo bezpośrednie kursują do Saint Emilion z Bordeaux tylko latem), a kto bezpośrednim covoiturage’m z dziewczyną z którą udało mi się umówić poprzedniego dnia. Z uwagi na przypadłości takie jak niepokonana (później wbrew wszystkiemu jednak pokonana) niechęć do jazdy autostopem, samochodem miała jechać Aga, Estera i Esteve, a stopem ja z Matt’euszem.
jedna z winnic w pobliżu miasteczka
Z Matt’em wyruszaliśmy wcześniej i potrzebowaliśmy nieco ponad godziny, żeby dotrzeć w miejsce odjazdu autobusów w La Buttiniere. Niestety mieliśmy lekki poślizg, ale ponieważ do autobusu (którym jadąc mieliśmy sporą szansę na spóźnienie) było wciąż 9 minut, postanowiliśmy sprawdzić czy tramwajem nie będzie szybciej. Po dotarciu na przystanek, okazało się że tramwaj przyjedzie jeszcze później, zaczęliśmy się więc cofać do najbliższego przystanku autobusu. I wtedy pojawił się w zasięgu wzroku. Zaczęliśmy biec, ale ponieważ – jak wiadomo – jestem wyśmienitym biegaczem, zostałam mocno w tyle, krzycząc do Matt’a żeby poprosił kierowcę o zaczekanie aż dobiegnę. Widziałam jak Matt’eusz wsiada, a autobus jak gdyby nikt, wypluwając płuca, za nim nie
słowo o butelkach (francuska wikipedia)
biegł, wrzucił migacz i... odjechał. Z Matt’em który tak naprawdę nie wiedział gdzie, w co i jak ma się dalej przesiąść. Okazało się że wskoczywszy coś tam burknął do kierowcy, ale ten – być może nie usłyszawszy – odjechał, a Matt zamiast blokować drzwi, krzyczeć i błagać, zaczął... się śmiać. Sytuacja była poważna. Kolejny autobus za pół godziny, w Saint Emilion już byłam, ale ponieważ inni też jechali, Matt żyje nieco we mgle, a a ja już mimo wszystko wstałam o tej 7:15, wzięłam miejski rower i zaczęłam „gonić” autobus. Ostatecznie, po godzinie jazdy i jednej zmianie roweru dotarłam na miejsce przed Matt’em wyprzedzając go na etapie przesiadki.

Kiedy po tej porannej rozgrzewce wsiedliśmy do autobusu, napisała do mnie właścicielka samochodu, informując pół godziny przed wyjazdem, że skoro nie potwierdziliśmy przejazdu (a dokładnie się z nią umawiałam), zgodziła się poprzedniego wieczoru wziąć jeszcze dwie osoby i w związku z tym zostały jej dwa miejsca. A oczywiście cała trójka była już na miejscu, czekając na nią. Postanowili się z nią spotkać i zobaczyć co się wydarzy. Skończyło się na tym, że czekali jeszcze 10 minut na dziewczynę, która się spóźniała, ale ostatecznie – niestety – przyjechała. Z ekipy odpadała nam więc chora Estera.
Tymczasem my już dojechaliśmy do Libourne i idąc przez miasteczko udawaliśmy, że łapiemy stopa. Ostatecznie udało się chyba po ładnych 40 minutach marszu i do Saint Emilion wjechaliśmy z panią, która już biorąc nas była spóźniona na chrzest siostrzeńca swojego brata :p.
Kiedy udało nam się znaleźć z Agą i Esteve, zrobiliśmy rundkę po zapchanym turystami miasteczku i udaliśmy się na degustację win, która była naszym celem. Pierwsza „cave”, jeszcze w mieście, miała (zaskoczenie!) śliczne piwnice z poukładanymi w eleganckie ściany butelkami z różnych roczników i dysponowała wyborem win z różnych winnic z okolic Saint Emilion. Degustacja w niej zdecydowanie odstraszyła Polaków, którzy przyszli w trakcie naszej prezentacji, bo należało albo kupić butelkę wina albo zapłacić 4 euro od osoby. Niestety nie wymienię nazw win, które były degustowane, bo oficjalnie przyznaję się, że nieszczególnie interesuję się winem.
Aga i Matt degustują
Po szybkich ustaleniach, że nie mamy ochoty zabierać się z powrotem ze znienawidzoną dziewczyną z covoiturage, zaczęliśmy iść w stronę Libourne (około 8 kilometrów) zawijając po drodze do winnic uczestniczących w dniach otwartych. Tam było już nieco bardziej swojsko, wina prezentowali nam właściciele, opowiadali o tym jak je smakować, a w jednej można było też przejść się po zabudowaniach do których przygotowano przewodniki audio, objaśniające etapy produkcji wina.


Dowiedzieliśmy się na przykład, że „butelka” to tak naprawdę nazwa rozmiaru 0,75 l wina, inne są na zdjęciu powyżej. Z wielu instrukcji obsługi wina zapamiętałam jedną – jeśli wino jest młodsze niż 10 lat należy je wczesniej otworzyć, przelać do karafki i zostawić do oddychania na 4-6 godzin przed degustacją. Zdecydowanie zastosowaliśmy tą poradę kupując parę dni później wino w drodze na imprezę.
krużganki jednego ze starych klasztorów Saint Emilion
(w średniowieczu było ważnym ośredkiem religijnym w regionie)
Poprzednim razem, kiedy byłam w Saint Emilion poza dniami otwartymi, taką mini wycieczkę po winnicy i chateau zorganizowano nam osobiście, zupełnie za darmo i specjalnie dla nas, a dla mnie, szczerze mówiąc jest to ciekawsze od degustacji ;).
Po przejściu ładnego kawałka drogi i z odpowiednim poziomem alkoholu we krwi przy całkiem ładnie świecącym słońcu, niektórych już bolała głowa, ale mimo mojego zrezygnowanego machania kciukiem nikt nie chciał wziąć nas na stopa. Więc szliśmy. Ostatecznie, po jakichś 5 kilometrach ktoś zatrzymał się i zabrał mnie z Esteve, będąc – wbrew wielkiej niechęci – pierwszym autostopem jego życia. Chwilę później Aga z Matt’em poszli w nasze ślady i odnaleźliśmy się na dworcu, skąd już całkiem normalnie pojechaliśmy z powrotem autobusem.