czwartek, 26 grudnia 2013

W krainie kłód “srających” prezentami

Estelada jest modyfikacją Senyery, flagi symbolizującej obszary dawniej należące do królestwa Aragonii (w tym Katalonię). Do Senyery dołączono gwiazdę aby podkreślić dążenie do niepodległości.
W całej Barcelonie roiło się od mniejszych i większych, prawdziwych i plastikowych uśmiechniętych kłód drewna na nóżkach. Miały czerwone katalońskie berety i czerwone płaszczyki. Otaczały mnie. Nie miałam halucynacji. Tak właśnie Katalończycy świętują Boże Narodzenie. Z odsieczą przyszedł mi sprzedawca pamiątek pod Sagrada Familia, który zaopatrzył mnie w taką oto uroczą karteczkę.


Caga Tio
Kiedy przeczytałam ją po po odejściu od stoiska dostałam napadu wręcz histerycznego śmiechu. „Srająca” kłoda drewna wydawała się zbyt dużą abstrakcją, uznałam więc słowo „shit” za zabawny błąd językowy spowodowany tłumaczeniem w google translate. Nic bardziej mylnego. Tuż przed Bożym Narodzeniem do każdego domu trafia „Caga Tio”. Należy bić go patykami i śpiewać mu piosenki dzięki czemu pod koniec tych wszystkich operacji pod płaszczykiem zostawi dla nas piękną prezentową „kupkę” (jak można zauważyć w piosence często złożona jest z jedzenia). Serio.
Dzięki całej tej bożonarodzeniowej eskapadzie zobaczyłam jarmarki chyba w pięciu miastach :).

W Barcelonie, w ramach couch requesta na ostatnią chwilę, przygarnął mnie mieszkający w Hiszpanii już od 8 lat Peruwiańczyk, Guillermo. Guillermo, poznawszy już wiele – głównie – Polek, był zaopatrzony w stosowne zapasy herbat do dyskusji z kolejną Polką na wszelkie życiowe tematy. Wśród nich nie mogło oczywiście zabraknąć rozmów o samych Polkach i Polakach. Po raz pierwszy usłyszałam więc, że ktoś ma nas za naród niesamowicie liberalny, wyzwolony i frywolny zarazem. A wszystko przez dwie byłe współlokatorki Guillerma z Polski cieszące się w Barcelonie nieskrępowaną wolnością od codziennych zmian partnerów po śmiałe eksperymenty, które być może przenoszą się na Warszawę, ale nie odzwierciedlają całego kraju. 
Park Guell
Kraju, w którym w chwili obecnej 25% społeczeństwa popiera partię bardzo konserwatywną, sympatyzującą z Kościołem i ruchami pro-life (tej ostatniej części o najnowszych sondażach dowiadziałam się już po powrocie do kraju). Wyprowadziłam więc – w moim mniemaniu – Guillerma z błędu. Polki w ujęciu ogólnonarodowym bardziej przypominają Gruzinki czy Peruwianki, niż Francuzki, które wg artykułu w najnowszej „Polityce” korzystają z męskich usług wrzucając sobie chłopca do internetowego koszyczka, zamiast znosić go na codzień w ramach związku. Choć wolałabym, żeby Polska była jakimś rajem pośrodku – pełnym partnerskiej miłości i z seksem sprawiającym przyjemność, który nie jest tabu.
Rozmawialiśmy też oczywiście o Katalonii, zastanawiając się czy w przypadku ewentualnego referendum na temat odłączenia od Hiszpanii, nie-rdzenni Katalończycy jak Guillermo czy Mario Vargas Llosa (którzy  mają ponoć podobne, przeciwne odłączeniu poglądy) mieliby prawo głosu. Społeczeństwo jest ponoć podzielone w tej kwestii 50/50. Przy okazji odsłonięto przede mną kolejną twarz autonomicznych regionów hiszpańskiej północy. W moim umyśle Katalonia z krajem Basków już dawno wyszły z jaskini przestając być obrzydliwymi terrorystami. Już wiedziałam, że chcą się odłączyć, bo są bogatsi i w pewnym sensie dofinansowują nieco południowe fiesty i siesty, czego robić nie chcą. Życie jest jednak jeszcze bardziej przewrotne, a Katalończycy patrzą z góry na wszystkich z południa kraju, uważając się za wiele lepszych. Z posuwających się do ostateczności ofiar do agresorów – ot, szybka ewolucja! Myślę, że jednak sprawa wymagałaby lepszego poznania przez mieszkanie w Hiszpanii, żeby dowiedzieć się jak to naprawdę jest.
 Pewnie połowa z Was była już w Barcelonie, nie ma więc wielkiego sensu szczególnie wychwalać tego miasta. Po prostu trzeba się tam choć raz pojawić! Ja byłam zachwycona. Guillermo mieszkał w Barrio Gracia, dzielnicy która ostatnio staje się coraz bardziej popularna. Znajduje się na linii łączącej stare miasto (Ciutat Vella) i Park Guell, gdzie wybrałam się z samego rana. Pomimo faktu, że był pierwszy dzień zimy i zbliżały się święta (albo może też z tego powodu) Barcelona była pełna turystów. Największą kolejkę udało mi się odnaleźć przed muzeum Picassa, którego zwiedzanie zostawiłam w związku z tym na nieco bardziej sprzyjające okoliczości.
Mim, Les Rambles i turyści
W Parku Guell dopiero od 3 miesięcy wprowadzono opłaty za wstęp. Od teraz w każdym strategicznym miejscu turystycznym w Barcelonie zapłacimy między 6 a 8 euro – w parku, katedrze czy Sagradzie Familii (jedynym rozwiązaniem na uzyskanie darmowego wstępu do parku Guell, gdy macie więcej czasu na Barcelonę, wydaje się w tym momencie ta strona:)). Moim planem było przemieszczanie się jedynie na piechotę, gdyż według mnie tak lepiej poznaje się miasto. Spotkało się to jednak z pewnym zdziwieniem Hiszpana, którego w okolicach parku zapytałam o kierunek na Sagradę Familię. „Ooo, to tylko metrem, musisz się wrócić i nim pojechać. Inaczej nie dotrzesz do Sagrady”. Pół godzinki później doszłam do kościoła. Widać w Hiszpanii panuje ten sam syndrom stronienia od przechadzek co w Peru.
Niedziela wydaje się najlepszym dniem na zwiedzaniem Barcelony – otwarte są pałace w Barrio Gotico zamknięte w ciągu innych dni, można zajrzeć do kościołów udając uczestnika mszy;).
Barrio Gotico
Następnie – kontynuując moją przypadkową wycieczkę szlakiem Gaudiego – skierowałam się w stronę La Pedrery i Casa Botllo, do których nie dotarłam, bo skusiły mnie uliczki po drodze, Parc de la Ciutadella i obietnica obejrzenia parlamentu Katalonii (który nie okazał się szczególnie widowiskowy). Dotarłam natomiast przez dość nowoczesną część miasta nad morze i idąc wzdłuż Barcelonetty wpadłam na uliczny koncert zespołu muzyki kubańskiej. W całym mieście co parę kroków można było natknąć się na jakąś muzykę i za każdym razem była inna. To flamenco przy porcie, to nastolatki zbierające śpiewaniem kolęd na podróże. Na wysokości pomnika Kolumba i ponoć dopiero nie dawno odrestaurowanych Drassanes weszłam z powrotem w miasto idąc zygzakiem, którego osią były Les Rambles. Na obszarze Barrio Gotico, czyli najstarszej części miasta wikitravel szczególnie polecała place przy których znajduje się większość najpiękniejszych budynków. Od Guillermo natomiast, który dołączył do mnie później dowiedziałam się, że przy Placa Sant Felip Neri kręcono sporo scen do „Pachnidła”. Ponieważ szłam nieco chaotycznie nie udało mi się samodzielnie dotrzeć do nieco spokojniejszej dzielnicy La Ribera, którą również pokazał mi mój host. Tam właśnie jest muzeum Picassa i dość mroczna Basilica Santa Maria del Mar.
W ostatni wieczór swojego wyjazdu byłam zaproszona przez dziewczynę z couch surfingu na koncert flamenco, ale nie starczyło mi już energii, żeby po dotarciu do mieszkania wyjść z niego ponownie.
Występy niektórych mimów potrafią ściągnąć imponującą publiczność
Następnego dnia – bardziej z powodu zgubionego biletu wieloprzejazdowego – miałam jeszcze jedną przechadzkę w stronę Placa de Espanya skąd dobrze widać wzgórze Montjuic, którego nie udało mi się zwiedzić. Na pewno jednak wrócę do Barcelony. Zwłaszcza, że znalazłam bilet :).
W samolocie – wbrew moim planom intensywnej nauki – przegadałam cały lot z chłopakiem, który definitywnie wracał z Erasmusa w Tuluzie. Ja cieszyłam się, że moja przygoda jeszcze się nie kończy, a przede mną jeszcze tysiące rozmów i znajomości nieprowadzących do nikąd, kończących się tak nagle jak się zaczęły.




Z barcelońskich uwag pratycznych – nie wierzcie, że nie istnieje miejski autobus do centrum z lotniska. Linią numer 46 bez problemu dojedziecie za 2 euro z El Prat na Placa de Espanya;)!

sobota, 21 grudnia 2013

Une voyageuse libre et liberale

Barcelona. Barcelona. Vicky, Christina. L’auberge espagnole (nic nie poradzę na to, że te słowa w mojej głowie wypowiada Romain Duris, może za dużo było tej auberge). Ale zanim Barcelona... sporo się wydarzyło.
Chateau, Carcassonne
 18 grudnia po raz ostatni w tym roku zjawiłam się na naszym oddziale. Tak w zasadzie to po raz ostatni w życiu, bo po powrocie będę na intensywnej terapii. Ponieważ była środa, zgodnie ze zwyczajem ktoś powinien przynieść ciasto. Na fali pozbywania się jedzenia z lodówki i reprymendy zarobionej poprzedniego dnia za niedostateczne zaangażowanie (z czym się nie zgadzam, z resztą pochodziło to od nielubianej stażystki), postanowiłam podreperować swój image przynosząc babeczki. No, i tak była moja kolej. W pocie czoła, angażując PJ’a do tarcia i Mateusza do pieczenia przygotowałam więc 18 marchewkowych babeczek, co ostatecznie utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak kiedyś będę mogła być Matką Polką (Polką, bo ostatnią osobą dla której PJ tarł marchewkę była jego polska babcia). Gotowałam już 3 dzień z rzędu, a babeczki zniknęły w mgnieniu oka!
Porte de l'Aude, Cite, Carcassonne
Powiedziałam też wszystkim „au revoir” i zniknęłam tego dnia dość szybko przygotowywać moją wyprawę po kraju Katarów (Albigensów) i Katalonii. Dwa tygodnie wolnego... cóż poradzę na to, że moi francuscy collegues ich nie mają. Tak smakuje wolność!
Po raz kolejny wyjeżdżając do Polski miałam swoją eskortę. Francja mnie zdecydowanie rozpieszcza. Niecałe 3 godzinki i byłam w Carcassonne, gdzie zaczęłam od spotkania z hostem, dejeneur i urządzenia się na ten jeden dzień. I po raz kolejny, podobnie do Perigord, zwiedzałam w mgle snując się po opustoszałych ulicach.
Carcassonne
Przewodnik podpowiadał, że Carcassonne było miastem-twierdzą Katarów, których w ramach papiesko-królewskiej krucjaty przegonił na południe Okrutny Szymon de Montfort. Katarzy, tudzież Albigensi byli „heretykami”, którzy nie zgadzali się z ówczesną interpretacją religii przez Kościół. Wyznawali tylko podział na Dobro i Zło. Zostały więc po nich mgliste wspomnienia, mapki i romantyczne zamki, do których wybierałam się następnego dnia. Szarość ma się dobrze.
Łapki!
widok z chateau de Queribus
W Carcassonne do zwiedzenia jest tak naprawdę Cite. Poza tym możecie jechać dalej do Tuluzy lub Perpignan. Najbardziej imponujące są według mnie dwuwarstwowe mury, odrestaurowane czy nie, robią niesamowite wrażenie. Po zwiedzeniu Cite pobłądziłam jeszcze troszkę po samym mieście i wróciłam do hosta. Gościł mnie Cyril, tata który przeprowadził się na południe z Paryża w pogoni za „domem z huśtawką dla moich dzieci w ogródku”. Muszę przyznać, że trochę mi tej huśtawki w dzieciństwie rzeczywiście brakowało. Dziewczynek niestety nie było w domu, ale cały promieniował wręcz dziećmi. Było w nim też pełno kapitalnych patentów jak na przykład kolekcja zdjęć dłoni rodziny, przyjaciół i couchsurferów (i innych części ciała) uwiecznionych dzięki kserokopiarce :).
Carcassonne i Canal du Midi natchnęły mnie do małego researchu. Kanały Europy – jakie mamy? Dla mnie to fascynujące, bo pomysł połączenia oceanu z morzem z ominięciem półwyspu Iberyjskiego brzmi jak na XVII wiek genialnie i szalenie zarazem. Tutaj znajdziecie nieco bardziej historyczny projekt Unii Europejskiej na temat kanałów wraz z zebranymi informacjami i mapką, a tu od strony praktycznej - po czym da się pływać. 
Następnego dnia w ramach programu intensywnego wykorzystywania autobusów regionalnych (Bo, słuchajcie, są za 1 euro! To tyle w temacie porad transportowych podczas tej wyprawy... Mówiłam już że jeśli kupujecie bilet kolejowy z wyprzedzeniem, gdziekolwiek bądź, nawet do Nicei - czyli na 8 godzin drogi - zawsze kosztuje 20/25 euro?) wybrałam się do miasteczka Quillan, bo tylko tam mogłam przesiąść się z z busa jednego departamentu do drugiego. Rzadko zdarza się, żeby bus z jednego regionu (Aude) przejeżdżał do drugiego (Pyrenees Orientales), ale w tym przypadku tak było. W trakcie małego researchu jeszcze w domu okazało się, że właśnie tam znaleźli ostatnie schronienie Katarzy i tam też spalono ich ostatniego prefekta. 
Chateau de Queribus
Kiedy dotarłam do Quillan, w 15 minut ogarnęłam mieścinkę, nie potrafiłam natomiast znaleźć przystanku autobusowego należącego do Pyrenees Orientales. Wiedziałam jednak że bus i tak odjeżdża za 4 godziny, w obliczu czego postanowiłam łapać stopa. A była w zasadzie dopiero 4 wyprawa kiedy robiłam to samotnie (ale wcześniej naprawdę musiałam albo jechałam naprawdę krótki odcinek). Moim pierwszym kierowcą był kierowca tira, tym razem jadący do rodziny. Dowiedziałam się, że zdarzyło mu się kiedyś jechać przez 5 dni z Węgierkami, które złapały go na Węgrzech i jechały przez Włochy do Francji. I prawie nie mówiły po francusku. Poprosiłam żeby wysadził mnie w Maury. Stamtąd było już 8 kilometrów do Chateau de Queribus. I była droga. Przez większość czasu pusta. Postanowiłam się jednak nie poddawać i szłam. Koło jakiejś psiarni, albo czegoś podobnego. Wiał wiatr, wyły psy. Zawrócić? 
i po sąsiedzku chateau de Peyrepertuse
Kiedy już byłam prawie zdecydowana, pojawił się samochód. Zaproszono mnie na pakę transita, po czym okazało się, że była to półpolska para. Polacy mieszkają więc nawet w wiosce o uroczej nazwie Cucugnan ([Kukunią] :]). Byli tak mili, że wwieźli mnie na samą górę, aż pod kasę zamku, a ja zaczęłam się zastanawiać jak dotrę do Maury tak żeby zdążyć na autobus do Perpignan jeszcze tego dnia. Z pewnością
Cucugnan, czyż nie słodkie?
nie było już szansy na odwiedzenie drugiego, ponoć bardziej imponującego chateau de Peyrepertuse. W linii prostej znajduje się co prawda 4 kilometry dalej, ale bez skrzydeł, z zejściem z jednej i wejściem na drugą górę dystans się wydłużał. Póki co zostawiłam plecak i ostrzeżona przez panią z kasy, że z uwagi na wiatr na górze powinnam trzymać okulary żeby nie odleciały (!) - co było tylko odrobinę przesadzoną radą - zaczęłam się radośnie wspinać. Na górze poza mną było tylko dwóch starszych panów, skośnooka rodzina i zapierające dech w piersiach widoki. Do zamku rzeczywiście prowadzą tylko jedne małe drzwi przez które wiatr wieje z zaskakującą siłą i prędkością. W całej konstrukcji natomiast najbardziej ujęły mnie nisze najprawdopodobniej służące do oblewania nieprzyjaciół u bram gorącą smołą. Nigdy wcześniej tego nie widziałam.
w stronę Place Arago, Perpignan
Moi starsi panowie odjechali kiedy schodziłam. Damn it! Jak ja wrócę? Przecież Chińczycy są zbyt konserwatywni żeby wziąć autostopowiczkę. Mimo to postanowiłam się na nich zaczaić. Okazało się, że byli brazylijskimi Japończykami (lub japońskimi Brazylijczykami?) i nie mieli żadnych problemów żebym z nimi jechała. Ani zjadła lunch. Ani spędziła resztę popołudnia, była ich mini-przewodnikiem podczas degustacji wina, pojechała i zwiedziła razem Perpignan. Przez popołudnie miałam więc brazylijską rodzinę z mamą, tatą, trzema chłopakami i dziewczyną jednego z nich. Byli z Sao Paulo, a para studiowała medycynę.

[Właśnie usłyszałam, siedząc w pociągu do Barcelony, że polski jest drugim, co do częstości, językiem w którym mówi się w Wielkiej Brytanii, allez les Polonais! Jest tu, w okolicach Barcelony, z kolei całkiem sporo Angoli]

wszystkie brazylijskie dzieci
Dzięki mojej rodzinie uświadomiłam sobie, że wino – widzicie – pochodzi nie tylko z Bordeaux i że jestem jego wielkim znawcą. Kiedy weszliśmy do cave cooperative pan winoroślnik zapytał czy jesteśmy wszyscy studentami enologii. Było to o tyle zabawne, że ja to ja, a moja „rodzina” chciała się napić i kupić pamiątki dla tych którzy zostali w domu. „Nie, ale studiuję w Bordeaux”. „Ach, to na pewno znasz się na winie! Wszystkie nasze wina to greneche noir (co to za szczep to greneche? Nigdy o nim nie słyszałam!), chcesz wytrawne czy słodkie?”. Od degustacji powoli zaczynało mi się kręcić w głowie, ale muszę przyznać, że zaczynałam rozróżniać smaki!
plac przed Cathedrale St Jean, Perpignan
Kiedy dotarliśmy do Perpignan trochę pobłądziliśmy i moja rodzina pojechała do siebie dokładnie zanim odnalazłam prawdziwe, całkiem ładne i stare centrum miasta. Po nieudanej próbie dostania się do pałacu królów Majorki (otoczony murem podobnym do tego z Blaye, jak z resztą sporo fortyfikacji tutaj na południu) poszłam do mojej hostki. Po raz pierwszy zdarzyło mi się być samotnie nocowaną przez dziewczynę i to taką która zaprosiła mnie sama! Była przekochaną 35-letnią, powiedzmy, hipiską. Mówiła, że po powrocie z Indii (gdzie była 1,5 roku temu) nigdy nie jesteś już taki sam, a całe mieszkanie było buddyjsko-tybetańsko-indyjskie. A na kolację naleśniki z jej regionu – Aveyron. Na kolacji zjawiła się dwójka jej znajomych, jeden po drugim, którzy mieli wspólną przeszłość i w tempie ekspresowym zostałam wciągnięta w życie i perypetie hippie-alternatywnych singli z Perpignan. Mieli nawet swój własny ogródek do którego jeździli dbać o warzywka całą paczką. Jednak Francuzi nie zawsze bywają tacy źli (połowa paczki była włosko-hiszpańska). 
Collioure
Tam dowiedziałam się też o świetnym festiwalu w Cevennach organizowanym w sporej części przez Rainbow Family, o której dowiedzieliśmy się po raz pierwszy od naszego hipisa z Batumi a także o wioskach niemieckich hipisów na Gomerze (którzy teraz mają 70 lat i wychowali już kolejną generację). Do tego wszystkiego Ben zajmowała się kręceniem z dzieciakami filmów i zastosowaniem wspólnego kręcenia filmu jako narzędzia współpracy miedzypokoleniowej. To właśnie kocham w couch surfingu.
Dzisiaj natomiast wstałyśmy skoro świt, a nawet przed nim, żeby zdążyć na północ i południe. Ben jechała do domu na święta, a ja w kierunku Hiszpanii. Pierwszym przystankiem było Collioure, urocze miasteczko ze starym kościołem i zamkiem. Obydwa, razem z sąsiednim Port Vendres, przez który niestety przejechałam tylko autobusem, serdecznie polecam, bo są przeurocze. 
Cadaques, już po hiszpańskiej stronie
Niestety autobus nie jechał do Cerbere i zatrzymał się w Banyuls-sur-Mer, w którym w zasadzie prawie nic nie ma. Podeszłam jeden przystanek próbując wyjść poza miasto i na stopa zabrała mnie mama z dwoma rozkosznymi dzieciakami. To muszę przyznać. Prawie wszystkie francuskie dzieciaki są takie słodkie. A moze wszystkie są słodkie i to we mnie się coś zmieniło?
Tak oto znalazłam się w Cerbere i nieugięta powędrowałam w stronę granicy. 4 km i będę w Hiszpanii! Wyglądało to i tak lepiej niż przerażające opisy na tripadvisorze, gdzie znalazłam jedyny komentarz „tak, wysiadasz w Cerbere, a Ciebie i Portbou w Hiszpanii skąd jest pociąg do Figueres dzieli tylko wielka góra”. Zaczęłam mieć już całkiem ładną panoramę Cerbere kiedy zatrzymała się bryka z Franche Comte. Jedzie do Portbou, to wsiadam! Mój kierowca okazał się mieszkającym od 7 lat w Hiszpanii Marokańczykiem, który na wstępie opowiedział mi o sobie całą masę historii. Pracuje jako budowlaniec, ale z wykształcenia jest informatykiem. Był też dziennikarzem w Maroku, a i w Hiszpanii od czasu do czasu coś skrobnie, prowadził szkolenia z pierwszej pomocy dla hiszpańskiego Czerwonego Krzyża. Miał w Barcelonie swego czasu 4 restauracje, a kubańskie 18-latki pracujące w jego restauracji z rozkoszą znikały z nim nocnych ciemnościach. No, generalnie to kobiety mają z niego wiele przyjemności i przecież seks to potrzeba jak jedzenie lub picie.
Empuriabrava, czyli hiszpańskie Venice Beach! Po więcej informacji o tym dziwnym miasteczku - Klik! 
Mogłabym się z tym zgodzić, problemem było jednak to że jechaliśmy sobie po Hiszpanii jego samochodem. 
Jestem człowiekiem wolnym, liberalnym czy posiadam obydwie te cechy? Dlaczego wydaję się spięta? Chyba jednak nie jestem tak liberalna jak mi się wydaje, co?
Co jak co, ale sufit Dali potrafił pomalować!
No i dobrze, być może. Kiedy ustaliliśmy już w Cadaques (zrobiliśmy mały detour po tym jak stwierdził że specjalnie dla mnie pojedzie nie do Portbou, nie do najbliższego miasta, a do Figueres), że z pewnością nic z tego nie będzie, Hasan zaczął uderzać w nutę romantyczną. W ciągu 4 godzin przeżyłam więc romans życia, od randek i poznania (które mogą trwać raptem 2 minuty) po smutne rozczarowanie. Bardzo mi przykro. Cadaques to bardzo ładne miasto, zwłaszcza obserwowane z oddali, z bliska bardziej podobało mi się w Collioure. Całe Cadaques naznaczone jest Dalim, podobnie z resztą do Figueres w którym znajduje się jego muzeum. Naprawdę podobają mi się pracę Dalego, ale kim trzeba być i jakie mieć mniemanie o sobie żeby za życia samemu stworzyć swoje muzeum? 
Odpłynąć z Salvadorem...
Moja niespełniona gorącokrwista miłość postanowiła uszanować moją prywatność i skoro zażyczyłam sobie samotnego zwiedzania muzeum Dalego, zjedliśmy tylko lunch, wypiliśmy kawę i rozstaliśmy się ustalając, że jesteśmy bratem i siostrą. Ale jakbym kiedyś zmieniła zdanie... No pressure over cappucino. Zostałam sama, odetchnęłam, spojarzałam w Dal(ego). Jak w sumie powiedziała Ben o hinduskich mężczyznach... podczas jej podróży z mężczyznami rozmawiało się nudno, głównie przez to, że cały czas nawiązywali do seksu. Ale nic się nie działo, nic się nie dzieje. Przywyknąwszy, każdy kolejny podobny delikwent staje się już tylko lekko rozczarowujący.

A teraz, z gracją wskoczywszy do niemal odjeżdżającego pociągu, dojeżdżam do Barcelony. Wyjeżdżając będę miała już na koncie przyprawiające o zawrót głowy 72 godziny spędzone na hiszpańsko-autonomicznym (bo u Basków i Katalończyków) gruncie.

niedziela, 15 grudnia 2013

Bordeaux (high)lights

Na schodach Grand Théâtre de Bordeaux
Tym razem będzie krótko, zwięźle i nie na temat, bo w zasadzie chcę tylko pochwalić się świątecznymi iluminacjami w Bordeaux (w którym temperatura wciąż utrzymuje się na wysokości 10 stopni, co to więc za zima... nawet jeśli serwowane jest na jarmarku vin chaud!) i zapowiedzieć mojego dziwnego tripa w stronę domu, który zacznie się za 4 dni.
Place Gambetta
Zacznie się od Francji dewiacyjnej. Tuż po napisaniu ostatniego posta przytrafiło nam się z Agą parę ciekawych wypadków, które doprowadziły nas do wniosku, że z francuskim społeczeństwem nie wszystko jest w porządku.
o, coś takiego
Pewnego wieczoru, w okolicach północy wracałyśmy z imprezy na kampusie, kiedy w okolicach restauracji uniwersyteckiej zauważyłam ruch i zobaczyłam kogoś pomykającego po trawce w burce. Dziwne –
pomyślałam – i idąc dalej spojrzałam w bok raz jeszcze. Ku mojemu najszczerszemu zdumieniu postać przeobraziła się w masturbującego się ekshibicjonistę. Od tego czasu nie pokonuję sama po 22:00 trasy z tramwaju do akademika.

Bomba!
Tydzień później zapoczątkowałyśmy z kolei z Agnieszką tradycję wspólnych wypraw pod prysznice. A wszystko dlatego, że mamy już w samym budynku nie do końca normalnych chłopców odnajdujących przyjemność w podglądaniu dziewcząt pod prysznicem. Z niemałym narażeniem życia, bo co jeśli dziewczę kopnie w głowę spoczywającą na ziemi tak żeby oko zajrzało pod drewnianą ścianką. O dewiacjach byłoby chyba tyle.
choinka przy Cathédrale Saint André, skrząca się dzięki Google^^
W ostatnich dniach zaskoczyły mnie natomiast granice (a w zasadzie ich brak) uprawnień francuskich studentów medycyny i nietypowe zastosowania procedur medycznych. Nie wiem czy poza kasą i sprzętem istnieją wielkie różnice między tym co zaobserwowałam we Francji i w Peru. Okazuje się przy tym wszystkim, że Francja ma chyba najmniejszy w Europie odsetek pozwów o błąd w sztuce. Jest więc we Francji absolutnie normalne to, że student medycyny wykonuje punkcję lędźwiową po otrzymaniu ustnych instrukcji od stażysty. Jest normalne, że wykonuje też biopsję gruczołów ślinowych z powodu suchości w ustach oraz nowotworu i zapalenia stawów w wywiadzie. Dzień po zmasakrowaniu panu wargi okazało się, że pan z powodu w/w nowotworu płuc miał również profilaktycznie naświetlaną czaszkę, więc możnaby się zastanowić czy suchość nie jest spowodowana tym. Aha.
Do tego wszystkiego dołączmy jeszcze stażystkę z Clermont Ferrand z wyższością zwracającą się do studentów z Bordeaux, którzy z uwagi na swoją zbyt dużą liczebność nie doświadczą samotnych zatrzymań akcji serca. Ona podczas swoich studiów miała dwie sytuacje kiedy była absolutnie sama, a pacjent się zatrzymał. Miejmy nadzieję, że tak jej się tylko zdawało.
Z pewnością wrócimy wszyscy z Francji bogatsi o doświadczenie i umiejętności.
Ostatnio w Bordeaux miał też miejsce ciekawy festiwal, o którym chciałabym powiedzieć choć nie udało mi się na niego trafić. Był w zasadzie upamiętnieniem wydarzeń, które miały miejsce 30 lat temu i traktuje o nich film „La Marche”, który niedawno wszedł na ekrany francuskich kin (opis wydarzeń 1983 tu). 15 października z Marsylii (czyli teoretycznie jednego z najbardziej „arabskich” miast we Francji) wyszedł marsz 15 osób, który w momencie dotarcia do Paryża 3 grudnia liczył 100 000 osób. Był zainspirowany śmiercią wielu imigrantów z Afryki Północnej w starciach z policją i aktach o tle rasistowskim. To by było tyle o zintegrowanej Francji. Choć w sumie wystarczy pomyśleć o płonącym Paryżu, o którym cały czas przypomina mi Mateusz. 

Przy okazji poszukiwań na temat populacji „magrebiańskiej” na terenie Francji (obecnie liczba imigrantów z innych krajów Europy i świata – licząc osoby urodzone poza Francją, nie potomków imigrantów, których wciąż nie uznaje się z tego co widzę za Francuzów – wynosiła 7,2 miliona i 11,1% w 2010 roku) odnalazłam też rozprawę na temat „Roubaix jako jedynego miasta we Francji z muzułmańską większością”. Roubaix to partnerskie miasto Sosnowca i Tychów :D. Polska wikipedia uzupełniała moje wiadomości również o wzmiankę na temat sporej populacji rodaków w Roubaix.

Na koniec chciałabym się natomiast pochwalić swoim pierwszym występem jako muzyka. Nasza niewielka grupka początkujących djembistek wystąpiła w sobotę podczas spotkania bożonarodzeniowego dla dzieci pracowników Universite de Bordeaux II :] Posłuchać można tu. Przy okazji djembe mogę zauważyć kolejną ciekawą cechę Fracuzów. Przy całej swojej powierzchownej uprzejmości nie wahają się krytykować ludzi, którym coś nie wychodzi. W Polsce natomiast wszystko wydaje się być na odwrót. Tu normą jest, że nielepsze koleżanki z grupy, które w zasadzie wcale Cię nie znają, mówią całkiem serio "Keira, weź przestań grać, bo wszystko niszczysz" albo "że chyba Cię poniosło". 
Przed koncertem :)

czwartek, 28 listopada 2013

Perigord Noir, Carbon Blanc i szarości

I tak wszyscy utknęli w tym systemie. Wszyscy zajmują się pierdołami, a nas uważają nic nie warte śmiecie. A ja szczerze mówiąc... w sumie mam ich gdzieś. Niech sobie robią co chcą.

Chłopak z tramwaju

Myślałam, że przez długi czas nie będę miała nic ciekawego do opisania poza wycieczką do Perigord (o której też zbyt wiele nie mogę powiedzieć), ale proszę – ostatnie 4 dni były eksplozją wydarzeń.
Jak zwykle będzie nieco na zasadzie odwróconej chronologii, bo jak zawsze ostatnie wydarzenia najbardziej sprawiają, że coś chce mi się skrobnąć.
Limeuil - w przeciwieństwie do ludzi, spotkaliśmy nieprawdopodobną ilość kotów
Zacznijmy od poniedziałku. Poniedziałki przez najbliższe 2 miesiące będą moją najgorszą zgrozą, bo profesor Sibon życzy sobie abyśmy stawiali się na 45-minutowy kurs punkt 8:15. Co sprawia, że muszę wstawać o 7:00 i pedałować (bo jeżdżę teraz wszędzie na rowerze) w absolutnych, porannych ciemnościach. Nie bardzo mi się to podoba (a jeszcze mniej myśl, że najprawdopodobniej podczas ostatniego, chirurgicznego bloku będzie trzeba wstawać na 7:30). Po tygodniu zaczęłam też uświadamiać sobie, że najprawdopodobniej ten blok będzie moim najgorszym, zarówno przez to że nic się nie dzieje i ekipę. Tak to z neurologią. Teraz stwierdzam z perspektywy czasu, że kardiologia nie była taka zła. Coś mogliśmy robić, co drugi tydzień był wolny, a w stawianiu się na oddziale panowała pełna dowolność w przedziale 9:00 – 10:00. To było życie.
Les Eyzies i bardzo charakterystyczne dla Perigord nawisy skalne
Teraz będzie nieco osobiście, bo jak by nie było nigdy nie pisałam tu o chłopcach. Swoich. Kiedy przyszłam w poniedziałek do domu okazało się, że Esteve musi pilnie wracać do siebie, do Hiszpanii, a bilety ma kupione już na środę. I tak mieliśmy się nie widzieć miesiąc z uwagi na bardzo długą przerwę świąteczną na kierunkach innych niż medycyna, ale do świąt są jeszcze 3 tygodnie. A w ten sposób nie będziemy widzieć się mniej więcej tyle i ile się znamy. Tak więc w przeciągu dwóch dni z nagła zniknął z Bordeaux mój najlepszy przyjaciel na obczyźnie, a ja wciąż nie do końca wiem co ze sobą zrobić. To w zasadzie największe wydarzenie tego tygodnia.
Kiedy wczoraj wracałam z lotniska, do autobusu wbiegła grupa 6 mało przyjemnych z twarzy, pijanych Niemców. Nie wzbudzali sympatii i mieli pomarańczowe czapeczki. Dzisiaj w mieście pomarańczowych czapeczek zaczęło pojawiać się coraz więcej. Pomarańczowe czapeczki jako nieodłączny atrybut dzierżyły w rękach markowe piwo „Europacup”. Kiedy tramwaj pokonywał Victoire, przejeżdżał przez pomarańczowe morze. Krótki research i -voila!- już wiem, że dziś w Bordeaux mecz ligii europejskiej między Girondins Bordeaux (ostatni w grupie) i Eintracht Frankfurt (pierwsi). Jak widać poniżej panowie (no, zdarzają się też i panie) w kupie wyglądają naprawdę malowniczo.
Dużo w tym poście będzie o tramwajach. Tramwaje w Bordeaux są prawie jak famme fatale. Fascynujące i niebezpieczne. To dzięki tramwajowi właśnie moja dzisiejsza wyprawa do Carbon Blanc nie okazała się
a zdjęcie zapożyczone stąd
skończoną klapą. Choć mogła skończyć się też złamaną ręką, gdy wszyscy na siebie polecieli przy bardzo, bardzo intensywnym hamowaniu. No właśnie. Przez to że tramwaje we Francji projektowane są na bardzo szybkie i bezkolizyjne (każdy ma osobną linię i nigdy nie dzielą przystanków), a czynnik ludzki jest jaki jest, bo tramwaj, w przeciwieństwie do metra jeździ po powierzchni, co chwilę słyszy się o kolejnym wypadku.
Przynajmniej w ostatnich miesiącach. Na początku listopada zdarzyła się też śmierć. Z tramwajami nie ma żartów. Tym bardziej, że trasy tramwajów są też często najlepszym miejscem do jazdy na rowerze. Jakiś miesiąc temu śmiałam się kiedy chłopak wpadł w tory i się przewrócił. W zeszłym tygodniu przytrafiło się to mnie. Skończyło się potarganymi spodniami i decyzją, że już nigdy nie będę jechać torami, bo wolę nie myśleć co zostałoby ze mnie gdyby za mną jechał tramwaj. Pewnie tyle, co z tej dziewczyny, która wpadła na początku listopada. Miała 24 lata.
Foie gras nocną porą w Sarlat-la-Caneda
 Dzisiaj natomiast będąc wewnątrz tramwaju po 2 tygodniach jazdy wzdłuż kampusu i winnic na rowerze, uderzyło mnie jaką można w nim odnaleźć różnorodność. Chyba nigdzie nie ma takiego przeglądu społeczeństwa jak w tramwaju. Na pętli w Carbon Blanc znalazłam też dwóch nietypowych Polaków.
Wybrałam się do tej dość oddalonej dzielnicy, a raczej miasta (podczas wyprawy doszłam do wniosku, że stworzę mini album wszystkich Hotel de Ville aglomeracji Bordeaux) szukając budynku, którego tam wcale nie było. Tak to już jest kiedy bezgranicznie ufasz google maps w mieście, które składa się z kilku miast. To tak jak w Londynie jest kilka High Streets. Carbon Blanc wymaga jednak dłuższej wycieczki, bo prezentuje się całkiem nieźle i zapewnia ciekawe widoki ze wzgórz (tak, tam – na prawym brzegu – zaczynają się wzgórza) na stocznie i fabryki na północy Bordeaux.
Sarlat-la-Caneda za dnia
Kiedy, bardzo zrezygnowana, wsiadałam do tramwaju usłyszałam polski. Oto obok mnie siedzieli piękni, (około) dwudziestoletni, polscy chłopcy. Przysłuchiwanie się ich dość głośnej rozmowie zajęło mi z pół godziny, czyli tyle ile jedzie się do centrum miasta. Rozmawiali o różnych pracach, za które zdążyli zabrać się dotychczas. Mówili o zbiorach sałaty za 4 euro za godzinę, o przerzucaniu łososi w fabryce w Amsterdamie, o 3 pizzach w cenie 10 euro gdzieś w Marsylii.
„Ale kiedy kupiłem sobie okazało się, że to samo ciasto z dwiema połówkami oliwki na całą pizzę”.
„No, mi kiedy pracowałem w pizzerii też kazali dawać jak najmniej, ale kiedy szef nie patrzył pakowałem ludziom dodatków w cholerę, niech się cieszą, że ich pizza jest zaje***”.
Mówili też o tym, że śpiąc na dworze o takiej porze roku naciągają na siebie kaptury i jest lepiej. „O tak!” zażartował jeden chowając całą twarz w kapturze. Kiedy śpisz w zimie na ulicy ciężko jest też się dobrze wyspać, bo twoje ciało zużywa chyba całą energię na walczenie z zimnem. Natomiast w Andaluzji jest całkiem w porządku - w zimie jest między 5 a 10 stopni i kiedy jeden z nich (zdecydowanie bardziej doświadczony i wprowadzający drugiego w życie) trafił tam o podobnej porze chodził w lekkich sweterkach podczas gdy inni trzęśli się z zimna.
Bo byli bezdomni. Już kolejni z Polski, których spotkałam w Bordeaux. I o nich, pomijając lekki zapach, nikt nie powiedziałby, że wyglądają na bezdomnych. Może to banał, ale tu – w Bordeaux – można naprawdę uświadomić sobie, zwłaszcza będąc w naszym wieku, że bezdomni są normalnymi ludźmi, takimi jak ja czy Ty.
Bordeaux ogólnie obfituje w bezdomnych, wśród których zdarzają się bardzo ciekawe typy. We wtorek na przykład spotkaliśmy pana, który wraz z psem, kotem i całym dobytkiem zajmował przestrzeń zbliżoną do mojego pokoju, a całość (z panem włącznie) urządzona była na styl piracki. Naprawdę. Jest to więc przeurocze podejście z przymrużeniem oka, ale kiedy spojrzy się na przykład tu: http://www.youtube.com/watch?v=IHOuW5gNMFs, gdzie usłyszycie o dziewczynie bezdomnej od 13 roku życia albo o tym dlaczego unika się noclegowni, sprawa zaczyna być mniej zabawna. Nie trzeba więc jechać ani do Stanów, żeby zobaczyć całkiem normalnych ludzi zrujnowanych przez przypadek, ani do Rio, żeby zobaczyć dzieci ulicy. Wszystko dzieje się za rogiem.
Ekipa z drugiej strony aparatu w La Roque-Gageac
Po takich emocjach, przejdę do turystycznej części posta, czyli Czarnego Perigord z odrobiną purpury. Perigord jest – jak rzecze wikipedia (najlepiej, rzecz jasna, po francusku) – historyczną krainą na terenie Akwitanii, mniej więcej pokrywającą się z departamentem Dordogne. Cały region zdominowany jest przez trufle i foie gras, okazuje się że chyba większość pochodzi właśnie stamtąd. Zwiedza się natomiast dwie rzeczy – świetnie zachowane lub odrestaurowane średniowieczne miasteczka i siedliska ludzi pierwotnych jak na przykład Lascaux. Niestety nie da się tam wybrać bez samochodu, bo miasteczka są tak małe i opustoszałe (o tej porze roku), że nawet jeśli istniałyby autobusy i inny transport publiczny trochę smutno byłoby utknąć na cały dzień w mieścinie, gdzie wszystko jest pozamykane i przez godzinę widzi się cztery osoby. Samochód trafił się nam dzięki Derekowi – trochę zakręconemu Anglikowi, którego poznałyśmy na jedynych konwersacjach w Bordeaux na których udało nam się być. Jest pracownikiem naukowym, którego uniwersytet w Leeds wysłał na 3 miesiące stażu w Bordeaux, po których uda się na kolejne 5 miesięcy do Nowej Zelandii. Takiemu to dobrze! Ja byłam przewodnikiem.

bo zdjęć robić nie można...
Pierwszy dzień miał upłynąć pod znakiem pierwotności, ale w zasadzie skończyło się na tym, że wpadliśmy jeszcze do dwóch miasteczek w drodze do Lascaux. Jedno – Limeuil, znajdujące się (wraz z wieloma innymi w Perigord) na liście najładniejszych wiosek we Francji, drugie Les Eyzies w którym znaleźliśmy narodowe muzeum prehistoryczne. Było bardzo, bardzo pusto. Może dlatego, że było też bardzo, bardzo zimno. Perspektywa spania w samochodzie, który był w zasadzie „sypialnym” vanem, nie brzmiała dla mnie w związku z tym zbyt kusząco. Ale wciąż nie mieliśmy couch surfingu. Co do Lascaux, już jakiś czas temu przeżyłam swoje małe rozczarowanie, kiedy usłyszałam że tak naprawdę zwiedza się Lascaux 2. Jest ono wierną kopią prawdziwego Lascaux, które zamknięto zaledwie po 15 latach prezentowania turystom, bo zaledwie 1200 osób, które w latach 1948 – 1963 odwiedziły jaskinię zaczęło w widoczny sposób przyczyniać się do jej destrukcji przez grzyby i tym podobne paskudztwa. Po 20 latach prac otwarto Lascaux 2 zaledwie 200 metrów od oryginału. Wierność wiernością, ale rozczarowanie zostaje kiedy przez „jaskinię” idzie się po betonowej płycie.
droga do zamku w Beynac-et-Cazenac
Kiedy zaczęło się ściemniać udaliśmy się do największego miasteczka w okolicy czyli Sarlat-la-Caneda. Było już bardzo ciemno i zimno kiedy dotarliśmy, a była zaledwie 17. Musieliśmy więc przetrwać 2 godziny zanim – francuskim zwyczajem – otwarły się na diner jakiekolwiek restauracje. Czasu było aż nadto zważywszy na warunki. Wciąż łudziliśmy się i kręciliśmy w okolicach informacji turystycznej łapiąc internet i sprawdzając czy przypadkiem ktoś nie odpisał. Odpisały ze 3 osoby, wszystkie w bardzo pięknych słowach odmawiając. To ktoś wyjechał do Afryki, to zajmował się wnuczkami lub oczekiwał dziecka. Obiad był najprawdopodobniej najładniejszym i najdroższym w naszym dotychczasowym życiu we Francji. Był więc ptaszek z foie gras i motylek z wędzonego łososia. Był stek, sery, sałatki. I była niestrawność kolejnego dnia.

W obliczu mrozu i braku zakwaterowania, dziękując bogu za świetnie zorganizowaną informację turystyczną, która zostawia foldery z zakwaterowaniem wystawione na noc, zaczęliśmy obdzwaniać wszystkie możliwe kwatery w promieniu 10 km. Tak pusto, a wszystko pełne! Ostatecznie trafiliśmy do przeuroczego miejsca w bardzo old schoolowym stylu w samym centrum – Villa Marie Genevieve, prowadzonego przez starsze małżeństwo. I spaliśmy 12 godzin, czego naprawdę potrzebowałam!
lekko napoczęty foie graszek <3
Kolejny dzień już planowo miał upłynąć pod znakiem miasteczek. O ile jeszcze w Sarlat jako dużym – jak na perigordzkie warunki – mieście trochę miejsc było otwartych, o tyle w kolejnym La Roque-Gageac nie tylko sklepiki i piekarnie były zamknięte. Nawet główna droga przechodząca przez miasteczko została zamknięta w ramach remontu. Warto zaznaczyć, że wszystkie te miejsca w lecie przeżywają prawdziwe oblężenie. Ale coś za coś. W tych warunkach rzeczywiście było dość romantycznie i tajemniczo. Łatwo było więc wyobrazić sobie to średniowiecze, kiedy dookoła nie pałętały się kolorowe tłumy z aparatami. Następnie – cały czas wzdłuż rzeki Dordogne – udaliśmy się do Beynac-et-Cazenac, gdzie poza równie pięknym miasteczkiem jest też świetnie zrekonstruowany (łącznie z drewnianą palisadą!) zamek feudalny. Próbowaliśmy też dojrzeć piękno podkowy Dordogne w okolicach Tremolat, ale niestety wszyscy byli już trochę zmęczeni i zrezygnowaliśmy z poszukiwań. Odwiedziliśmy jeszcze o zmierzchu Bergerac, które również może pochwalić się starym miastem i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Fontanna w Beynac-et-Cazeac opisana po oksytańsku i francusku
Dochodzę powoli do wniosku, że rzeczywiście na Erasmusa przenosimy ze sobą całe życie, którym żyliśmy wcześniej. Bo niby jak mielibyśmy nagle się zmieniać? Ja więc może niewiele skorzystam pod kątem edukacyjnym. Może nie zjawię się na wielu imprezach. Ale na pewno wiele zobaczę :). Już zobaczyłam.
I na koniec romantycznie, również w Beynac

poniedziałek, 18 listopada 2013

C'est si bon!

„Czy może pani przeliterować nazwisko lekarza rodzinnego?”
„Nie, jestem niepiśmienna”

Zatkało mnie, ale zrozumiałam „nie”. Dopiero później uświadomiłam sobie jaką dostałam odpowiedź od trzydziestoparolatki, która wylądowała z bólem brzucha na naszym kardiologicznym SORze. A pytanie było przecież standardowe we Francji, gdzie tysiąc słów można wymawiać tak samo. Był to pierwszy raz kiedy tak naprawdę spotkałam analfabetę. Wcześniej myślałam, że analfabeci stanowią maksymalnie 1-2% społeczeństwa. Okazuje się, że w takiej Francji (włączając terytoria zamorskie) są 3 miliony osób niepiśmiennych. 9%.
Francja przywitała mnie więc kolejnymi ciekawymi informacjami, ale już lecąc do Polski dowiedziałam się paru ciekawych rzeczy.
Głosowanie dla osób niepiśmiennych w kwestii podzielenia Sudanu

Moja droga do domu zajęła ponad 24 godziny, a to dlatego, że 24 godziny trwała sama przesiadka w Eindhoven. Mój pierwszy raz w Holandii. Niestety zapomniałam, że mogłabym tam legalnie skosztować ciasteczek. Cóż, innym razem.
I jak to zwykle bywa wylądowałam na Couch Surfingu zdecydowanie nie u Holendra. Wylądowałam u Chinki, Wen która przyjechała do Holandii raptem 3 tygodnie wcześniej. Dopiero się więc urządzała. I pozbywała nieproszonych zapachów nowych mebli przy pomocy stanowisk z węgla aktywnego rozstawionych po całym pokoju. Ten czas spędzony z Wen uświadomił mi jak niewiele wiem o Azji i Azjatach.
W zasadzie mój cały krótki pobyt skupił się na tym, bo przyleciałam już po zmroku, a następnego dnia wstałam tak późno, że została mi już tylko godzina na obejrzenie miasta. Taki czas może wystarczyć jeśli nie chce się wpadać do muzeum Philipsa czy Van Abbemuseum. No właśnie. Eindhoven to miasto Fritza Philipsa, który zaczął od żarówek testowanych na 7 piętrze jednego z głównych budynków w centrum, obecnie zwanego – o dziwo! – „Wieżą Światła”. Stąd Eindhoven (jedno z najstarszych miast w Holandii, ale zbombardowane w czasie II wojny światowej tak, że wszystko trzeba było budować od nowa, a nikt nie przejmował się wtedy rekonstrukcjami) stało się jednym z głównych centrów technologii. Dzisiaj, mimo że Philipsa już w Eindhoven nie ma, miasto wypełnione jest fizykami plazmowymi i podobnymi podejrzanymi typami. Poza tym Eindhoven jest holenderską stolicą designu, gdzie w październiku odbywają się odpowiednie tergi i wystawy.
Ja natomiast w przeszywającym zimnie i porwistym wietrze, z 11 kilogramowym plecakiem przeszłam się po głównych ulicach. Bardzo spodobała mi się zwłaszcza jedna, która była wyspą klubów w tej spokojnej mieścince. Niestety dotarłam na nią w niedzielny, pochmurny poranek, kiedy o szalonej nocy świadczyły śmieci i puste 24-godzinne podajniki hamburgerów i hot-dogów (niestety zdjęcia zostały w domu, bo stałam się posiadaczką nowego aparatu!).
Winnice Chateau Laffitte
W kwestii obserwacji couchsurfingowo-azjatyckich mogłabym powiedzieć więcej. Najzabawniejsze jest to, że od początku wiedziałam, że wybieram się do osoby szczególnej. „Referencje” na koncie Wen składały się w logiczny obraz uroczego nerda. „Good luck with your PhD” czy „self-disciplined girl” szczególnie utkwiły mi w pamięci. Nic więc dziwnego, że okazała się mieć wiele ciekawych zasad. Aby wywabić paskudne zapachy, których nikt poza Wen nie czuł (nie tylko ja) poza węglem miałyśmy jeszcze na oścież otwarte okno aż do późnej nocy. Początek listopada, Holandia. 8 stopni. Siedziałam w kurtce. Aby czymś zająć się po jedzeniu zaczęłyśmy dekorować pokój na czym upłynęły Wen ze 2 godziny. PhD robi z planowania urbanistycznego i cały czas coś krzywo wisiało na ścianie. A kiedy przyszedł mieszkający po sąsiedzku Hiszpan, żeby przyjrzeć się dziełu i dobrze się z nim gadało został bezpardonowo wyproszony o 24, bo przecież już i tak siedział nieprzyzwoicie długo jak na mężczyznę, a ona musi iść spać. Następnego dnia była niedziela.
Wen też bardzo mnie przepraszała, że nie była w stanie podjąć mnie tak jak zwykle przyjmuje gości i naprawdę się o mnie zatroszczyć. Gadała ze mną, odebrała mnie z dworca i odprowadziła kawałek w jego kierunku, tak żebym się nie pogubiła. Ugotowała obiad. Nie wiem jak zatem powinno podejmować się gości na Couch Surfingu. Sądząc również po tym jak później podjął mnie iście po królewsku Biesio, moi surferzy muszą mnie brać za średnio gościnną osobę. Jednak wszystko to zdominowało wydarzenie, które nastąpiło kiedy szłyśmy spać. Siedziałam jeszcze przy komputerze, kiedy Wen brała prysznic i ni stąd ni z owąd wybiegła, a właściwie wyszła nago z łazienki coś zrobić w pokoju. Jak gdyby nigdy nic, nigdzie się nie spiesząc. Nie jestem do tego przyzwyczajona. Z rozmowy z Lui, która spędziła jakiś czas w Korei wynikło jednak, że powinnam to zrobić wybierając się do Azji.
Następnie nastąpiło 10 dni moich najbardziej intensywnych wakacji życia, które przyniosły wiele ciekawych historii i wiele zaskoczeń. To na przykład, że pediatria na Prokocimiu może być ciekawa, przyjemna i prowadzona po ludzku. Historie z Uzbekistanu, Filipin, Maroka, Singapuru. Historie zaręczyn w naszej grupie ze studiów. A ja czułam się jakbym w Polsce wskakiwała w swoje przyjemne, przez lata wypracowane miejsce jak brakujący puzzel. Francja mi się tylko przyśniła, nie ma przecież innego życia niż w Krakowie, w Sosnowcu, przy wszystkich znajomych i mamie. Wszyscy chcieli się ze mną spotkać. Wszyscy chceli się ze mną napić. Miło jest wracać na tydzień! Za sprawą tego maratonu, gdzie przez cały tydzień nie kładłam się przed 1:00 a w końcówce przez 4:00 nad ranem w poniedziałek opadałam z sił.
Wszystko to minęło jak z bicza strzelił i przyszła pora na odkrycie kolejnego polskiego lotniska. Dotarcie na Modlin z południa nie jest najprostszą (i najtańszą) sprawą. Dałam jednak radę, a prawdziwy cyrk miał się dopiero zacząć. Podróżowałam jedynie z bagażem podręcznym, ważył więc 13 kg, był wypakowany ubraniami, książkami i serem na pierogi leniwe. Samo wyciągnięcie laptopa do prześwietlenia było już dla mnie nie lada wyzwaniem. Ale, trzeba to trzeba. Podeszłam jak zwykle, a tu nagle proszą mnie o ściągnięcie butów. I swetra, do obcisłych ubrań. Mój bagaż zaczął budzić podejrzenia. Jestem wciąż w trakcie czytania „Marching Powder” czułam się więc jak ostatni dealer koki, ale tak naprawdę obawiałam się tylko żeby nie zabrali mi pęsety. Osiłek z ochrony, nie siląc się na uprzejmość, podszedł do mojego bagażu z komentarzem, że następnym razem mam się przygotować porządnie i zaczął wybebeszać kieszeń z dokumentami.
La Brede - zamek Monteskiusza
Dokładne, osobne prześwietlenie przeszedł mój jasiek. Zapewne chowałam tam maczetę z zamiarem sterroryzowania połowy samolotu. Okazało się, że w dniach 8 - 23.11 była na lotniskach wzmożona kontrola, ale i tak nie uzasadniało to paranoi w Modlinie. Niesamowitym przeżyciem było też lecenie siedzenie w siedzenie z uroczymi Warszawiankami, najwyraźniej models-to-be, pokazującymi sobie nawzajem znajomych w niejakim „K-Mag”. I tak znalazłam się w Paryżu. Jeszcze parę godzin i byłam w Bordeaux. Moje życie w Polsce istnieje, temu już nie zaprzeczę, ale kiedy ja tam byłam?
Francja natomiast nie dała mi okresu na przestawienie. Dotarłam o 23, a o 7 rano trzeba już było wstawać, żeby spędzić 10 godzin na oddziale. I akurat po takim tygodniu musiał zmienić nam się zespół. Ten akurat, złożony dla odmiany z prawie samych dziewczyn, przestał uważać mnie za półczłowieka. Musiałam więc odsiedzieć całe 10 godzin. Tego dnia nie dość, że byliśmy zawaleni ludźmi to jeszcze było bardzo międzynarodowo. Turczynka, Cyganka. Kolejnego dnia kolejna Cyganka i cała jej rodzina.
Nasza trzydziestoparoletnia pacjentka trafiła do naszego szpitala przez to, że jedno z dzieci poparzyło się w ich taborze, który jest na stałe rozłożony w okolicach Pau. Całą rodziną przenieśli się więc za dzieckiem do Bordeaux. Tam, kiedy już parę dni obozowali przyszła policja zdecydowana ich przegonić. Kiedy policjant podduszał jej męża, ona przyszła z pomocą i dostała w brzuch. Historia była na tyle nieprzystająca do kardiologicznego SORu i na tyle ciężko było mi to wszystko zrozumieć, że dopytywałam się aż do momentu w którym pani stwierdziła, że nie będzie ze mną rozmawiać, bo nie ma to sensu, widać jestem jakaś głupia. Moja jedyna pacjentka, która odmówiła współpracy. W ciągu tych dwóch intensywnych dni przeszłam też kolejny chrzest, a mianowicie zadzwoniłam do lekarza rodzinnego zebrać informacje o pacjencie. Dostałam też od pacjenta namiary na francuską organizację zajmującą się bezdomnymi w Polsce, w której pracuje jego syn. Też ten świat się przeplata.

Z tego wszystkiego Pau, o którym przed przyjazdem nie miałam pojęcia, zaczyna urastać do rangi mitycznego miasta. Stamtąd był nasz kochany pan Afgańczyk, stamtąd był poznany na imprezie senegalskiej Gwinejczyk. Stamtąd są Cyganie i Ormianie i chłopak, który okazuje się 3 lata temu pisał do mnie CouchRequesta. Stamtąd jest znajoma Juana. Wszyscy są z Pau. I być może Pau jest wszystkim. No dobra, nie sądzę. Ale i tak się tam wybieramy.
W weekend również nie udało mi się wypocząć. Zaraz po szpitalu w piątek wybrałam się na imprezę z muzyką bałkańską i swingową na żywo. Była tam zbieranina najdziwniejszych ludzi jakich widziało Bordeaux, a na pewno kampus. Nie sądzę, że były to przebrania tylko na ten wieczór. Było świetnie. Kolejnego dnia wybrałam się na pierwszą w moim franucuskim życiu wycieczkę dla Erasmusów. Tym razem był to zamek Monteskiusza. A po nim moje pierwsze urodziny na obczyźnie. Z pierogami leniwymi i Algierczykami, którzy musieli koniecznie gotować przez 3 godziny kuskus w kuchni, w której akurat robiliśmy imprezę. I nieszczęsnym wyjściem na miasto, gdzie okazało się że jeden klub jest pełny i już nikogo nie wpuszczają, a kolejny, 30 minut na piechotę dalej, zamknięto pół godziny po naszym dodreptaniu. O 2:00 w nocy. Bo jeśli we Francji coś nazywa się barem i nie pobiera 10 euro za wstęp, to nie obchodzi ich, że wciąż mają masę klientów.

Dziś natomiast zaczęłam swój kolejny staż – neurologię. Wprowadzał nas dr Sibon. Czy może być piękniejsze nazwisko?