wtorek, 28 stycznia 2014

Pau po deszczu

 Dzień po ostatnim (czyli drugim, ale stosownych rozmiarów) egzaminie siedziałam podczas odprawy wciąż nic nie rozumiejąc i pomyślałam... a jakbyśmy powróciły z Agnieszką do naszych weekendowych wyjazdów już w ten najbliższy? Przecież świeci słońce, lista ciekawych miejsc jest długa, a czas ucieka. Agnieszka z entuzjazmem zareagowała na propozycję i tak zapadła decyzja o wyprawie do Pau i Lourdes. W stronę Pirenejów.

Było niewiele czasu na znalezienie hosta, wysłałam więc co najmniej z 10 requestów. Jeden z nich był zabawny – do chłopaka co do którego system twierdził, że z pewnością go nocowałam 3 lata temu, a ja niczego podobnego sobie nie przypominałam. Chłopak niestety zdążył przeprowadzić się z Pau do Aix-en-Provence, ale nie szkodzi. Tam też przecież jadę ;)!
Pozytywnie odpowiedział nam ŻiŻi Boucheron. I napisał precyzyjnie o swoich planach na weekend w skład których wchodziło spotkanie z ludźmi z „Kościoła” ze śpiewaniem w piątek i wizyta w samym „Kościele” w sobotę. Hm. Kościół, że Lourdes? Kościół, że sekta? A do tego takie nazwisko... („boucher” to po francusku „rzeźnik”). Nie wiedziałyśmy co myśleć, a że ostatnio miewam głupie pomysły zostawiłyśmy namiary na ŻiŻi Mateuszowi. Tak na wszelki wypadek gdybyśmy nie wróciły w niedzielę. Jak widać wróciłyśmy, głupie pomysły na bok.
"Nazywam się Bernadette", nowość w kinie w Lourdes
A było tak, że był to weekend pod znakiem dobrych ludzi. W połowie tygodnia zaczęło padać, dlatego chłopak z którym jechałyśmy do Pau w ramach carpoolingu zaproponował, że odbierze nas spod akademika. Był przekochany i zawiózł nas aż pod drzwi naszego hosta. A tam... dwie dziewczyny, czterech chłopaków, dwie gitary i stos śpiewników. I naprawdę śpiewali pieśni o Jezusie. Czyli jednak trafiłyśmy na francuską oazę.
Basilique du Rosaire, Lourdes
Nie do końca, bo wszyscy byli Adwentystami Dnia Siódmego i należeli do ruchu „Jeunesse en Mission”. Zagadka "Kościoła" została rozwiązana, nasz host okazał się dość entuzjastycznym neofitą, a cała grupka przeurocza. Wśród nich była też para z najdalszego francuskiego terytorium zamorskiego, czyli Tahiti, skąd nigdy wcześniej nikogo nie poznałam. Siedzieliśmy razem do północy, słuchając, śpiewając (my też śpiewałyśmy po polsku ;)!) razem i osobno. Oni też próbowali śpiewać po polsku. A my nauczyłyśmy się grać na kubeczkach jak tu

Z tego powodu – poznawania tylu tak różnych ludzi i sposobów w jaki żyją – coraz bardziej lubię couch surfing, gdzie jednego dnia mieszkamy przy Champs Elysees, a drugiego z hipisami w jurcie. W rytm naszej muzyki wiatr targał wściekle roletami, a deszcz bębnił o parapet.
Specjalna sekcja, gdzie palą się przede wszystkim świece zamówione internetowo
Następnego dnia rano nie było lepiej. Dostałyśmy od ŻiŻi smsa, że mogą być zalane drogi, ale postanowiłyśmy spróbować szczęścia. Błądzenie po Pau w poszukiwaniu ulicy i przystanku pozwoliło nam na zdobycie cennej informacji, że jeśli ktoś ma coś wiedzieć o mieście to na pewno NIE będzie to: 
- policjant, 
- kierowca miejskiego autobusu, 
- ani przypadkowo zaczepiona Angielka, która nie dawno przeprowadziła się do Francji i mówi gorzej od nas tylko... przeurocza pani z piekarni. I jako pierwsza myśl przyszło to do głowy policjantowi. Boulanger wie wszystko.
Grotte de Massabielle, Lourdes
Jadąc ze 3 razy przecięłyśmy wezbraną Gave de Pau. Mimo wiecznie deszczowej pogody i niedawnej powodzi w Lourdes w lipcu 2013 nikt chyba nie zauważa, że koryta są ryzykownie płytkie. I wydawało się, że nikt w mijanych miasteczkach takim stanem rzeki się nie przejmuje. Widziałyśmy tylko jedną kobietę która robiła zdjęcie stopniowi wodnemu, który zamienił się we wściekły wodospad.

Wjeżdżając do Lourdes nie mogłyśmy uwierzyć, że jest tak duże i ładne. W zasadzie z przyzwyczajenia do Lichenia i Jasnej Góry (i sądząc po opisie w przewodniku) spodziewałyśmy się sanktuarium otoczonego hotelami, a powitało nas urocze miasteczko z zamkiem rysującym się na tle Pirenejów. Pięknie! Zaczęłyśmy kierować się w stronę La Grotte, do której drogowskazy są na każdym zakręcie (wszak nie łatwo jest zarządzać 5 milionowym tłumem pielgrzymów!). W Lourdes można stwierdzić śmiertelne stężenie Włochów, niespotykane nigdzie indziej we Francji. Specjalnie dla nich większość sklepów ma napisy „si parla italiano”.
Lourdes i Pireneje
Brzydka pogoda (i ogólnie nie sprzyjająca podróżom pora roku) jednak skutecznie zniechęciła większość z nich do wizyty w Loudres i oto byłyśmy „prawie” sam na sam z grotą i bazyliką. Wszystko utrzymane w dość prostym stylu. Szczególnym rozmachem może pochwalić się tylko bazylika St. Pie X mogąca pomieścić jednorazowo 30 tysięcy wiernych. Z uwagi na „niski sezon” nie udało nam się jednak do niej dostać. Jeszcze krótki spacerek po Lourdes i zebrałyśmy się na dworzec z którego pojechałyśmy busem do Pau przez Tarbes. Wśród atrakcji po drodze: zalana droga, z zalanym po dach samochodem i największe lotnisko Pirenejów, na które dolecicie ryanairem.
Kolejka funiculaire łącząca dwie części starego miasta w Pau 
W Tarbes niestety dysponowałyśmy tylko 45 minutami dobrze wykorzystanymi na szukanie miejsca odjazdu autobusu, o którego istnieniu wiedziałyśmy my, ale nie wiedział żaden z mieszkańców (włączając w to kierowcę miejskiego autobusu). Udało nam się go złapać (autobus, nie kierowcę) i przy okazji obejrzeć miasto, choć nie ma tam w zasadzie niczego, czego nie możnaby zobaczyć gdzie indziej. Największym zdziwieniem podczas wizyty w Tarbes była więc cena autobusu, który znienacka przestał kosztować zwyczajowe 1-2 euro za bus departamental a zaczął tyle co pociąg, czyli sporo. Widząc nasze niezdecydowanie, kierowca postanowił dać nam w prezencie 50% zniżki. Jednym słowem – do Tarbes nie opłaca się co pakować :p.

Po ponad godzinie błądzenia w ciemnościach w poszukiwaniu domu po powrocie do Pau cieszyłyśmy się, że tym razem impreza nas ominie, bo organizowana jest u kogoś innego. Jakież było więc nasze zdziwienie gdy otwierając drzwi usłyszałyśmy śmiechy. Impreza przeniosła się do nas. Ostatecznie bawiliśmy się całkiem nieźle, grając w różne gry i jedząc truffade, bo okazało się, że ŻiŻi pochodzi z Moulins w Owernii. Skończyło się o 2 nad ranem mimo, że następnego dnia w trójkę wyruszaliśmy w miasto, a my z Agnieszką w drogę.
Widok z Boulvard des Pyrenees
Pau okazało się bardzo ładne. Miasto ma dwa poziomy na granicy których znajduje się zamek, w którym urodził się Henryk IV i Boulvard de Pyrenees, z którego widać przepiękną panoramę... Pirenejów. Widok ten tak zachwycił romantycznego Lamartine’a, że określił “Pau najładniejszym widokiem ziemi na świecie, tak jak Neapol jest najładniejszym widokiem morza” (w Neapolu jeszcze mnie nie było, ale jest to ponoć komplement). Tam też jedliśmy nasze śniadanie :). Na wyższym poziomie poza zamkiem mieści się całe stare miasto, na niższym dworzec, rzeka i – po jej drugiej stronie – Jurancon, z którego pochodzą dobre, mało znane białe wina.
Zamek i dawna fosa w Pau
Pau od dawna było dość istotnym ośrodkiem i stolicą regionu Bearn (znanego przede wszystkim z sosu bearneńskiego, teraz też w hamburgerach w McDonald’s w całej Francji ;)), który razem z sąsiadującym francuskim Krajem Basków tworzy region Pyrenees-Atlantiques.

Po zwiedzaniu miasta zabrałyśmy jeszcze tylko nasze manatki i ŻiŻi podwiózł nas na bramki. Po raz kolejny wracając stopem z Pau miałyśmy ogromne szczęście. Napierw trafił się nam wesoły góral, który próbując mówić po angielsku wprawiał nas w jeszcze większe zakłopotanie, a później starsza para jadąca do Angers, która z uwagi na deszcz podwiozła nas pod same drzwi naszej pięknej residence tuż przy autostradzie.
tak żegnały nas Pireneje...

sobota, 11 stycznia 2014

Sylwester, którego nie było

Tym razem będzie krótko, bo mimo że sporo podróżowałam, wszystko odbywało się między rozlicznymi domami i znajomymi, wiadomo – święta :). Okres ten, jeśli tylko jest się zagranicą, przysparza wiele okazji do obserwacji różnych tradycji. Do Francji dotarłam dokładnie w Sylwestra, ponieważ kiedy planowałam poświąteczny powrót w październiku, spędzenie Reveillon w Paryżu wydawało mi się genialnym pomysłem, który da mi sporo punktów lansu. Brzmi nieźle?
Rue Sainte Catherine kilka minut po północy
Okazuje się, że Francuzi nie mają żadnej tradycji „publicznego” świętowania Sylwestra podczas wielkich imprez w centrum miasta. Ba! Ani Paryż, ani Bordeaux nie mają nawet pokazu sztucznych ogni. W Paryżu w sposób skrajnie niezorganizowany ludzie zbierają się jedynie w okolicach północy na Champs Elysees i Trocadero, żeby zobaczyć specjalne światełka na wieży Eiffela. Koniec. Jesli planujecie więc przeszłe Sylwestry w wielkich europejskich miastach, róbcie to poza Francją. Tradycją jest natomiast kolacja z przyjaciółmi i – najczęściej – owocami morza. Spokojnie, domowo, z klasą. Ja, w związku z tym, zamiast rozpaczliwie szukać razem z innymi zagubionymi podróżnikami z CS imprezy na którą możnaby się wkręcić w Paryżu nie rujnując się (bo jest oczywiście też sporo imprez w klubach do których idzie się po kolacji z przyjaciółmi) skierowałam się do Bordeaux. A kiedy przyjechałam moja romantyczna, francuska kolacja już na mnie czekała :). Tak to się robi, voila!

(tak, żeby poczuć atmosferę ;))

O północy na placu Victoire grupa hipisów tworzyła dla samych siebie muzykę, a dookoła biegały pijane nastolatki, które po odliczaniu rzucały się wszystkim w ramiona. Ani śladu sztucznych ogni.
Kolejną okazją, tuż po Sylwestrze, jest dzień Trzech Króli – według mnie jedyny wolny dzień w polskim kalendarzu, w który nie wiemy co robić i nie mamy ustalonego rytuału. Z pomocą mogą przyjść Francuzi. We Francji wszyscy wiedzą, że w całym święcie nie chodzi o żadnych króli tylko o ciasto. Francuska wikipedia twierdzi nawet, że tradycja ta rozpowszechniona jest we wszystkich krajach o tradycji katolickiej. Już 5 dni wcześniej w całym mieście sprzedaje się Galette des Rois, czyli Ciasto Królów. Zazwyczaj jest to ciasto francuskie z pysznym nadzieniem orzechowym. Na na południu Francji, gdzie akurat jesteśmy, alternatywą jest wianek z brioche, czyli słodkiej bułki ozdobiony kandyzowanymi owocami. Na tym tradycja się nie kończy. W cieście ukryta jest figurka, a osoba, która będzie miała ją w swoim kawałku zostaje na cały dzień królem i ma prawo noszenia korony (wygodnie załączonej do każdego kupionego w supermarkecie ciasta;)). W naszym przypadku ciasto zostało podzielone na 4 części, a figurka była akurat w tej, która nikomu nie przypadła.
Mere Michele
Ponieważ, pomimo zimy, sesji i ogólnie atmosfery mało sprzyjającej rozrywkom, w Bordeaux jest wciąż jesienna temperatura (albo już wiosenna, bo w grudniu zdarzył się nam szron!) i do tego od czasu do czasu świeci słońce, ciężko się powstrzymać od spacerów. Podczas jednego z nich postanowiłam zweryfikować frapującą mnie od pewnego czasu sprawę piżmaków.

Pewnego dnia w zeszłym roku wpadła do mojego pokoju Agnieszka: „Patrz, patrz – w Bordeaux są bobry!” i pokazała mi zrobione nad Garonne w samym centrum miasta zdjęcie. Okiem specjalisty oceniłam, że nie są to oczywiście bobry, tylko piżmaki. Kiedy jednak przespacerowałam się tam z PJ okazało się, że byłam w błędzie, a każdy Francuz wie, że to ragondin – nutria. Przed państwem zatem nasza urocza rodzinka nutrii z Bordeaux :).
Niestety karmienie ich w obecności sprytniejszych gołębi wymaga nie lada wysiłku 
A na zakończenie restauracja w mojej ulubionej dzielnicy Saint Michel. Restauracja – „Mere Michele” mieści się dokładnie przy placu przy którym stoi również bazylika Saint Michel :). Odkryłam ją kiedy odwiedził mnie pewien holenderski student medycyny z Meds host meds, który bardzo chciał zjeść coś w prawdziwej francuskiej restauracji (pomijając fakt, że obecnie Saint Michel jest przede wszystkim dzielnicą imigrantów z innych kontynentów). Cała, bardzo malutka i przytulna restauracja gra z
konwencjami. Dowiedziałam się więc, że „Mere Michel” to postać z francuskiego „Wlazł kotek na płotek”, która zgubiła kota. W związku z tym na każdym winie znajdziemy naklejkę „Z piwnicy zagubionego kota”. Cały wystrój nawiązuje do targu antyków i innych bibelotów, który do czasu remontu placu odbywał się tuż przed restauracją. Większość rzeczy można zresztą kupić. Menu natomiast składa się z 3 czy 4 kartek A4 wklejonych (nie po kolei) w losowych miejscach sporego zeszytu pokrytego rysunkami, głównie najmłodszych, klientów. Można tam znaleźć prawdziwe perełki. A na koniec – jedzienie! Knajpka specjalizuje się w galettes de sarrasin – fantazyjnych naleśnikach z ciasta gryczanego, w których wiśnie mieszają się z owczym serem, a ziemniaki z boczkiem i śmietaną :].