czwartek, 26 grudnia 2013

W krainie kłód “srających” prezentami

Estelada jest modyfikacją Senyery, flagi symbolizującej obszary dawniej należące do królestwa Aragonii (w tym Katalonię). Do Senyery dołączono gwiazdę aby podkreślić dążenie do niepodległości.
W całej Barcelonie roiło się od mniejszych i większych, prawdziwych i plastikowych uśmiechniętych kłód drewna na nóżkach. Miały czerwone katalońskie berety i czerwone płaszczyki. Otaczały mnie. Nie miałam halucynacji. Tak właśnie Katalończycy świętują Boże Narodzenie. Z odsieczą przyszedł mi sprzedawca pamiątek pod Sagrada Familia, który zaopatrzył mnie w taką oto uroczą karteczkę.


Caga Tio
Kiedy przeczytałam ją po po odejściu od stoiska dostałam napadu wręcz histerycznego śmiechu. „Srająca” kłoda drewna wydawała się zbyt dużą abstrakcją, uznałam więc słowo „shit” za zabawny błąd językowy spowodowany tłumaczeniem w google translate. Nic bardziej mylnego. Tuż przed Bożym Narodzeniem do każdego domu trafia „Caga Tio”. Należy bić go patykami i śpiewać mu piosenki dzięki czemu pod koniec tych wszystkich operacji pod płaszczykiem zostawi dla nas piękną prezentową „kupkę” (jak można zauważyć w piosence często złożona jest z jedzenia). Serio.
Dzięki całej tej bożonarodzeniowej eskapadzie zobaczyłam jarmarki chyba w pięciu miastach :).

W Barcelonie, w ramach couch requesta na ostatnią chwilę, przygarnął mnie mieszkający w Hiszpanii już od 8 lat Peruwiańczyk, Guillermo. Guillermo, poznawszy już wiele – głównie – Polek, był zaopatrzony w stosowne zapasy herbat do dyskusji z kolejną Polką na wszelkie życiowe tematy. Wśród nich nie mogło oczywiście zabraknąć rozmów o samych Polkach i Polakach. Po raz pierwszy usłyszałam więc, że ktoś ma nas za naród niesamowicie liberalny, wyzwolony i frywolny zarazem. A wszystko przez dwie byłe współlokatorki Guillerma z Polski cieszące się w Barcelonie nieskrępowaną wolnością od codziennych zmian partnerów po śmiałe eksperymenty, które być może przenoszą się na Warszawę, ale nie odzwierciedlają całego kraju. 
Park Guell
Kraju, w którym w chwili obecnej 25% społeczeństwa popiera partię bardzo konserwatywną, sympatyzującą z Kościołem i ruchami pro-life (tej ostatniej części o najnowszych sondażach dowiadziałam się już po powrocie do kraju). Wyprowadziłam więc – w moim mniemaniu – Guillerma z błędu. Polki w ujęciu ogólnonarodowym bardziej przypominają Gruzinki czy Peruwianki, niż Francuzki, które wg artykułu w najnowszej „Polityce” korzystają z męskich usług wrzucając sobie chłopca do internetowego koszyczka, zamiast znosić go na codzień w ramach związku. Choć wolałabym, żeby Polska była jakimś rajem pośrodku – pełnym partnerskiej miłości i z seksem sprawiającym przyjemność, który nie jest tabu.
Rozmawialiśmy też oczywiście o Katalonii, zastanawiając się czy w przypadku ewentualnego referendum na temat odłączenia od Hiszpanii, nie-rdzenni Katalończycy jak Guillermo czy Mario Vargas Llosa (którzy  mają ponoć podobne, przeciwne odłączeniu poglądy) mieliby prawo głosu. Społeczeństwo jest ponoć podzielone w tej kwestii 50/50. Przy okazji odsłonięto przede mną kolejną twarz autonomicznych regionów hiszpańskiej północy. W moim umyśle Katalonia z krajem Basków już dawno wyszły z jaskini przestając być obrzydliwymi terrorystami. Już wiedziałam, że chcą się odłączyć, bo są bogatsi i w pewnym sensie dofinansowują nieco południowe fiesty i siesty, czego robić nie chcą. Życie jest jednak jeszcze bardziej przewrotne, a Katalończycy patrzą z góry na wszystkich z południa kraju, uważając się za wiele lepszych. Z posuwających się do ostateczności ofiar do agresorów – ot, szybka ewolucja! Myślę, że jednak sprawa wymagałaby lepszego poznania przez mieszkanie w Hiszpanii, żeby dowiedzieć się jak to naprawdę jest.
 Pewnie połowa z Was była już w Barcelonie, nie ma więc wielkiego sensu szczególnie wychwalać tego miasta. Po prostu trzeba się tam choć raz pojawić! Ja byłam zachwycona. Guillermo mieszkał w Barrio Gracia, dzielnicy która ostatnio staje się coraz bardziej popularna. Znajduje się na linii łączącej stare miasto (Ciutat Vella) i Park Guell, gdzie wybrałam się z samego rana. Pomimo faktu, że był pierwszy dzień zimy i zbliżały się święta (albo może też z tego powodu) Barcelona była pełna turystów. Największą kolejkę udało mi się odnaleźć przed muzeum Picassa, którego zwiedzanie zostawiłam w związku z tym na nieco bardziej sprzyjające okoliczości.
Mim, Les Rambles i turyści
W Parku Guell dopiero od 3 miesięcy wprowadzono opłaty za wstęp. Od teraz w każdym strategicznym miejscu turystycznym w Barcelonie zapłacimy między 6 a 8 euro – w parku, katedrze czy Sagradzie Familii (jedynym rozwiązaniem na uzyskanie darmowego wstępu do parku Guell, gdy macie więcej czasu na Barcelonę, wydaje się w tym momencie ta strona:)). Moim planem było przemieszczanie się jedynie na piechotę, gdyż według mnie tak lepiej poznaje się miasto. Spotkało się to jednak z pewnym zdziwieniem Hiszpana, którego w okolicach parku zapytałam o kierunek na Sagradę Familię. „Ooo, to tylko metrem, musisz się wrócić i nim pojechać. Inaczej nie dotrzesz do Sagrady”. Pół godzinki później doszłam do kościoła. Widać w Hiszpanii panuje ten sam syndrom stronienia od przechadzek co w Peru.
Niedziela wydaje się najlepszym dniem na zwiedzaniem Barcelony – otwarte są pałace w Barrio Gotico zamknięte w ciągu innych dni, można zajrzeć do kościołów udając uczestnika mszy;).
Barrio Gotico
Następnie – kontynuując moją przypadkową wycieczkę szlakiem Gaudiego – skierowałam się w stronę La Pedrery i Casa Botllo, do których nie dotarłam, bo skusiły mnie uliczki po drodze, Parc de la Ciutadella i obietnica obejrzenia parlamentu Katalonii (który nie okazał się szczególnie widowiskowy). Dotarłam natomiast przez dość nowoczesną część miasta nad morze i idąc wzdłuż Barcelonetty wpadłam na uliczny koncert zespołu muzyki kubańskiej. W całym mieście co parę kroków można było natknąć się na jakąś muzykę i za każdym razem była inna. To flamenco przy porcie, to nastolatki zbierające śpiewaniem kolęd na podróże. Na wysokości pomnika Kolumba i ponoć dopiero nie dawno odrestaurowanych Drassanes weszłam z powrotem w miasto idąc zygzakiem, którego osią były Les Rambles. Na obszarze Barrio Gotico, czyli najstarszej części miasta wikitravel szczególnie polecała place przy których znajduje się większość najpiękniejszych budynków. Od Guillermo natomiast, który dołączył do mnie później dowiedziałam się, że przy Placa Sant Felip Neri kręcono sporo scen do „Pachnidła”. Ponieważ szłam nieco chaotycznie nie udało mi się samodzielnie dotrzeć do nieco spokojniejszej dzielnicy La Ribera, którą również pokazał mi mój host. Tam właśnie jest muzeum Picassa i dość mroczna Basilica Santa Maria del Mar.
W ostatni wieczór swojego wyjazdu byłam zaproszona przez dziewczynę z couch surfingu na koncert flamenco, ale nie starczyło mi już energii, żeby po dotarciu do mieszkania wyjść z niego ponownie.
Występy niektórych mimów potrafią ściągnąć imponującą publiczność
Następnego dnia – bardziej z powodu zgubionego biletu wieloprzejazdowego – miałam jeszcze jedną przechadzkę w stronę Placa de Espanya skąd dobrze widać wzgórze Montjuic, którego nie udało mi się zwiedzić. Na pewno jednak wrócę do Barcelony. Zwłaszcza, że znalazłam bilet :).
W samolocie – wbrew moim planom intensywnej nauki – przegadałam cały lot z chłopakiem, który definitywnie wracał z Erasmusa w Tuluzie. Ja cieszyłam się, że moja przygoda jeszcze się nie kończy, a przede mną jeszcze tysiące rozmów i znajomości nieprowadzących do nikąd, kończących się tak nagle jak się zaczęły.




Z barcelońskich uwag pratycznych – nie wierzcie, że nie istnieje miejski autobus do centrum z lotniska. Linią numer 46 bez problemu dojedziecie za 2 euro z El Prat na Placa de Espanya;)!

sobota, 21 grudnia 2013

Une voyageuse libre et liberale

Barcelona. Barcelona. Vicky, Christina. L’auberge espagnole (nic nie poradzę na to, że te słowa w mojej głowie wypowiada Romain Duris, może za dużo było tej auberge). Ale zanim Barcelona... sporo się wydarzyło.
Chateau, Carcassonne
 18 grudnia po raz ostatni w tym roku zjawiłam się na naszym oddziale. Tak w zasadzie to po raz ostatni w życiu, bo po powrocie będę na intensywnej terapii. Ponieważ była środa, zgodnie ze zwyczajem ktoś powinien przynieść ciasto. Na fali pozbywania się jedzenia z lodówki i reprymendy zarobionej poprzedniego dnia za niedostateczne zaangażowanie (z czym się nie zgadzam, z resztą pochodziło to od nielubianej stażystki), postanowiłam podreperować swój image przynosząc babeczki. No, i tak była moja kolej. W pocie czoła, angażując PJ’a do tarcia i Mateusza do pieczenia przygotowałam więc 18 marchewkowych babeczek, co ostatecznie utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak kiedyś będę mogła być Matką Polką (Polką, bo ostatnią osobą dla której PJ tarł marchewkę była jego polska babcia). Gotowałam już 3 dzień z rzędu, a babeczki zniknęły w mgnieniu oka!
Porte de l'Aude, Cite, Carcassonne
Powiedziałam też wszystkim „au revoir” i zniknęłam tego dnia dość szybko przygotowywać moją wyprawę po kraju Katarów (Albigensów) i Katalonii. Dwa tygodnie wolnego... cóż poradzę na to, że moi francuscy collegues ich nie mają. Tak smakuje wolność!
Po raz kolejny wyjeżdżając do Polski miałam swoją eskortę. Francja mnie zdecydowanie rozpieszcza. Niecałe 3 godzinki i byłam w Carcassonne, gdzie zaczęłam od spotkania z hostem, dejeneur i urządzenia się na ten jeden dzień. I po raz kolejny, podobnie do Perigord, zwiedzałam w mgle snując się po opustoszałych ulicach.
Carcassonne
Przewodnik podpowiadał, że Carcassonne było miastem-twierdzą Katarów, których w ramach papiesko-królewskiej krucjaty przegonił na południe Okrutny Szymon de Montfort. Katarzy, tudzież Albigensi byli „heretykami”, którzy nie zgadzali się z ówczesną interpretacją religii przez Kościół. Wyznawali tylko podział na Dobro i Zło. Zostały więc po nich mgliste wspomnienia, mapki i romantyczne zamki, do których wybierałam się następnego dnia. Szarość ma się dobrze.
Łapki!
widok z chateau de Queribus
W Carcassonne do zwiedzenia jest tak naprawdę Cite. Poza tym możecie jechać dalej do Tuluzy lub Perpignan. Najbardziej imponujące są według mnie dwuwarstwowe mury, odrestaurowane czy nie, robią niesamowite wrażenie. Po zwiedzeniu Cite pobłądziłam jeszcze troszkę po samym mieście i wróciłam do hosta. Gościł mnie Cyril, tata który przeprowadził się na południe z Paryża w pogoni za „domem z huśtawką dla moich dzieci w ogródku”. Muszę przyznać, że trochę mi tej huśtawki w dzieciństwie rzeczywiście brakowało. Dziewczynek niestety nie było w domu, ale cały promieniował wręcz dziećmi. Było w nim też pełno kapitalnych patentów jak na przykład kolekcja zdjęć dłoni rodziny, przyjaciół i couchsurferów (i innych części ciała) uwiecznionych dzięki kserokopiarce :).
Carcassonne i Canal du Midi natchnęły mnie do małego researchu. Kanały Europy – jakie mamy? Dla mnie to fascynujące, bo pomysł połączenia oceanu z morzem z ominięciem półwyspu Iberyjskiego brzmi jak na XVII wiek genialnie i szalenie zarazem. Tutaj znajdziecie nieco bardziej historyczny projekt Unii Europejskiej na temat kanałów wraz z zebranymi informacjami i mapką, a tu od strony praktycznej - po czym da się pływać. 
Następnego dnia w ramach programu intensywnego wykorzystywania autobusów regionalnych (Bo, słuchajcie, są za 1 euro! To tyle w temacie porad transportowych podczas tej wyprawy... Mówiłam już że jeśli kupujecie bilet kolejowy z wyprzedzeniem, gdziekolwiek bądź, nawet do Nicei - czyli na 8 godzin drogi - zawsze kosztuje 20/25 euro?) wybrałam się do miasteczka Quillan, bo tylko tam mogłam przesiąść się z z busa jednego departamentu do drugiego. Rzadko zdarza się, żeby bus z jednego regionu (Aude) przejeżdżał do drugiego (Pyrenees Orientales), ale w tym przypadku tak było. W trakcie małego researchu jeszcze w domu okazało się, że właśnie tam znaleźli ostatnie schronienie Katarzy i tam też spalono ich ostatniego prefekta. 
Chateau de Queribus
Kiedy dotarłam do Quillan, w 15 minut ogarnęłam mieścinkę, nie potrafiłam natomiast znaleźć przystanku autobusowego należącego do Pyrenees Orientales. Wiedziałam jednak że bus i tak odjeżdża za 4 godziny, w obliczu czego postanowiłam łapać stopa. A była w zasadzie dopiero 4 wyprawa kiedy robiłam to samotnie (ale wcześniej naprawdę musiałam albo jechałam naprawdę krótki odcinek). Moim pierwszym kierowcą był kierowca tira, tym razem jadący do rodziny. Dowiedziałam się, że zdarzyło mu się kiedyś jechać przez 5 dni z Węgierkami, które złapały go na Węgrzech i jechały przez Włochy do Francji. I prawie nie mówiły po francusku. Poprosiłam żeby wysadził mnie w Maury. Stamtąd było już 8 kilometrów do Chateau de Queribus. I była droga. Przez większość czasu pusta. Postanowiłam się jednak nie poddawać i szłam. Koło jakiejś psiarni, albo czegoś podobnego. Wiał wiatr, wyły psy. Zawrócić? 
i po sąsiedzku chateau de Peyrepertuse
Kiedy już byłam prawie zdecydowana, pojawił się samochód. Zaproszono mnie na pakę transita, po czym okazało się, że była to półpolska para. Polacy mieszkają więc nawet w wiosce o uroczej nazwie Cucugnan ([Kukunią] :]). Byli tak mili, że wwieźli mnie na samą górę, aż pod kasę zamku, a ja zaczęłam się zastanawiać jak dotrę do Maury tak żeby zdążyć na autobus do Perpignan jeszcze tego dnia. Z pewnością
Cucugnan, czyż nie słodkie?
nie było już szansy na odwiedzenie drugiego, ponoć bardziej imponującego chateau de Peyrepertuse. W linii prostej znajduje się co prawda 4 kilometry dalej, ale bez skrzydeł, z zejściem z jednej i wejściem na drugą górę dystans się wydłużał. Póki co zostawiłam plecak i ostrzeżona przez panią z kasy, że z uwagi na wiatr na górze powinnam trzymać okulary żeby nie odleciały (!) - co było tylko odrobinę przesadzoną radą - zaczęłam się radośnie wspinać. Na górze poza mną było tylko dwóch starszych panów, skośnooka rodzina i zapierające dech w piersiach widoki. Do zamku rzeczywiście prowadzą tylko jedne małe drzwi przez które wiatr wieje z zaskakującą siłą i prędkością. W całej konstrukcji natomiast najbardziej ujęły mnie nisze najprawdopodobniej służące do oblewania nieprzyjaciół u bram gorącą smołą. Nigdy wcześniej tego nie widziałam.
w stronę Place Arago, Perpignan
Moi starsi panowie odjechali kiedy schodziłam. Damn it! Jak ja wrócę? Przecież Chińczycy są zbyt konserwatywni żeby wziąć autostopowiczkę. Mimo to postanowiłam się na nich zaczaić. Okazało się, że byli brazylijskimi Japończykami (lub japońskimi Brazylijczykami?) i nie mieli żadnych problemów żebym z nimi jechała. Ani zjadła lunch. Ani spędziła resztę popołudnia, była ich mini-przewodnikiem podczas degustacji wina, pojechała i zwiedziła razem Perpignan. Przez popołudnie miałam więc brazylijską rodzinę z mamą, tatą, trzema chłopakami i dziewczyną jednego z nich. Byli z Sao Paulo, a para studiowała medycynę.

[Właśnie usłyszałam, siedząc w pociągu do Barcelony, że polski jest drugim, co do częstości, językiem w którym mówi się w Wielkiej Brytanii, allez les Polonais! Jest tu, w okolicach Barcelony, z kolei całkiem sporo Angoli]

wszystkie brazylijskie dzieci
Dzięki mojej rodzinie uświadomiłam sobie, że wino – widzicie – pochodzi nie tylko z Bordeaux i że jestem jego wielkim znawcą. Kiedy weszliśmy do cave cooperative pan winoroślnik zapytał czy jesteśmy wszyscy studentami enologii. Było to o tyle zabawne, że ja to ja, a moja „rodzina” chciała się napić i kupić pamiątki dla tych którzy zostali w domu. „Nie, ale studiuję w Bordeaux”. „Ach, to na pewno znasz się na winie! Wszystkie nasze wina to greneche noir (co to za szczep to greneche? Nigdy o nim nie słyszałam!), chcesz wytrawne czy słodkie?”. Od degustacji powoli zaczynało mi się kręcić w głowie, ale muszę przyznać, że zaczynałam rozróżniać smaki!
plac przed Cathedrale St Jean, Perpignan
Kiedy dotarliśmy do Perpignan trochę pobłądziliśmy i moja rodzina pojechała do siebie dokładnie zanim odnalazłam prawdziwe, całkiem ładne i stare centrum miasta. Po nieudanej próbie dostania się do pałacu królów Majorki (otoczony murem podobnym do tego z Blaye, jak z resztą sporo fortyfikacji tutaj na południu) poszłam do mojej hostki. Po raz pierwszy zdarzyło mi się być samotnie nocowaną przez dziewczynę i to taką która zaprosiła mnie sama! Była przekochaną 35-letnią, powiedzmy, hipiską. Mówiła, że po powrocie z Indii (gdzie była 1,5 roku temu) nigdy nie jesteś już taki sam, a całe mieszkanie było buddyjsko-tybetańsko-indyjskie. A na kolację naleśniki z jej regionu – Aveyron. Na kolacji zjawiła się dwójka jej znajomych, jeden po drugim, którzy mieli wspólną przeszłość i w tempie ekspresowym zostałam wciągnięta w życie i perypetie hippie-alternatywnych singli z Perpignan. Mieli nawet swój własny ogródek do którego jeździli dbać o warzywka całą paczką. Jednak Francuzi nie zawsze bywają tacy źli (połowa paczki była włosko-hiszpańska). 
Collioure
Tam dowiedziałam się też o świetnym festiwalu w Cevennach organizowanym w sporej części przez Rainbow Family, o której dowiedzieliśmy się po raz pierwszy od naszego hipisa z Batumi a także o wioskach niemieckich hipisów na Gomerze (którzy teraz mają 70 lat i wychowali już kolejną generację). Do tego wszystkiego Ben zajmowała się kręceniem z dzieciakami filmów i zastosowaniem wspólnego kręcenia filmu jako narzędzia współpracy miedzypokoleniowej. To właśnie kocham w couch surfingu.
Dzisiaj natomiast wstałyśmy skoro świt, a nawet przed nim, żeby zdążyć na północ i południe. Ben jechała do domu na święta, a ja w kierunku Hiszpanii. Pierwszym przystankiem było Collioure, urocze miasteczko ze starym kościołem i zamkiem. Obydwa, razem z sąsiednim Port Vendres, przez który niestety przejechałam tylko autobusem, serdecznie polecam, bo są przeurocze. 
Cadaques, już po hiszpańskiej stronie
Niestety autobus nie jechał do Cerbere i zatrzymał się w Banyuls-sur-Mer, w którym w zasadzie prawie nic nie ma. Podeszłam jeden przystanek próbując wyjść poza miasto i na stopa zabrała mnie mama z dwoma rozkosznymi dzieciakami. To muszę przyznać. Prawie wszystkie francuskie dzieciaki są takie słodkie. A moze wszystkie są słodkie i to we mnie się coś zmieniło?
Tak oto znalazłam się w Cerbere i nieugięta powędrowałam w stronę granicy. 4 km i będę w Hiszpanii! Wyglądało to i tak lepiej niż przerażające opisy na tripadvisorze, gdzie znalazłam jedyny komentarz „tak, wysiadasz w Cerbere, a Ciebie i Portbou w Hiszpanii skąd jest pociąg do Figueres dzieli tylko wielka góra”. Zaczęłam mieć już całkiem ładną panoramę Cerbere kiedy zatrzymała się bryka z Franche Comte. Jedzie do Portbou, to wsiadam! Mój kierowca okazał się mieszkającym od 7 lat w Hiszpanii Marokańczykiem, który na wstępie opowiedział mi o sobie całą masę historii. Pracuje jako budowlaniec, ale z wykształcenia jest informatykiem. Był też dziennikarzem w Maroku, a i w Hiszpanii od czasu do czasu coś skrobnie, prowadził szkolenia z pierwszej pomocy dla hiszpańskiego Czerwonego Krzyża. Miał w Barcelonie swego czasu 4 restauracje, a kubańskie 18-latki pracujące w jego restauracji z rozkoszą znikały z nim nocnych ciemnościach. No, generalnie to kobiety mają z niego wiele przyjemności i przecież seks to potrzeba jak jedzenie lub picie.
Empuriabrava, czyli hiszpańskie Venice Beach! Po więcej informacji o tym dziwnym miasteczku - Klik! 
Mogłabym się z tym zgodzić, problemem było jednak to że jechaliśmy sobie po Hiszpanii jego samochodem. 
Jestem człowiekiem wolnym, liberalnym czy posiadam obydwie te cechy? Dlaczego wydaję się spięta? Chyba jednak nie jestem tak liberalna jak mi się wydaje, co?
Co jak co, ale sufit Dali potrafił pomalować!
No i dobrze, być może. Kiedy ustaliliśmy już w Cadaques (zrobiliśmy mały detour po tym jak stwierdził że specjalnie dla mnie pojedzie nie do Portbou, nie do najbliższego miasta, a do Figueres), że z pewnością nic z tego nie będzie, Hasan zaczął uderzać w nutę romantyczną. W ciągu 4 godzin przeżyłam więc romans życia, od randek i poznania (które mogą trwać raptem 2 minuty) po smutne rozczarowanie. Bardzo mi przykro. Cadaques to bardzo ładne miasto, zwłaszcza obserwowane z oddali, z bliska bardziej podobało mi się w Collioure. Całe Cadaques naznaczone jest Dalim, podobnie z resztą do Figueres w którym znajduje się jego muzeum. Naprawdę podobają mi się pracę Dalego, ale kim trzeba być i jakie mieć mniemanie o sobie żeby za życia samemu stworzyć swoje muzeum? 
Odpłynąć z Salvadorem...
Moja niespełniona gorącokrwista miłość postanowiła uszanować moją prywatność i skoro zażyczyłam sobie samotnego zwiedzania muzeum Dalego, zjedliśmy tylko lunch, wypiliśmy kawę i rozstaliśmy się ustalając, że jesteśmy bratem i siostrą. Ale jakbym kiedyś zmieniła zdanie... No pressure over cappucino. Zostałam sama, odetchnęłam, spojarzałam w Dal(ego). Jak w sumie powiedziała Ben o hinduskich mężczyznach... podczas jej podróży z mężczyznami rozmawiało się nudno, głównie przez to, że cały czas nawiązywali do seksu. Ale nic się nie działo, nic się nie dzieje. Przywyknąwszy, każdy kolejny podobny delikwent staje się już tylko lekko rozczarowujący.

A teraz, z gracją wskoczywszy do niemal odjeżdżającego pociągu, dojeżdżam do Barcelony. Wyjeżdżając będę miała już na koncie przyprawiające o zawrót głowy 72 godziny spędzone na hiszpańsko-autonomicznym (bo u Basków i Katalończyków) gruncie.

niedziela, 15 grudnia 2013

Bordeaux (high)lights

Na schodach Grand Théâtre de Bordeaux
Tym razem będzie krótko, zwięźle i nie na temat, bo w zasadzie chcę tylko pochwalić się świątecznymi iluminacjami w Bordeaux (w którym temperatura wciąż utrzymuje się na wysokości 10 stopni, co to więc za zima... nawet jeśli serwowane jest na jarmarku vin chaud!) i zapowiedzieć mojego dziwnego tripa w stronę domu, który zacznie się za 4 dni.
Place Gambetta
Zacznie się od Francji dewiacyjnej. Tuż po napisaniu ostatniego posta przytrafiło nam się z Agą parę ciekawych wypadków, które doprowadziły nas do wniosku, że z francuskim społeczeństwem nie wszystko jest w porządku.
o, coś takiego
Pewnego wieczoru, w okolicach północy wracałyśmy z imprezy na kampusie, kiedy w okolicach restauracji uniwersyteckiej zauważyłam ruch i zobaczyłam kogoś pomykającego po trawce w burce. Dziwne –
pomyślałam – i idąc dalej spojrzałam w bok raz jeszcze. Ku mojemu najszczerszemu zdumieniu postać przeobraziła się w masturbującego się ekshibicjonistę. Od tego czasu nie pokonuję sama po 22:00 trasy z tramwaju do akademika.

Bomba!
Tydzień później zapoczątkowałyśmy z kolei z Agnieszką tradycję wspólnych wypraw pod prysznice. A wszystko dlatego, że mamy już w samym budynku nie do końca normalnych chłopców odnajdujących przyjemność w podglądaniu dziewcząt pod prysznicem. Z niemałym narażeniem życia, bo co jeśli dziewczę kopnie w głowę spoczywającą na ziemi tak żeby oko zajrzało pod drewnianą ścianką. O dewiacjach byłoby chyba tyle.
choinka przy Cathédrale Saint André, skrząca się dzięki Google^^
W ostatnich dniach zaskoczyły mnie natomiast granice (a w zasadzie ich brak) uprawnień francuskich studentów medycyny i nietypowe zastosowania procedur medycznych. Nie wiem czy poza kasą i sprzętem istnieją wielkie różnice między tym co zaobserwowałam we Francji i w Peru. Okazuje się przy tym wszystkim, że Francja ma chyba najmniejszy w Europie odsetek pozwów o błąd w sztuce. Jest więc we Francji absolutnie normalne to, że student medycyny wykonuje punkcję lędźwiową po otrzymaniu ustnych instrukcji od stażysty. Jest normalne, że wykonuje też biopsję gruczołów ślinowych z powodu suchości w ustach oraz nowotworu i zapalenia stawów w wywiadzie. Dzień po zmasakrowaniu panu wargi okazało się, że pan z powodu w/w nowotworu płuc miał również profilaktycznie naświetlaną czaszkę, więc możnaby się zastanowić czy suchość nie jest spowodowana tym. Aha.
Do tego wszystkiego dołączmy jeszcze stażystkę z Clermont Ferrand z wyższością zwracającą się do studentów z Bordeaux, którzy z uwagi na swoją zbyt dużą liczebność nie doświadczą samotnych zatrzymań akcji serca. Ona podczas swoich studiów miała dwie sytuacje kiedy była absolutnie sama, a pacjent się zatrzymał. Miejmy nadzieję, że tak jej się tylko zdawało.
Z pewnością wrócimy wszyscy z Francji bogatsi o doświadczenie i umiejętności.
Ostatnio w Bordeaux miał też miejsce ciekawy festiwal, o którym chciałabym powiedzieć choć nie udało mi się na niego trafić. Był w zasadzie upamiętnieniem wydarzeń, które miały miejsce 30 lat temu i traktuje o nich film „La Marche”, który niedawno wszedł na ekrany francuskich kin (opis wydarzeń 1983 tu). 15 października z Marsylii (czyli teoretycznie jednego z najbardziej „arabskich” miast we Francji) wyszedł marsz 15 osób, który w momencie dotarcia do Paryża 3 grudnia liczył 100 000 osób. Był zainspirowany śmiercią wielu imigrantów z Afryki Północnej w starciach z policją i aktach o tle rasistowskim. To by było tyle o zintegrowanej Francji. Choć w sumie wystarczy pomyśleć o płonącym Paryżu, o którym cały czas przypomina mi Mateusz. 

Przy okazji poszukiwań na temat populacji „magrebiańskiej” na terenie Francji (obecnie liczba imigrantów z innych krajów Europy i świata – licząc osoby urodzone poza Francją, nie potomków imigrantów, których wciąż nie uznaje się z tego co widzę za Francuzów – wynosiła 7,2 miliona i 11,1% w 2010 roku) odnalazłam też rozprawę na temat „Roubaix jako jedynego miasta we Francji z muzułmańską większością”. Roubaix to partnerskie miasto Sosnowca i Tychów :D. Polska wikipedia uzupełniała moje wiadomości również o wzmiankę na temat sporej populacji rodaków w Roubaix.

Na koniec chciałabym się natomiast pochwalić swoim pierwszym występem jako muzyka. Nasza niewielka grupka początkujących djembistek wystąpiła w sobotę podczas spotkania bożonarodzeniowego dla dzieci pracowników Universite de Bordeaux II :] Posłuchać można tu. Przy okazji djembe mogę zauważyć kolejną ciekawą cechę Fracuzów. Przy całej swojej powierzchownej uprzejmości nie wahają się krytykować ludzi, którym coś nie wychodzi. W Polsce natomiast wszystko wydaje się być na odwrót. Tu normą jest, że nielepsze koleżanki z grupy, które w zasadzie wcale Cię nie znają, mówią całkiem serio "Keira, weź przestań grać, bo wszystko niszczysz" albo "że chyba Cię poniosło". 
Przed koncertem :)