niedziela, 19 czerwca 2016

Czuły Rybak

Muixeranga de Algemesí
Tytuł nie ma żadnego związku z treścią (a zdjęcia tylko z końcową częścią), chciałam tylko podkreślić jak cudowne są hiszpańskie nazwiska i jakie można znaleźć wśród nich perełki. Jeden z pacjentów, z którym spotkałam się podczas praktyk nazywał się właśnie Pescador Tierno, co można przetłumaczyć jako Czuły Rybak.
Els Tornejants - pokazy z okazji Dnia Parlamentu Walencji
Miesiąc po dwumiesięcznym stażu w ramach Erasmusa znowu jestem w Walencji i znów w szpitalu. Tym razem na onkologii gdzie wyłania się nieco inny obraz rezydentury, ale o tym niżej. 
W oddziale dominują Latynosi - Lauren z miasta Tarija w Boliwii i Claudio z Cuenca w Ekwadorze jeszcze dokładniej opowiedzieli mi jakie są dla nich warunki rezydentury w Hiszpanii. Dla osób spoza Unii dostępne jest 4% wszystkich miejsc rezydenckich (więc nie wyobrażam sobie rywalizacji), a rezydentura nie liczy się jako praca pozwalająca na ubieganie się o prawo stałego pobytu. Po kształceniu młodych lekarzy przez 4-5 lat Hiszpania sama wywala ich więc z powrotem do kraju pochodzenia. Chyba że od razu znajdą kolejną pracę z co najmniej rocznym kontraktem. Problem w tym, że młodzi lekarze, także hiszpańscy, dostają tutaj przede wszystkim pracę na zastępstwach – macierzyńskie, chorobowe... praca jest więc na parę miesięcy. Później trzeba szukać następnej. Tak przedstawiła to Lauren, która choć ma pewną tendencję do narzekania, raczej nie zmyśla. Polska jawi się więc jako oaza spokoju. Wiem, że zdarzyło się że czterech świeżo upieczonych urologów znalazło się po specjalizacji na bruku i wielu ludzi wie, że nie zostanie na dłużej tam gdzie robi rezydenturę, ale w Polsce bardziej budzi to oburzenie niż jest normą (i bywa wymieniane wśród oburzających faktów podsumowujących złą sytuację rezydentów). 
El Ball dels Bastonets (film)
Skoro już zaczęłam częściowo pisać o problemach imigrantów wrócę do tych, które chciałam opisać jeszcze podczas poprzedniego pobytu. W związku z tygodniem poświęconym migracji w całym mieście odbywały się konferencje na ten temat. Wzięłam udział w obchodach organizowanych przez stowarzyszenie ACMAS (Stowarzyszenie Prawie-Lekarzy na rzecz Pomocy Zdrowotnej). W ich ramach zaprezentowało się parę stowarzyszeń, które ujawniły, że od czasu zwiększenia liczby uchodźców w Europie w okolicach Walencji zmobilizowano siły, przygotowano miejsca dla uchodźców w ośrodkach, przeszkolono wolontariuszy, tylko... uchodźców brak. A wszystko przez rząd, który brak zgody na ich przyjęcie uzasadnia niedostatecznym przygotowaniem. W związku z tym póki co jedną z większych grup imigrantów stanowią... Ukraińcy. Drugą poruszoną podczas konferencji kwestią były ośrodki dla cudzoziemców. W Polsce do opinii publicznej niewiele na ten temat dociera. W Hiszpanii też pewnie nie, ale że imigrantów (i tych wrażliwych na ich los też) jest więcej, pojawia się więcej działań. Jak ten tydzień, lub wieńczący go 24-godzinny maraton na rzecz uchodźców. Jeśli natomiast chodzi o CIE – Centros de Internamiento de Extranjeros, o tym znajdującym się w Walencji stworzono nawet film – „Puerta Azul” pokazany podczas festiwalu. Ogólnie sprawa jest dosyć skomplikowana. 
Les Llauradores (film)
Aktywiści z CIE NO stojący za filmem (występujący w nim i najprawdopodobniej będący w sporej liczbie na widowni wszystkich jego publicznych pokazów, swoim zaangażowaniem budząc mój ogromny szacunek) domagają się zamknięcia wszystkich ośrodków w Hiszpanii (identycznych jest w Polsce około 10). Są to miejsca, do których wsadzani są prawie wszyscy zauważeni przez władze „nielegalni” imigranci, czyli: z przedatowaną wizą, bez pozwolenia na pobyt, z pozwoleniem, ale pracujący na czarno czy wreszcie tacy którzy rzeczywiście coś tam przeskrobali. Niezależnie czy wyłapani na granicy, czy w ulicznej kontroli po 3 latach bezproblemowego mieszkania w kraju, wszyscy trafiają niezwłocznie do ośrodka, z którego droga jest prawie jedna – do kraju pochodzenia. Bywa, że mają już na miejscu rodzinę, pracę a i tak, niezależnie od wszystkich czynników, zostaną wysłani do rodzinnego kraju, w którym dla odmiany nie mają nic. Można też oczywiście w ośrodku prosić oficjalnie o azyl.
Muixeranga de Algemesí (filmiki niżej, a tu jeszcze jeden)

Największe oburzenie w aktywistach budzi fakt, że w tego typu ośrodkach cudzoziemcy są zamknięci (w Polsce często rodziny z dziećmi), niemalże jak w więzieniu. Są sztywne reguły, w CIE de Zapadores są nawet cele i jest więzienna przemoc strażników. Mimo, że w zasadzie żadna z tych osób nie zrobiła nic poza tym, że chciała lepszego życia, a później znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. W filmie jest na przykład opowiedziana historia homoseksualisty, który rozpaczliwie próbował przedostać się z Algierii do Hiszpanii, bo krótko mówiąc w Algierii gej ma ciężko. Kiedy przedostał się do Hiszpanii, już nie pamiętam jak, trafił do ośrodka, gdzie próbował prosić o azyl. Na podaniu musiał podać powód prześladowania w swoim kraju. Podał, po czym razem ze wszystkimi papierami odesłano go do kraju, gdzie po przejrzeniu papierów dotkliwie go pobito. Za ten powód prześladowań właśnie. Wrócił po raz kolejny do Hiszpanii i udało mu się zostać. Jedną z postaci jest też znany lokalnie youtuber senegalskiego pochodzenia, który trafił do ośrodka mimo kwitnącej kariery. Przed wysłaniem do Senegalu uchroniła go interwencja menadżerki. Specjalnie dla Was Lory Money opowiada o swoim zatrzymaniu.
W temacie uchodźców polecam książkę "Na południe od Lampedusy", którą chętnie pożyczę. Autor spędził na szlakach tranzytowych z Czarnej Afryki długie miesiące i sporo wyjaśnia.
Baños Arabes del Almirante - stare łaźnie arabskie w centrum miasta
Moje doświadczenia z imigrantami są znacznie uboższe, jednak i tak jest ich pewnie więcej niż w przypadku przeciętnego Erasmusa. W szpitalu spotkałam masę młodych lekarzy z Ameryki Południowej, ale i staż w centrum zdrowia był pod tym względem ciekawy. Wspominałam już chyba w innym poście, że teren którym opiekowało się nasze centrum zamieszkiwała stara, latynoska imigracja i nowa romsko-rumuńsko-arabska. Poza problemami z ubezpieczeniem, które jednak ostatecznie wszyscy którzy nas odwiedzali mieli, pojawiał się problem z pracą sezonową. Przyszedł na przykład człowiek, którego chcieliśmy w kwietniu umówić na kontrolę w szpitalu w czerwcu, ale stwierdził, że ani jego, ani rodziny już wtedy w Walencji nie będzie. Zimę spędza się bowiem w Walencji zbierając pomarańcze (zbieraczy pomarańczy było u nas naprawdę sporo!), a na lato wybiera w okolice Saragossy żeby zbierać brzoskwinie. Jedzie się z całą rodziną, w związku z czym także dzieci ostatecznie nie mają stałego miejsca zamieszkania.
Jardín de Monforte - otoczony murem mały park pozwalający na ucieczkę od zgiełku centrum miasta
Z kwietniowych praktyk w Centrum Zdrowia mam jeszcze parę innych, ciekawych notatek. Jak na przykład: „koka, porros, poprawczak i ropień penisa 18 lat, telewizor 400e, ulica”. Chłopak sprawiał wrażenie zwykłego 18-latka. Z tą różnicą, że od pewnego czasu mieszkał na ulicy, a przyprowadziła go samotnie wychowująca mama, żeby w końcu (po traumatycznym dla ojca wypadku, kiedy syn zwędził mu telewizor i 400 euro na narkotyki) zapisał się na odwyk. Naszym zadaniem było więc jedynie wypisanie skierowania, ale tego typu pacjenci, trzeba przyznać, są nieco bardziej szokujący niż Ci którym wypisuje się skierowanie do sanatorium. Bycie lekarzem łączy z ludźmi, których nie zobaczyłoby się nigdy w życiu.
Gran Feria Andaluza
Ostatnia historia z kolei była nieco smutna – Hiszpanki, którą po ślubie mąż zmusił do rzucenia pracy. Żyła więc zajmując się nim i trójką dzieci przy okazji będąc cały czas ofiarą znęcania psychicznego. Dziesięć lat temu postanowiła przenieść się z dwójką dzieci do matki, która zaczęła ją utrzymywać ze swojej emerytury. Ostatnio jednak matka umarła, a kobieta która od 35 lat nie pracowała została bez dochodów... i tak musiała wrócić do męża.
W ostatnim tygodniu kwietnia spędziłam też sporo czasu na SORze. W Hiszpanii nie istnieje specjalizacja z medycyny ratunkowej (natomiast intensywna terapia jest odrębną specjalizacją). Kto  w związku z tym pracuje na SORze? Rezydenci wszelkiej maści i lekarze rodzinni jako specjaliści. SOR był całkiem spory. Były w nim: konsultacje ogólne (rezydenci pierwszego roku od 2 miesiąca rezydentury, działający w ekipie rezydent+specjalista zwykle siedzący w socjalnym), konsultacje podstawowe (rezydenci 2 roku, do dyspozycji są tylko RTG, leki i służy w zasadzie do wykopywania najlżejszych przypadków, które na SORze nie powinny się znaleźć, jak stopa boląca od tygodnia), obszar z łóżkami bez monitorów, obszar z monitorowaniem funkcji życiowych, sale operacyjne i osobne części dla specjalistów stale urzędujących (pediatria, ginekolog, psychiatra) i dochodzących. W Polsce pewnie rezydenci podnieśliby wielki raban gdyby z obowiązku przez całą specjalizację musieli od czasu do czasu obstawiać SOR, a prawda jest taka, że taki dyżur jest o wiele bezpieczniejszy niż w oddziale. I w jednym i w drugim miejscu dyżuruje się z lekarzem ze specjalizacją, ale na SORze jest ich zdecydowanie więcej i bardziej pod ręką żeby zapytać o coś kiedy pojawią się wątpliwości.
Postacie z muzeum Bożego Ciała
Na onkologii przekonałam się oczywiście, że z tym wsparciem nie zawsze jest różowo – tak jak w Polsce i tu zdarzają się starsi lekarze uciekający od wspierania młodszych. Na onkologii przybrało to formę ekstremalną. Starsi stażem siedzieli cały dzień w swoich gabinetach, w których przez 4 dni w tygodniu konsultowali pacjentów przychodzących na pierwszą wizytę lub cykl chemii, a przez jeden udawali, że również to robią. W związku z tym rezydenci, obecnie zwykle w 2 osoby (jedna często schodziła np. po dyżurze albo była potrzebna w konsultacjach) samodzielnie prowadzili oddział, na którym tym razem pacjentów było około 20-25, ale zdarzało się, że było ich i 35 (pacjentom się tu nie odmawia kiedy brakuje łóżka, umieszcza się ich gdziekolwiek, na przykład na urologii czy położnictwie, a lekarz przychodzi do niego z odpowiedniego oddziału... co kończy się tak, że choćby pacjentów "w oddziale" było tyle, ile łóżek i tak część z nich jest gdzie indziej, bo akurat w momencie przyjęcia łóżko było zajmowane przez pacjenta z dajmy na to urologii).
Muzeum Bożego Ciała i raz jeszcze Els Tornejants
Na onkologii nie było więc wizyt z szefem, nie było też kogo poprosić o radę. Jeśli natomiast któryś rezydent coś pomylił (lub nie) lekarz starszy stażem wyrastał jak spod ziemi, żeby publicznie delikwenta opieprzyć. Myśleli, że gorzej być nie może. Do czasu aż zatrudniono nowego lekarza z bogatym doświadczeniem w branży naukowej, którego jedynym zadaniem było przebywanie z nimi w oddziale. Przyszedł więc, na powitanie każdego za coś złajał, zapowiedział nowe porządki, a rezydentce pierwszego roku będącej na oddziale od tygodnia w celach obserwacyjno - zapoznawczych przydzielił trzy przyjęcia. Po badaniu miał z nią wszystko omówić, więc poszłam z nią – zapowiadało się, że będzie można się wiele nauczyć. Wyszedł z oddziału na półtorej godziny, ale wrócił. Lepszy numer zrobił w piątek. Był w oddziale o 8, powiedział "cześć" 3 pacjentom i znów opieprzył całą ekipę, że zamiast być na 8, tak jak kazał poprzedniego dnia, przychodzą o 8:45 po tradycyjnym śniadaniu ze starszymi lekarzami, które jest praktykowane w oddziale od zawsze. Stwierdził, że on i młoda rezydentka zajmą się 3 pacjentami z poprzedniego dnia i 3 kolejnymi nowo przyjętymi. O 9:30 wyszedł i... więcej nie wrócił. A my zostałyśmy z rezydentką same nie wiedząc co zrobić z naprawdę skomplikowanymi, nowymi pacjentami. Skończyło się tak, że biedna Lauren siedziała z nami jeszcze półtorej godziny po zakończeniu czasu pracy, żeby ludzie nie zostali bez zabezpieczenia na weekend. Nawet dla mnie, mimo że jako praktykantka z Polski za nic nie ponosiłam odpowiedzialności, sytuacja była tak stresująca i męcząca psychicznie, że w południe miałam już dość. Mimo tego myślę, że był to jeden z moich najlepszych staży i tu i - nawet - w Polsce. Nie wiem czy na każdej onkologii jest podobnie, ale miałam wrażenie jakby przypadki były z całego spektrum interny, tylko bardziej przerysowane niż gdziekolwiek indziej. Do tego byłam zmuszona do mówienia, więc mój hiszpański dokonał skoku, którego nie zrobił wcześniej. A do tego sympatyczni rezydenci. 
Okazuje się, że od poniedziałku specjalista przestał uciekać, także idzie zmiana na lepsze (chociaż rezydentom przyzwyczajonym do bycia puszczonymi samopas od 3-4 lat ciężko się przyzwyczaić).
Na koniec może trochę o zdjęciach, które ubarwiają ten przydługi post. Wędrując w pewną kwietniową niedzielę po starym mieście trafiłam przez przypadek na obchody dnia walencjańskiego parlamentu. W ich ramach zaprezentowano coś co zawsze mnie fascynowało - ludzkie wieże. Myślałam, że tradycja ograniczona jest do Katalonii (gdzie rzeczywiście są największe) a tu proszę - ni stąd ni zowąd wyrosły przede mną w Walencji. Zwykle tworzą część obchodów ku czci Matki Boskiej Zdrowotnej w Algemesí w okolicach Walencji (Fiestas de Nuestra Señora de la Salud de Algemesí - obecne na liście Dziedzictwa Niematerialnego UNESCO). Poza tradycyjnymi tańcami i wieżami z Algemesí zaprezentowano też tańce... wojenne z patykami i innymi przyrządami :). Tego samego dnia zajrzałam też do Muzeum Bożego Ciała. Podczas Bożego Ciała na ulice wielu miast w Hiszpanii wytaczane są ogromne figury i rzeźby zwane skałami (rocas) wśród których, tak jak podczas innych okazji, tańczą mieszkańcy przebrani za biblijne/ mitologiczne postacie (np. 7 grzechów głównych). Co ciekawe mieszczące rzeźby muzeum-przechowalnia (bo ich, w przeciwieństwie do Fallas, ze względu na charakter religijny, się nie niszczy) utrzymuje swoje pierwotne przeznaczenie od 1446 roku.
Wcześniej w kwietniu odbyła się też Gran Feria Andaluza - na wzór wielkiej taneczno-gastronomicznej imprezy z imponującymi pawilonami i tłumami ludzi w Sevilli. Ona zaczyna na początku kwietnia, a potem społeczności andaluzyjskie w innych miastach Hiszpanii organizują swoje "małe" kopie. Z tej okazji też parę zdjęć. 
Tańce walencjańskie - Les Llauradores

czwartek, 14 kwietnia 2016

Z Walencji "into the wild"


Wreszcie nadszedł ten post, w którym mogę wyżyć się turystycznie. Nie podróżujemy za wiele, ale udało nam się zrobić 2,5 wycieczki (i przejść w tym czasie 40 km :)). Walencja to może nie wybrzeże Chorwacji, gdzie góry przechodzą bezpośrednio w morze, ale w odległości 30 km od Walencji (a jeszcze mniejszej od morza) można już spotkać pierwsze góry/wzgórza (bo góra wg wikipedii musi mieć co najmniej 300 m wysokości względnej żeby górą być).
Serra i Sierra Calderona
A więc Sierra Calderona. Najbardziej znanym punktem jest skalisty Garbi. My ostatecznie, spośród setek tras tworzonych i wrzucanych do Internetu przez zapaleńców z GPSami wybraliśmy taką, która Garbiego omijała. Szukając szlaków trafiłam na trzy strony poświęcone pieszym wycieczkom (senderismo) – w Walencji: senderosvalencianos.es, międzynarodowe (z trasami pieszymi, rowerowymi, konnymi!) – wikiloc.es czy wikirutas.es. Problem polega jednak na tym, że bez własnego GPSa jest ciężko za nimi nadążyć, chociaż można spróbować (jak my spróbowaliśmy i mieliśmy szczęście, że była to mała Sierra Calderona). Szlaki są - według mnie - mniej uczęszczane i gorzej oznakowane niż w Polsce, ale takie wrażenie może wynikać z faktu, że nie szukaliśmy map i nie poszliśmy do żadnego punktu informacji turystycznej.
Ktoś pomylił święta :p
Podobnie do Francji, w Hiszpanii można znaleźć trasy GR (senderosgr.es) i do woli przecinać cały kraj tysiącami kilometrów tras (np. trasa Walencja – Lizbona). Te są już w miarę dobrze oznaczone kolorami polskiej flagi – szliśmy wzdłuż jednego z nich. Ostatnią ciekawą stroną są stare linie kolejowe przekształcone w „zielone drogi” - viasverdes.com. Fundacja hiszpańskich linii kolejowych przekształciła już 2400 kilometrów nieużywanych torów w trasy piesze i rowerowe. Marzy mi się przejechać najdłuższą (160 km) trasę ze starej kopalni rudy żelaza Ojos Negros (w okolicach Teruel) do portu w Sagunto. Kiedyś tam.
Charco Azul (Chulilla)
Chulilla
Póki co w wielkanocną sobotę zaczęliśmy od 14 km trasy, do której linka nie potrafię znaleźć – cóż, ostatecznie i tak zgubiliśmy ją w połowie drogi. Wyszliśmy z Serry, małego, uroczego (jak wszystkie) miasteczka i bardzo staraliśmy się trzymać tego co napisano na stronie. Znaleźliśmy wiele źródełek, szliśmy wyschniętym korytem, spotkaliśmy ludzi którzy mieli prowizoryczną mapkę, której zrobiliśmy zdjęcie (ale co po mapce, skoro i tak nie ma oznaczeń szlaków, a nazwy miejsc znajdujesz dopiero po dotarciu do nich) aż po pewnym czasie, kiedy byliśmy daleko od jakiejkolwiek drogi zwątpiliśmy i chcieliśmy wracać. Zachęciła nas mała grupka, która zrezygnowała z dalszej wspinaczki z uwagi na kilkumiesięcznego bobasa. My bobasa nie mieliśmy, więc musieliśmy iść dalej. Na szczęście Sierra Calderona jest tak mała, że udało nam się dotrzeć do „szczytu” który już był na mapie i byliśmy ocaleni.
Cueva de Golismo, Chulilla
Malowidło naskalne i Chulilla :)
Kolejnego dnia wybraliśmy się do Chulilli – miasteczka o którym nigdy nie słyszałam, a powinnam – jest piękne, otoczone pionowymi ścianami idealnymi do wspinaczki, które wyrastają z wąwozu rzeki Turii. Jechaliśmy w sznurze samochodów (w tym polskich, niemieckich czy słoweńskich - wyglądało jakby Chulilla była mekką wspinaczy), wjechaliśmy w miasteczko, w którym na jednokierunkowych uliczkach obowiązywał ruch dwukierunkowy, całkowicie sparaliżowany ilością samochodów, a kiedy wydostaliśmy się z powrotem w okolice parkingu przed miasteczkiem zostało nam - dosłownie - miejsce parkingowe w rowie. Zapowiadały się tłumy. Ale one nie wybrały 20 kilometrowego szlaku (co jak na nas i drugi dzień też było dość ambitne). Nasza trasa była internetowym zlepkiem 3 różnych oficjalnych i oznakowanych (mniej więcej) tras, dzięki czemu zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje w okolicy. Zaczęliśmy od Charco Azul, po czym wzdłuż rzeki i sadów przeszliśmy do jaskini Golismo i wspięliśmy się wąwozem na coś w rodzaju płaskowyżu. Te wszystkie para-wspinaczkowe atrakcje zajęły nam połowę czasu, a byliśmy dopiero w jednej trzeciej trasy. Mimo to postanowiliśmy przejść ją całą. I zdążyliśmy przed zachodem :). Po drodze zobaczyliśmy jeszcze przykład malowideł naskalnych, które rozproszone na obszarze całego Półwyspu Iberyjskiego zostały wpisane zbiorczo (w liczbie 758) na listę UNESCO.
Irysy były wszędzie! (a zwierz ze zdjęcia obok potrafił wdrapać się na pionową ścianę wąwozie)
Embalse de Loriguilla
W ramach naszej ostatniej mini-wycieczki (która była dodatkiem do zbierania pomarańczy i cytryn wciąż wiszących na drzewach w rodzinnym sadzie) odwiedziliśmy ruiny zamku w Almenarze. Zamków jest tutaj tak dużo, że z łatwością można by założyć, że strażnicy z jednego widzieli co dzieje się w sąsiednim i w ten sposób mogli ostrzegać kolejnych przed barbarzyńskimi, katolickimi najeźdźcami z północy. Większość z nich powstała w X/XI wieku do ochrony arabskiej ludności i upraw.
Dla odmiany - Almenara (zamek, dwie wieże strażnicze i mini-opuncje)
Jeśli chodzi o małe, urocze miejscowości, w jednej (tu wcale – pomimo zameczku :D – nie spełniającej warunków niezbędnych żeby być ładną, ale niech Ci Hiszpanie obejrzą 90% polskich miasteczek...) byłam w ostatnią sobotę na dyżurze. Chcąc być do bólu uczciwą i żyjąc nadzieją, że MZ jednak zaliczy mi moje praktyki, powinnam zrobić tu 6 dyżurów, o czym powiedziałam koordynatorowi w obecności przemiłej rezydentki trzeciego roku. Zaproponowała, że mogę chodzić na dyżury z nią, a najbliższy jest w Alaquas w sobotę. Ciężko mi było odmówić, zwłaszcza że zawsze chciałam zobaczyć jak to jest leczyć za miastem. Okazuje się że jednak dość podobnie, pomijając fakt, że zwykle jest ponoć nawał ludzi, a tym razem przez 3 godziny zjawiło się 5 osób. Takie moje szczęście. Zamiast leczenia były pogaduchy i zachwyty nad orężem rezydentki, która trenuje fechtunek.
wspinaczka pro
wspinaczka nasza :p
W ciągu ostatnich dwóch tygodni w POZ udało mi się zebrać nieco uroczych historii. Najbardziej ujęła mnie pierwsza para, z którą się w ogóle zetknęłam. Była to dwójka 80(+) latków, która weszła razem (tutaj czasem wchodzi się i po 3-4 osoby :p). Zaczęliśmy od żony, która miała standardowe problemy 80+, po czym przeszliśmy do męża, który od 10 dni przestał brać jedyny lek, który miał przepisany, bo wywoływał u niego problemy z erekcją. A satysfakcja jego żony jest dla niego ważniejsza niż jakieś tam durne obniżanie ciśnienia.
widok z Frailecillo
wiszące mosty
Pierwszego dnia bardzo spodobało mi się też, że lekarz rodzinny nie ma problemu z wypisaniem zwolnienia dla mężczyzny, który obecnie próbuje sobie poradzić z nadchodzącą śmiercią żony, przy której prawie cały czas jest w szpitalu. Myślę, że tak to powinno wyglądać. Wczoraj miałyśmy też falę psychiatryczną – zaskakuje jak wiele osób potrzebuje wsparcia, które idealnie byłoby zapewniać w POZ (inaczej niż tylko benzodiazepinami, które płyną tu dość wartkim strumieniem – ale to ponoć wszędzie). Dzisiaj z kolei okazało się, że kobieta która prosiła o skierowanie do psychologa (czego tutaj nie da się w zasadzie dać, bo bezpłatne jest tylko leczenie grupowe/psychiatra), ostatecznie przez 10 minut zwierzała nam się z podejrzeń, że mąż zdradza ją z najlepszą przyjaciółką, po czym ustaliłyśmy że spróbuje otwarcie porozmawiać i z nią, i z nim. Ot, medycyna rodzinna :).
Nie wiem czy słyszeliście, że od ponad roku nie ma szczepionek przeciwko błonicy, tężcowi, krztuścowi z obniżoną ilością antygenów? Dowiedziałam się o tym tutaj, ale problem dotyczy całego świata. Co prawda nie brzmi to wstrzącająco i chodzi o szczepionkę stosowaną (tu) tylko przy szczepieniu przypominającym i u kobiet w ciąży, ale i tak było dla mnie szokiem że w dzisiejszych czasach czegoś takiego jak szczepionka może zabraknąć na ponad rok.
piknik!
Chulilla :D
I ostatnia całkiem sensowna rzecz z codziennej praktyki w POZ – dzieci przestają być medycznie dziećmi kiedy mają 15 lat. No i jeszcze jedna – w każdym Pipidówku mają tu objazdowego ginekologa, który prowadzi „Planowanie rodziny”, żeby każdy, ale to każdy wiedział, że tam może się udać po antykoncepcję, w razie problemów z zajściem w ciążę czy po cytologię (bo okazuje się że nie zawsze robi to położna).
Ok, żartowałam że to ostatnia rzecz ;). Po prostu jest tu tyle fajnych patentów. Jak na przykład centra seniora w odległości 20 minut piechotką jeden od drugiego. Czy pogadanki i wycieczki. Pogadanki w tym tygodniu były prawie codziennie, a dzisiaj byłam na takiej której opowiadałyśmy (ok, ja słuchałam) jak walczyć z nietrzymaniem moczu (piąta najbardziej uciążliwa przyczyna obniżająca jakość życia! Pierwsza jest choroba psychiczna). 60, 80-latki przekazywały sobie więc z rąk do rąk różnorozmiarowe kuleczki gejszy opowiadając o swoich doświadczeniach z nimi (jedna pań stwierdziła że zaczynała od 10 minut, a teraz nosi je i pół dnia ;)). Jeśli natomiast chodzi o wycieczkę... była w zeszłym tygodniu, na porodówkę. Oglądałyśmy wszystkie rodzaje sal, salę operacyjną (żeby nie było stresu jeśli któraś rodząca nagle będzie musiała tam wylądować) i pokoje. Piękno prostych rozwiązań.

sobota, 9 kwietnia 2016

Semana Santa


Nie minął nawet jeden dzień, a Walencja, zmęczona Fallas, znów świętowała. W tym roku Wielki Tydzień przypadł tuż po Fallas, tak że Niedziela Palmowa była następnego dnia po kulminacyjnej cremá. Wielki Tydzień może nie jest nadmiernie radosny, ale coś da się z tym zrobić. W całym mieście zaczął się więc tydzień mniejszych i większych procesji, ale te główne, najładniejsze, podobne do tych, które jeździ się oglądać w Sewilli, należały do Semana Santa Marinera (morska, tu strona z dokładnym programem i spot reklamowy :D). Tym razem zatłoczone i wyłączone z ruchu były nadmorskie dzielnice Cabanyal, Canyamelar i Grau, które jeszcze w XIX wieku, kiedy powstała tradycja Semana Santa Marinera tworzyły osobne, rybackie miasteczko. Junta Fallera przeobraziła się w Junta de Semana Santa Marinera i poszczególne bractwa (hermandades i cofradías), każde opiekujące się jedną rzeźbą ilustrującą konkretną scenę drogi krzyżowej lub postać religijną. Zmieniły się kolory wystroju, ale wieczorne kolacje przy wielkich stołach dla całego bractwa wyglądały tak samo jak imprezy podczas Fallas.
Niedziela Palmowa w innej parafii i "pokutnicze" jajka z niespodzianką (tak ubierano w czasach Inkwizycji pokutujących skazanych z powodów religijnych)
Valencian Indian Pale Ale - moda na
piwa rzemieślnicze jest i w Hiszpanii :)
Chociaż są koncerty rozpoczynające w lutym Wielki Post i parę wydarzeń przed Niedzielą Palmową (które w tym roku nie mogły się odbyć z powodu Fallas) wszystko naprawdę zaczyna się w niedzielę. Poza wielkimi procesjami, w których uczestniczą bractwa ze wszystkich czterech parafii z orkiestrami, mają miejsce inne ciekawe wydarzenia jak choćby „Przyjęcie postaci religijnych”. Przez cały tydzień mieszkańcy uczestniczący w obchodach przebierają się za Jezusa, Marię, św. Weronikę, pretorian czy... Nazarenos - pokutników (przed którymi z uwagi na ich specyficzne, wywodzące się z czasów Inkwizycji ubranie zdarzyło się uciekać niedoinformowanym turystom ze Stanów). Podczas „Przyjęcia” niektóre bractwa idą po swoje co istotniejsze postacie do domów w których te osoby mieszkają. Myśleliście że po niedzieli coś dzieje się dopiero w czwartek? Nic bardziej mylnego. W poniedziałek na przykład włócząc się po Cabanyal można spotkać sześć różnych procesji. W czwartek na dobre zaczyna się wspólne świętowanie – ulicami od jednego kościoła do drugiego maszerują bractwa, tym razem jedynie przy dźwięku bębnów. Zwykli śmiertelnicy odwiedzają figury w ich „domach”, przy okazji zatrzymując się na piwko czy dwa. W piątek rano rzucając w morze wieńce laurowe oddaje się cześć tym którzy zginęli na morzu, w południe mają miejsce Drogi Krzyżowe, których niektóre stacje są odgrywane przez postacie biblijne. Wieczorem wszyscy zbierają się w wielkim, pięciogodzinnym pochodzie Pogrzebu Pańskiego. W sobotę następuje moment ciszy, podczas której bractwa zbierają się przy stołach czekając aż o północy zaczną bić wszystkie okoliczne dzwony ogłaszając Zmartwychwstanie. Wtedy ulice zapełniają się ludźmi i odpalane są sztuczne ognie. Świętuje się do rana, po czym wciąż trzeba wziąć udział w spotkaniu Jezusa z matką, odwiedzinach chorych i ostatecznej procesji Zmartwychwstania podczas której „słońce w zenicie radośnie oświetla świat”, a postacie biblijne rozdają ludziom kwiatki ;). Po zakończeniu wszystkich obrzędów Bractwo Świętego Grobu tworzy jeszcze na Plaza de la Cruz del Canyamelar „ślimaka”. Nie pytajcie mnie co to, sama chciałabym to zobaczyć - nam udao się wziąć udział przede wszystkim w procesji w Niedzielę Palmową i powłóczyć się po okolicy w czwartek i zajrzeć na pół godziny w piątek.
SSM jest oczywiście tak ekscytujący, że z pewnością każdego zainteresuje jego muzeum otwarte cały rok koło muzeum ryżu :).
Przeniesienie obrazów w Niedzielę Palmową
A mówiąc serio, mimo że w Hiszpanii liczba wierzących spada, publiczna telewizja żyje wydarzeniami Wielkiego Tygodnia. Relacjonuje wydarzenia z tysiąca miast i miasteczek przy okazji obszernie dokumentując wszystkie wpadki (jak rzeźby którym zdarza się spaść z platformy przy mało delikatnej obsłudze – tradycyjnie rzeźby powinny być noszone, ale w Walencji wiele było na kółkach).
Virgen de los Dolores
Visita a los santos monumentos, Wielki Czwartek
Chciałam jakoś płynnie i zgrabnie przejść do „życia codziennego w centrum zdrowia”, ale ciężko to ze sobą połączyć. Być może dlatego, że jedno drugiemu kompletnie nie wchodziło w drogę - z okazji Wielkanocy są tutaj trzy dni wolnego – Wielki Czwartek, Piątek i poniedziałek (tu wcale nie lany, choć warunki lepsze:( ). Z okazji Fallas wolny był piątek – 18.03, a potem „na pocieszenie” jeszcze kolejny dzień wolny w św. Wincentego, patrona miasta (którego ramię możecie znaleźć w katedrze). Wszystkie te wolne dni wprowadzają takie zamieszanie, że na uczelniach nikt nie miał ochoty się z nimi patyczkować, a studenci mogli cieszyć się wolnym od 14.03 do 05.04. Tak jest jednak tylko w Walencji (i tylko w tym roku, bo tak się złożyło), autonomia regionów jest taka, że mogą ustanawiać własne dni wolne od pracy. Co prawda nikt nie wie co dokładnie powinno się robić żeby uczcić pamięć św. Wincentego, ale podobny problem dotyczy też Wielkanocy, biura podróży przeżywają więc hossę. Miasto było kompletnie wyludnione, nie licząc dzielnic które świętowały SSM. Sami też wybraliśmy się na jednodniowe wycieczki, ale o tym kiedy indziej. Laia, rezydentka z którą spędzam najwięcej czasu spieszyła się przed tym wielkim weekendem, żeby jeszcze w czwartek wyjechać ze znajomymi do Tarify (780 km w jedną stronę!). W związku z tym rozpuściła mnie wypuszczaniem dp domu o 13:00, kiedy skończyłyśmy przyjmować pacjentów. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy we wtorek po tych wojażach kazała mi zostać nawet kiedy pacjenci się skończyli, a centrum było puste... Moim zadaniem było czytanie pod jej czujnym okiem artykułów na tematy z którymi zetknęłyśmy się tego dnia. Okazało jednak się że wszystko było spowodowane tym, że tego dnia miała dyżur na który musiała czekać i potrzebowała towarzysza w cierpieniu. W kolejnych dniach było już lepiej. 
Dzieciaki są najlepsze ;)
Ogólnie wszyscy w zasadzie troszczą się o mnie i chwalą mój „znakomity” hiszpański, ale moje serce najbardziej ujął (jeszcze przez internet, bo odpowiada za stronę i kontakty zewnętrzne) starszy pediatra, Javier, który mówi o mnie per „pani doktor” i zawsze sprawdza czy jestem tam gdzie powinnam być (z ojcowskiej troski, oczywiście). Drugą osobą jest przemiła dziewczyna – pracowniczka socjalna, prywatnie jedna z dwóch mam dziecka, które urodzi za kilka miesięcy. Nie jest to pierwszy przypadek dwóch mam z którym się zetknęłam – wcześniej na konsultację ortopedyczną przyszła inna para z synkiem. Najpiękniejsze jest to, że pomimo delikatnego zdziwienia zdecydowana większość osób nie ma z tym problemów. Oczywiście są i tu (nawet w naszym centrum) przypadki kierujące się „sumieniem” przy (nie)wypisywaniu antykoncepcji i nieodzywaniu się do ciężarnych lesbijek, ale wygląda na to że są w zdecydowanej mniejszości.
Niedziela Palmowa
W Walencji (a zwłaszcza w dzielnicy w której pracuję, gdzie po jednej stronie jest stara latynoska imigracja, a po drugiej nowa – arabsko- słowiańsko- cygańska) nikt też w zasadzie nie zastanawia się kto skąd pochodzi. Część imigracji jest już tutaj tak długo, że są po prostu Hiszpanami, a w przypadku innych ciekawość pewnie wygasa u większości ludzi w momencie kiedy połowa pacjentów z którymi się kontaktują ma „ciekawe” korzenie. Oczywiście imigracja przynosi też pewne wyzwania – jak na przykład pacjenci, którzy nie znają słowa po hiszpańsku albo analfabetyzm. W sytuacji kiedy pierwsza taka osoba jest Cyganem, druga Arabem, a trzecia z Ameryki Południowej od kilku lat nie może znaleźć pracy, łatwo jest wyrobić sobie pewne uprzedzenia i każdemu Cyganowi zadawać pytanie czy umie czytać (podczas gdy część kończy studia). 
Międzynarodowy "Festival del viento", na który trafiliśmy przypadkiem w kolejny weekend chcąc wypróbować nasz latawiec na plaży
Wtedy Olga (pracowniczka socjalna) może zaserwować historię, którą ostatnio się zajmuje. Stara się wyrobić ubezpieczenie zdrowotne dla 3 miesięcznego bobasa, którego nieznająca słowa po hiszpańsku 20-letnia matka w ogóle z nią nie współpracuje. Jakiś czas temu sprowadził ją z Polski do opieki nad swoim starszym synem (którego matka zmarła w Polsce) facet który ma problemy z hiszpańskim prawem. W związku z tym pomimo że chciałby wrócić do Polski, nie może. Łatwo jest oceniać inne narodowości na podstawie pojedynczych przypadków, ale jakoś boli, jeśli miałoby to dotyczyć nas samych. Olga wydaje się świetna na swoim stanowisku - mimo że codziennie styka się z ludźmi co do których większość z nas byłaby uprzedzona, stara się nie oceniać i pomóc, o cokolwiek proszą. Nawet jeśli widać, że są to kanciarze, którzy chcą wyłudzić rentę inwalidzką z powodu braku funkcjonalności nóg na których samodzielnie przyszli do centrum :p. Ale to już osądzą komisje. Olga ma pomagać.

środa, 6 kwietnia 2016

W Hiszpanii się pracuje

Przygotowania do Fallas
Zdziwiona tym spostrzeżeniem postanowiłam poszukać w Internecie stereotypów o Hiszpanach. Okazuje się że o stereotypach traktuje - w dość utrwalającym tonie - wiele blogów (ale głównie w kontekście ognistych kochanków...). O czasie pracy za wiele nie było, a przecież część z nas myśli sobie czasem "Ach Ci Hiszpanie, siesta i fiesta, ciekawe jak w ogóle funkcjonują szpitale i badania naukowe kiedy oni są takimi leniuchami?". Samej zdarzyło mi się tak myśleć kiedy 5 lat temu kolega z workcampu wykładał mi jak bardzo różni się moja mentalność od jego – hiszpańskiej – i jaka, podobnie wielka różnica, jest między nim – z północy, a kolegami z Andaluzji.
Zadziwiające jest jednak jak bardzo to wyobrażenie odbiega od tego ile rzeczywiście się tutaj pracuje (nie mówiąc już o tym, że inicjatorką popołudniowej drzemki, czyli de facto siesty zwykle jestem ja, a nie Esteve :)). Wiele punktów „usługowych” typu punkt komunikacji miejskiej, fryzjer w bloku itd. jest otwartych od 10:00 do 20:30. Z dwu i pół godzinną przerwą przeznaczoną na obiad pośrodku, ale i tak trzeba przyznać, że o ile praca nie znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie domu, rozwalony i pochłonięty jest przez nią cały dzień. W miejscach w których niewiele jest do roboty (urzędy itd. ale podobnie z przerwami na herbatkę i Inne Ważne Sprawy jest przecież w Polsce) oczywiście wychodzi się jeszcze na co najmniej pół godziny na drugie śniadanie przed obiadem. W szpitalu jednak, kiedy w poczekalni czeka tylko do Ciebie 25- 40 osób nie ma mowy. Siedziałam, więc wiem – siedzi się aż zostanie przyjęta ostatnia osoba (ja wychodziłam o 13, więc nie wiem co dzieje się później, ale i tak od 9:30, kiedy zaczynają się przyjęcia, to kawał czasu). Raz siedziałam też z ortopedą który schodził po dyżurze i (jak w Polsce) powinien zejść do domu, ale musiał jeszcze przyjąć swoich pacjentów, których koledzy odesłaliby z kwitkiem żeby wrócili do swojego doktora, kiedy będzie przyjmował. Najbardziej ujęło mnie to, że chociaż wcale nie powinien tam być, był zmęczony po dyżurze i miał największą ilość pacjentów, każdemu z nich poświęcał tyle czasu ile trzeba. Kiedy więc przyszedł chłopak który najprawdopodobniej będzie kiedyś musiał przejść dość poważną operację, wyszukał dla niego RTG podobnego przypadku, wytłumaczył co i jak, i nigdzie się nie spieszył (na konsultacje przyjeżdżali pacjenci z miejscowości oddalonych o 70 km lub swoje - miesiące - odczekali dlatego myślę, że naprawdę zasługiwali na tę chwilę uwagi).
tegoroczne światła i Falla, której palenie oglądaliśmy
Do tego na 21 salach operacyjnych planowe operacje rozpisane były od 8:30 do 21:00 - nie ma próżnowania ;). Mimo to na SORze ortopedycznym zdarzyło się parę razy, że połamane nadgarstki i barki odesłaliśmy do domu z powodu braku miejsc w szpitalu (i wszystkich innych szpitalach)... z propozycją przyjęcia na operację za tydzień. 
Teraz przeniosłam się na medycynę rodzinną do sąsiedniego centrum zdrowia i pacjenci – w teorii – do lekarza mogą być zapisywani co 6 minut, czyli 10 na godzinę. Konia z rzędem temu kto potrafi każdego pacjenta obsłużyć w takim tempie. Na szczęście tak jest tylko przy w pełni zapełnionym grafiku. Ostatecznie okazuje się że ostatni pacjenci mogą być zapisywani najpóźniej na 13:00, więc większość lekarzy jest wolna ok. 13:30. Co robią później – nie wiem – pełny etat w Hiszpanii to 40 godzin tygodniowo, ale może wliczają się do niego dyżury. A na pewno wizyty domowe, które powinny być po 13:00 ale zwykle ich nie ma.
Sama organizacja POZ jest tutaj cudowna. Nie wiem czy jest to kwestia tego, że jestem w jednym z najlepszych ośrodków w Hiszpanii (przynajmniej taką nagrodę dostali w ostatnich latach) czy kwestia systemu. W centrum poza lekarzami rodzinnymi jest oczywiście pediatra, a do tego położna która kontroluje ciążę, doradza, pobiera cytologię (a jeśli dziecko ma do miesiąca, zakłada mu kolczyki... dla mnie to nieco barbarzyńskie, ale taka kultura - dawniej było tak, że wszystkim dziewczynkom te kolczyki zakładano zanim jeszcze wyszły z porodówki - miało je nawet dziecię które przez cały pierwszy miesiąc swojego życia dochodziło w szpitalu do siebie po przebytej sepsie). Najbardziej zachwyca mnie jednak instytucja pracownika socjalnego, który podpowia zasiłki, zapomogi, a nawet wydzwania za Tobą jeśli jesteś schorowanym dziadkiem, którego olała rodzina – pełna opieka i wszystko w jednym miejscu ;). Poza tym co tydzień można trafić na warsztaty – z karmienia piersią, przygotowania do porodu, korzystania z inhalatorów. Centrum organizuje też swoich pacjentów, w grupy którym pomaga wypożyczyć salę od ośrodka dla seniorów z naprzeciwka. W grupach pacjenci sami prowadzą dla siebie nawzajem zajęcia fitness, jogę czy spacery. Bajka! Wisienką na torcie jest strona i facebook na których jest masa informacji, filmików, porad i ogłoszeń (a nawet konkursy).
w tym roku na serio ruszyła promocja Fallas jako niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO i przypominała o tym falla na Plaza del Ayuntamiento
Warunki pracy – co pewnie nikogo nie zaskoczy, mimo że jeszcze w latach '70 głównym środkiem transportu na hiszpańskiej prowincji był osiołek – są lepsze od większości miejsc w Polsce, pod względem i atmosfery, i wyposażenia z którym przychodzi pracować (przynajmniej w dużym mieście i szpitalu - w centrum zdrowia część rzeczy ma tyle lat co ja, a w wentylacji na stałe urzędują... szczury, których na szczęście – poza ekskrementami – się nie widuje...). Mówiąc jednak serio - od strony technicznej, czyli dostępności badań, systemu recept czy podłączenia centrum zdrowia pod szpital po drugiej stronie ulicy (wszystko w jednym systemie informatycznym!) praca jest o wiele łatwiejsza.
sztuczne ognie przygotowane na wieczorny pokaz
Z organizacyjnego punktu widzenia miło jest też widzieć, że w Hiszpanii jako kraju rozwiniętym, w którym ceni się postmaterialistyczne wartości, sporo jest wolontariatu. I to nie tylko wspomnianego już wolontariatu zwykłych ludzi, pacjentów dla samych siebie, ale i lekarzy. Kolejnym z zadań pracowniczki socjalnej jest kierowanie tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na świadczenia niegwarantowane przez system (głównie stomatologia, w której gwarantowane jest – serio – tylko RTG zębów i darmowe ich wyrwanie:D) do organizacji leczących za darmo lub po kosztach. Tych zajmujących się stomatologią jest w Walencji chyba ze trzy (poza opcją bycia królikiem doświadczalnym na uczelni). Do tego dodam Psychologów bez granic (oferują np. pogadanki dla rodzin osób obłożnie chorych, czy psychoterapię dla dzieci imigrantów). Potem już standardowo – Czerwony Krzyż, Lekarze świata – którzy zależnie od aktualnej polityki lokalnego rządu (bo programy zdrowotne i wiele innych, istotnych spraw jest kapryśnie regulowane z poziomu Comunidad Autonoma, czyli jakby województwa) mają więcej lub mniej roboty. Ostatnio np. rząd zmienił się na bardziej socjalny i wszyscy, niezależnie od swojego statusu, są objęci opieką zdrowotną.

Inne jest też podejście do współpracowników i rezydentów (prawie jak z niedawno emitowanych „Młodych lekarzy”). Każdy rezydent ma swojego opiekuna, który naprawdę się nim interesuje, pilnuje żeby czytał, rozwijał się i pisał prace, jest z niego dumny i pięknie chwali go przed innymi lekarzami. Na oddziale ortopedii to rezydenci operują, a opiekunowie, czy inni starsi koledzy, stoją z boku i pilnują czy wszystko jest w porządku. Wreszcie w buzującym testosteronem towarzystwie 15 albo i 20 ortopedów (choć znalazły się tam i trzy lekarki pracujące już na etacie) szef otwarcie mówił, że szefa wśród nich nie ma, a wszyscy są równi i wnoszą równy wkład (to już nie do końca, bo niektórzy znając swoje miejsce prawie się nie odzywali;)). Faktem jest jednak, że każda część ciała miała swojego szefa – był więc ordynator kolanowy, łokciowy, biodrowy, od ręki itd. chyba z siedmiu. Wizytę robili w swoich małych, specjalistycznych podgrupkach, rezydenci rotowali między nimi, a szef szefów odpowiadał za sprawne spinanie wszystkiego i papierologię.
Zainteresowani wyjazdem? Tu zaczyną pojawiać się schody. Zdecydowanie łatwiej zrobić to po specjalizacji – chcąc wybrać się do Hiszpanii NA specjalizację, trzeba przebrnąć przez proces kilkumiesięcznego uznawania dyplomu/prawa wykonywania zawodu, zdać egzamin językowy DELE na poziomie C1 albo C2 i podejść do MIR (tutejszego LEKu) do którego sami Hiszpanie przygotowują się na specjalnych kursach (1200 euro :)) ponad pół roku. O miejsce specjalizacyjne trzeba zawalczyć w jeszcze większym gronie niż we Francji – całkiem sporo rezydentów, których spotkałam pochodzi z Ameryki Południowej. Do tego – w przeciwieństwie do ECN we Francji – MIRu można nie zdać, a nawet osiągając próg nie dostać się na żadną specjalizację (los mniej więcej połowy osób piszących egzamin). No. Czyli nawet gorzej niż u nas.
Z innych, niemedycznych, pracowych ciekawostek dowiedziałam się też od Moniki, że naprawdę, naprawdę, niektóre przedsiębiorstwa zamykają się tutaj na cały sierpień i obowiązkowo wybierasz lwią część swojego urlopu właśnie w tym okresie. Przy naszej – jak by nie było – swobodzie wyboru (im dalej od sierpnia tym lepiej) muszę przyznać że brzmi to dość absurdalnie. No, ale takie już południe że w sierpniu miasta umierają, a żyje plaża.


Dla rozrywki zdjęcia i filmiki z tegorocznych Fallas o których już nie będę pisać, bo pisałam tu. Rada jaka mi się nasuwa po oglądaniu tegorocznych zdjęć – nie oglądajcie palenia Falla Especial (poniżej :p). Gdyby ktoś z nas zemdlał nawet nie osunąłby się tego wieczoru na ziemię, bo byliśmy w tak nieziemskim tłumie. I ubierzcie się ciepło -już drugi rok z rzędu było zimno, chociaż tym razem przynajmniej nie padało :)