poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Przybyłam, zobaczyłam, przeżyłam. Marsylia. - część 1

- Tu jest tak jakoś śląsko...
- Dlaczego? 
- No, pranie wisi i suszy się na słońcu między blokami...
Widok ze wzgórza Notre Dame de la Garde, Marsylia
Po prawie dwóch miesiącach wróciłam do Francji. Niby wracam do bardzo swojego kawałka świata w postaci własnego pokoju w akademiku, a wciąż sporo rzeczy mnie w tym kraju zadziwia. Jak na przykład świętowanie 1 maja. Świętowanie polega na marszach i manifestacjach pracowniczych (czego możnaby się spodziewać), niedziałającej w ogóle, w pełnym świetle prawa komunikacji miejskiej (już mniej, ale wciąż) i dawaniu sobie konwalii. To ostatnie, tuż przed pierwszym maja, daje pracę dorywczą sporej ilości ludzi. Wszystko dlatego, że w średniowieczu Karol IX zapoczątkował tradycję rozdawania damom ze swojego otoczenia bukiecików konwalii jako talizmanów przynoszących szczęście.
okolice Cassis
Podsumowując, maj jest we Francji bardzo szczęśliwym miesiącem, zwłaszcza w tym roku, kiedy wszystkie dni wolne od pracy wypadły w czwartki dając nam w efekcie aż trzy długie weekendy.
Zanim jednak dotarłam do Bordeaux, lądowałam w Marsylii i w związku z tym postanowiłam zwiedzić chociaż kawałek Prowansji, w której nigdy nie byłam. W ostatniej chwili udało nam się z Esterą, która do mnie dojeżdżała znaleźć hosta. Ze względu na brak opinii na couch surfingu był dla nas jednak sporą niewiadomą (co raczej nie nastrajało pozytywnie po poprzednich, rzymskich przygodach). Kevin okazał się jednak całkiem miłym, choć dość alternatywnym, chłopcem.
lalki na targu staroci w Aix-en-Provence
Pierwszym – i w zasadzie chyba jedynym – rozczarowującym faktem w departamencie Bouche du Rhone są regionalne autobusy Cartreize. Niestety, w przeciwieństwie do innych departamentów, tu postanowiono zrobić biznes na turystach wskutek czego z lotniska jedzie się do Aix i Marsylii za nieco ponad 8 euro, a między nimi za ponad 5. Pozostał nam więc stop i covoiturage, co pozwoliło nam docenić mieszkanie w Aix, gdzie ze ścisłego centrum, gdzie mieszkałyśmy, do autostrady szło się 15 - 20 minut.
Po przylocie, nie będąc jeszcze pewna czy zdecydujemy się na mieszkanie u tajemniczego Kevina, a będąc w posiadaniu eleganckich 27 kilogramów bagażu, udałam się do Aix, gdzie przez kolejne 5 godzin tułałam się sennie po ulicach zajadając kebabami i wylegując przy szumiących fontannach. W końcu nasz host przyszedł z pracy i okazało się że naprawdę, bez żadnych niemiłych niespodzianek, mieszkałyśmy przy samym Cours Mirabeau. Po dość krótkiej rozmowie z Kevinem - lekko hipisowskim inżynierem odczuwającym dysonans między swoją naturą, a pracą w jednym z największych europejskich ośrodków badań nuklearnych i jego współlokatorem - instruktorem prawa jazdy... poszłam spać. Obudziłam się tylko po to, żeby w zupełnie opustoszałym Aix szukać w środku nocy Estery, która przyjechała z Bordeaux.
W La Ciotat - ciotabus!
Od razu zaczęłyśmy ambitnie. Planowałyśmy stopem dojechać do Cassis i stamtąd, przez zachwycające Calanques, dostać się na piechotę do Marsylii. Wsiąść w autobus i wrócić po 30 kilometrowym marszu do Aix. Zabawne.
Zaczęło się od tego, że tak naprawdę nikt nie wybierał się do Cassis. Od początku proponowano nam Toulon lub La Ciotat. Dopiero kiedy od trzeciego z rzędu kierowcy i straconej 1,5 godzinie usłyszałyśmy że również kieruje się do La Ciotat postanowiłyśmy się tam wybrać, bo co jak co, ale nie zawsze można mieć zdjęcie z Ciotabusem. Z La Ciotat według naszych kierowców było już tylko rzut beretem do Cassis, gdzie miała zaczynać się nasza wędrówka. Beret ten jednak musiałby być podrzucony samochodem. Ponieważ tak się złożyło, że my byłyśmy na piechotę udało nam się, podążając jednym z francuskich szlaków Grandes Randonees prawie w całości pokonać odcinek, który ostatecznie liczył 12 kilometrów. Swoją drogą podobne szlaki piesze (GR) są bardzo dobrze zorganizowane w całej Francji (tak że można przejść ją cąłą wzdłuż i wszerz ;)), a przy drodze można znaleźć akredytowane schroniska (gites).
Idąc podziwiałyśmy początki Parku Narodowego Calanques, ale do Cassis (czyli naszego domniemanego punktu startowego) dotarłyśmy w okolicach 16:30 i to część trasy pokonując jednak stopem. Najbardziej podziwiana część Calanques wciąż pozostała nieodkryta.
Wzgórze Notre Dame de la Garde widziane z Fort St Jean
W związku z zaistniałą sytuacją, kolejnego dnia postawiłyśmy na nieco pewniejszy transport czyli covoiturage z Sophie. Mieszkała w Aix, ale codziennie dojeżdżała w okolice przedmieść Marsylii, gdzie była psychologiem dziecięcym. Opowiedziała nam o L’Estaque, biednej, robotniczej dzielnicy znajdującej się nieco poza Marsylią, która teraz coraz bardziej interesuje turystów, między innymi dzięki filmowi „Marius et Jeannette” Roberta Guediguian’a . Film, wybrany w selekcji Festiwalu w Cannes w 1997 opowiada o parze zmęczonych życiem mieszkańców L’Estaque, którzy dzięki sobie odnajdują radość i szczęście.
Imponujący dworzec Gare St Charles w Marsylii
Dzień był burzowy i powoli zaczynał wiać mistral, co jednak dodawało portowi, do którego trafiłyśmy na początku, pewnego uroku. Miałyśmy tylko jeden dzień, rzuciłyśmy więc okiem na dzielnicę Panier z katedrą La Major  i Fort Saint Jean. Tuż przy nim, w zeszłym roku, z okazji świętowania Marsylii jako europejskiej stolicy kultury, wybudowano muzeum MuCEM zbierające historię kultur Europy i  Morza Śródziemnego. Warto przejść się po samym forcie i nowej bryle muzeum :).
Wejście do MuCEM od strony Fort St Jean
Ponieważ w okolicach obiadu dopadło nas zmęczenie, do katedry Notre Dame de la Garde dojechałyśmy autobusem z portu, co jest świetnym rozwiązaniem. Później już można zejść do kolejnego fortu, który razem z przeciwległym fortem St Jean miał zapewniać ochronę kluczowego, najstarszego portu Marsylii.
W okolicy jest też zakon Saint Victor, czyli jeden z najstarszych chrześcijańskich obiektów Europy. Na koniec, czekając na powrót, oglądałyśmy panoramę portu i starej części Marsylii z ogrodów Pharo.

Panorama Marsylii z Jardins du Pharo
Spośród dość znanych atrakcji, w Marsylii znajduje się też Unite d’Habitation szwajcarskiego architekta Le Corbusier, która stała się prototypem wszystkich betonowych bloków świata. Nieco bardziej romantycznie wzdłuż wybrzeża ciągnie się archipelag Frioul. Na jednej z wysp znajduje się Chateau d’If w którego więzieniu działa się między innymi akcja „Hrabiego Monte Cristo”.
Można w zasadzie powiedzieć, że miasto nas urzekło, jeśli więc kiedyś usłyszycie pogłoski o rzekomym niebezpieczeństwie, brudzie i smrodzie Marsylii – nie wierzcie, bo ominie Was coś naprawdę pięknego :).
na targu staroci w Aix

1 komentarz:

  1. To ten autobus powinien Ci wjeżdżać w głowę na fejsbuniu, nie jakiśtam zwykły :D

    OdpowiedzUsuń