piątek, 16 maja 2014

StEmi czy nie StEmi?


W pierwszym tygodniu po moim pojawieniu się na oddziale chirurgii pokarmowej okazało się, że Francuzi są nieco zakręceni. Ponieważ był to ostatni tydzień pobytu na tym oddziale dwójki internów płci męskiej (czyli lekarzy w trakcie specjalizacji, którzy rotują między oddziałami i szpitalami mniej więcej co pół roku) psotne, młode pielęgniarki postanowiły ich stosownie pożegnać. W związku z tym przez cały dzień kontakty, klamki do pokojów pacjentów i wszystkie inne obiekty, których możnaby potencjalnie dotknąć, nasmarowane były różnego rodzaju pastami, kremami z wazeliną i maściami. O tak dla zabawy, jak w zieloną noc. Później chłopcy się włączyli i już wszyscy (poza nami – studentami, którzy po prostu staraliśmy się w odpowiednim momencie uchylać) biegali po oddziale prowadząc regularną wojnę przy pomocy wypełnionych solą fizjologiczną strzykawek do lewatywy i prowadząc jednocześnie wizytę. Co najlepsze, wszystko spotkało się z pełną akceptacją ze strony pacjentów.
Saint Emilion
Jak więc widać, atmosfera nawet na dość poważnej chirurgii przewodu pokarmowego (ale zawsze chirurgii) jest całkiem, hm, luźna. Niemniej jednak, kiedy na oddziale zjawia się profesor żarty idą na bok.
Dzisiaj natomiast, koło 9 rano kiedy na dworze było po prostu chłodno, a podwórko szpitala wciąż było zacienione, wybraliśmy się - externi, interni i chef de service - na kawę. I kiedy mieliśmy je już w ręce ktoś zaproponował wypicie ich na dworze. Byliśmy w samych fartuchach z krótkim rękawkiem, ale nikomu, nawet Arthurowi z Tahiti czy Kevinowi z Reunionu, nie było zimno. Poza mną, która trzęsłam się jak osika. Powoli dochodzę do wniosku, że to ludzie z "południa", nawet takiego jak Hiszpania, są bardziej przyzwyczajeni do zimna niż my, rozpieszczeni ciepłymi ubraniami i cudownie grzejącymi kaloryferami, których oni nie posiadają.
Post ten powstał jednak przede wszystkim dla nas – tu będących – ku pamięci, aby w przyszłości nie umnęły nasze perypetie w drodze do pobliskiego Saint Emilion, w którym akurat w pierwszy majowy weekend były drzwi otwarte winnic, a w którym podczas Erasmusa jeszcze nikt nie był. Jechała nas 5, więc niestety musieliśmy przeprowadzić selekcję kto pojedzie autobusem i stopem (bo bezpośrednie kursują do Saint Emilion z Bordeaux tylko latem), a kto bezpośrednim covoiturage’m z dziewczyną z którą udało mi się umówić poprzedniego dnia. Z uwagi na przypadłości takie jak niepokonana (później wbrew wszystkiemu jednak pokonana) niechęć do jazdy autostopem, samochodem miała jechać Aga, Estera i Esteve, a stopem ja z Matt’euszem.
jedna z winnic w pobliżu miasteczka
Z Matt’em wyruszaliśmy wcześniej i potrzebowaliśmy nieco ponad godziny, żeby dotrzeć w miejsce odjazdu autobusów w La Buttiniere. Niestety mieliśmy lekki poślizg, ale ponieważ do autobusu (którym jadąc mieliśmy sporą szansę na spóźnienie) było wciąż 9 minut, postanowiliśmy sprawdzić czy tramwajem nie będzie szybciej. Po dotarciu na przystanek, okazało się że tramwaj przyjedzie jeszcze później, zaczęliśmy się więc cofać do najbliższego przystanku autobusu. I wtedy pojawił się w zasięgu wzroku. Zaczęliśmy biec, ale ponieważ – jak wiadomo – jestem wyśmienitym biegaczem, zostałam mocno w tyle, krzycząc do Matt’a żeby poprosił kierowcę o zaczekanie aż dobiegnę. Widziałam jak Matt’eusz wsiada, a autobus jak gdyby nikt, wypluwając płuca, za nim nie
słowo o butelkach (francuska wikipedia)
biegł, wrzucił migacz i... odjechał. Z Matt’em który tak naprawdę nie wiedział gdzie, w co i jak ma się dalej przesiąść. Okazało się że wskoczywszy coś tam burknął do kierowcy, ale ten – być może nie usłyszawszy – odjechał, a Matt zamiast blokować drzwi, krzyczeć i błagać, zaczął... się śmiać. Sytuacja była poważna. Kolejny autobus za pół godziny, w Saint Emilion już byłam, ale ponieważ inni też jechali, Matt żyje nieco we mgle, a a ja już mimo wszystko wstałam o tej 7:15, wzięłam miejski rower i zaczęłam „gonić” autobus. Ostatecznie, po godzinie jazdy i jednej zmianie roweru dotarłam na miejsce przed Matt’em wyprzedzając go na etapie przesiadki.

Kiedy po tej porannej rozgrzewce wsiedliśmy do autobusu, napisała do mnie właścicielka samochodu, informując pół godziny przed wyjazdem, że skoro nie potwierdziliśmy przejazdu (a dokładnie się z nią umawiałam), zgodziła się poprzedniego wieczoru wziąć jeszcze dwie osoby i w związku z tym zostały jej dwa miejsca. A oczywiście cała trójka była już na miejscu, czekając na nią. Postanowili się z nią spotkać i zobaczyć co się wydarzy. Skończyło się na tym, że czekali jeszcze 10 minut na dziewczynę, która się spóźniała, ale ostatecznie – niestety – przyjechała. Z ekipy odpadała nam więc chora Estera.
Tymczasem my już dojechaliśmy do Libourne i idąc przez miasteczko udawaliśmy, że łapiemy stopa. Ostatecznie udało się chyba po ładnych 40 minutach marszu i do Saint Emilion wjechaliśmy z panią, która już biorąc nas była spóźniona na chrzest siostrzeńca swojego brata :p.
Kiedy udało nam się znaleźć z Agą i Esteve, zrobiliśmy rundkę po zapchanym turystami miasteczku i udaliśmy się na degustację win, która była naszym celem. Pierwsza „cave”, jeszcze w mieście, miała (zaskoczenie!) śliczne piwnice z poukładanymi w eleganckie ściany butelkami z różnych roczników i dysponowała wyborem win z różnych winnic z okolic Saint Emilion. Degustacja w niej zdecydowanie odstraszyła Polaków, którzy przyszli w trakcie naszej prezentacji, bo należało albo kupić butelkę wina albo zapłacić 4 euro od osoby. Niestety nie wymienię nazw win, które były degustowane, bo oficjalnie przyznaję się, że nieszczególnie interesuję się winem.
Aga i Matt degustują
Po szybkich ustaleniach, że nie mamy ochoty zabierać się z powrotem ze znienawidzoną dziewczyną z covoiturage, zaczęliśmy iść w stronę Libourne (około 8 kilometrów) zawijając po drodze do winnic uczestniczących w dniach otwartych. Tam było już nieco bardziej swojsko, wina prezentowali nam właściciele, opowiadali o tym jak je smakować, a w jednej można było też przejść się po zabudowaniach do których przygotowano przewodniki audio, objaśniające etapy produkcji wina.


Dowiedzieliśmy się na przykład, że „butelka” to tak naprawdę nazwa rozmiaru 0,75 l wina, inne są na zdjęciu powyżej. Z wielu instrukcji obsługi wina zapamiętałam jedną – jeśli wino jest młodsze niż 10 lat należy je wczesniej otworzyć, przelać do karafki i zostawić do oddychania na 4-6 godzin przed degustacją. Zdecydowanie zastosowaliśmy tą poradę kupując parę dni później wino w drodze na imprezę.
krużganki jednego ze starych klasztorów Saint Emilion
(w średniowieczu było ważnym ośredkiem religijnym w regionie)
Poprzednim razem, kiedy byłam w Saint Emilion poza dniami otwartymi, taką mini wycieczkę po winnicy i chateau zorganizowano nam osobiście, zupełnie za darmo i specjalnie dla nas, a dla mnie, szczerze mówiąc jest to ciekawsze od degustacji ;).
Po przejściu ładnego kawałka drogi i z odpowiednim poziomem alkoholu we krwi przy całkiem ładnie świecącym słońcu, niektórych już bolała głowa, ale mimo mojego zrezygnowanego machania kciukiem nikt nie chciał wziąć nas na stopa. Więc szliśmy. Ostatecznie, po jakichś 5 kilometrach ktoś zatrzymał się i zabrał mnie z Esteve, będąc – wbrew wielkiej niechęci – pierwszym autostopem jego życia. Chwilę później Aga z Matt’em poszli w nasze ślady i odnaleźliśmy się na dworcu, skąd już całkiem normalnie pojechaliśmy z powrotem autobusem.

1 komentarz: