poniedziałek, 18 listopada 2013

C'est si bon!

„Czy może pani przeliterować nazwisko lekarza rodzinnego?”
„Nie, jestem niepiśmienna”

Zatkało mnie, ale zrozumiałam „nie”. Dopiero później uświadomiłam sobie jaką dostałam odpowiedź od trzydziestoparolatki, która wylądowała z bólem brzucha na naszym kardiologicznym SORze. A pytanie było przecież standardowe we Francji, gdzie tysiąc słów można wymawiać tak samo. Był to pierwszy raz kiedy tak naprawdę spotkałam analfabetę. Wcześniej myślałam, że analfabeci stanowią maksymalnie 1-2% społeczeństwa. Okazuje się, że w takiej Francji (włączając terytoria zamorskie) są 3 miliony osób niepiśmiennych. 9%.
Francja przywitała mnie więc kolejnymi ciekawymi informacjami, ale już lecąc do Polski dowiedziałam się paru ciekawych rzeczy.
Głosowanie dla osób niepiśmiennych w kwestii podzielenia Sudanu

Moja droga do domu zajęła ponad 24 godziny, a to dlatego, że 24 godziny trwała sama przesiadka w Eindhoven. Mój pierwszy raz w Holandii. Niestety zapomniałam, że mogłabym tam legalnie skosztować ciasteczek. Cóż, innym razem.
I jak to zwykle bywa wylądowałam na Couch Surfingu zdecydowanie nie u Holendra. Wylądowałam u Chinki, Wen która przyjechała do Holandii raptem 3 tygodnie wcześniej. Dopiero się więc urządzała. I pozbywała nieproszonych zapachów nowych mebli przy pomocy stanowisk z węgla aktywnego rozstawionych po całym pokoju. Ten czas spędzony z Wen uświadomił mi jak niewiele wiem o Azji i Azjatach.
W zasadzie mój cały krótki pobyt skupił się na tym, bo przyleciałam już po zmroku, a następnego dnia wstałam tak późno, że została mi już tylko godzina na obejrzenie miasta. Taki czas może wystarczyć jeśli nie chce się wpadać do muzeum Philipsa czy Van Abbemuseum. No właśnie. Eindhoven to miasto Fritza Philipsa, który zaczął od żarówek testowanych na 7 piętrze jednego z głównych budynków w centrum, obecnie zwanego – o dziwo! – „Wieżą Światła”. Stąd Eindhoven (jedno z najstarszych miast w Holandii, ale zbombardowane w czasie II wojny światowej tak, że wszystko trzeba było budować od nowa, a nikt nie przejmował się wtedy rekonstrukcjami) stało się jednym z głównych centrów technologii. Dzisiaj, mimo że Philipsa już w Eindhoven nie ma, miasto wypełnione jest fizykami plazmowymi i podobnymi podejrzanymi typami. Poza tym Eindhoven jest holenderską stolicą designu, gdzie w październiku odbywają się odpowiednie tergi i wystawy.
Ja natomiast w przeszywającym zimnie i porwistym wietrze, z 11 kilogramowym plecakiem przeszłam się po głównych ulicach. Bardzo spodobała mi się zwłaszcza jedna, która była wyspą klubów w tej spokojnej mieścince. Niestety dotarłam na nią w niedzielny, pochmurny poranek, kiedy o szalonej nocy świadczyły śmieci i puste 24-godzinne podajniki hamburgerów i hot-dogów (niestety zdjęcia zostały w domu, bo stałam się posiadaczką nowego aparatu!).
Winnice Chateau Laffitte
W kwestii obserwacji couchsurfingowo-azjatyckich mogłabym powiedzieć więcej. Najzabawniejsze jest to, że od początku wiedziałam, że wybieram się do osoby szczególnej. „Referencje” na koncie Wen składały się w logiczny obraz uroczego nerda. „Good luck with your PhD” czy „self-disciplined girl” szczególnie utkwiły mi w pamięci. Nic więc dziwnego, że okazała się mieć wiele ciekawych zasad. Aby wywabić paskudne zapachy, których nikt poza Wen nie czuł (nie tylko ja) poza węglem miałyśmy jeszcze na oścież otwarte okno aż do późnej nocy. Początek listopada, Holandia. 8 stopni. Siedziałam w kurtce. Aby czymś zająć się po jedzeniu zaczęłyśmy dekorować pokój na czym upłynęły Wen ze 2 godziny. PhD robi z planowania urbanistycznego i cały czas coś krzywo wisiało na ścianie. A kiedy przyszedł mieszkający po sąsiedzku Hiszpan, żeby przyjrzeć się dziełu i dobrze się z nim gadało został bezpardonowo wyproszony o 24, bo przecież już i tak siedział nieprzyzwoicie długo jak na mężczyznę, a ona musi iść spać. Następnego dnia była niedziela.
Wen też bardzo mnie przepraszała, że nie była w stanie podjąć mnie tak jak zwykle przyjmuje gości i naprawdę się o mnie zatroszczyć. Gadała ze mną, odebrała mnie z dworca i odprowadziła kawałek w jego kierunku, tak żebym się nie pogubiła. Ugotowała obiad. Nie wiem jak zatem powinno podejmować się gości na Couch Surfingu. Sądząc również po tym jak później podjął mnie iście po królewsku Biesio, moi surferzy muszą mnie brać za średnio gościnną osobę. Jednak wszystko to zdominowało wydarzenie, które nastąpiło kiedy szłyśmy spać. Siedziałam jeszcze przy komputerze, kiedy Wen brała prysznic i ni stąd ni z owąd wybiegła, a właściwie wyszła nago z łazienki coś zrobić w pokoju. Jak gdyby nigdy nic, nigdzie się nie spiesząc. Nie jestem do tego przyzwyczajona. Z rozmowy z Lui, która spędziła jakiś czas w Korei wynikło jednak, że powinnam to zrobić wybierając się do Azji.
Następnie nastąpiło 10 dni moich najbardziej intensywnych wakacji życia, które przyniosły wiele ciekawych historii i wiele zaskoczeń. To na przykład, że pediatria na Prokocimiu może być ciekawa, przyjemna i prowadzona po ludzku. Historie z Uzbekistanu, Filipin, Maroka, Singapuru. Historie zaręczyn w naszej grupie ze studiów. A ja czułam się jakbym w Polsce wskakiwała w swoje przyjemne, przez lata wypracowane miejsce jak brakujący puzzel. Francja mi się tylko przyśniła, nie ma przecież innego życia niż w Krakowie, w Sosnowcu, przy wszystkich znajomych i mamie. Wszyscy chcieli się ze mną spotkać. Wszyscy chceli się ze mną napić. Miło jest wracać na tydzień! Za sprawą tego maratonu, gdzie przez cały tydzień nie kładłam się przed 1:00 a w końcówce przez 4:00 nad ranem w poniedziałek opadałam z sił.
Wszystko to minęło jak z bicza strzelił i przyszła pora na odkrycie kolejnego polskiego lotniska. Dotarcie na Modlin z południa nie jest najprostszą (i najtańszą) sprawą. Dałam jednak radę, a prawdziwy cyrk miał się dopiero zacząć. Podróżowałam jedynie z bagażem podręcznym, ważył więc 13 kg, był wypakowany ubraniami, książkami i serem na pierogi leniwe. Samo wyciągnięcie laptopa do prześwietlenia było już dla mnie nie lada wyzwaniem. Ale, trzeba to trzeba. Podeszłam jak zwykle, a tu nagle proszą mnie o ściągnięcie butów. I swetra, do obcisłych ubrań. Mój bagaż zaczął budzić podejrzenia. Jestem wciąż w trakcie czytania „Marching Powder” czułam się więc jak ostatni dealer koki, ale tak naprawdę obawiałam się tylko żeby nie zabrali mi pęsety. Osiłek z ochrony, nie siląc się na uprzejmość, podszedł do mojego bagażu z komentarzem, że następnym razem mam się przygotować porządnie i zaczął wybebeszać kieszeń z dokumentami.
La Brede - zamek Monteskiusza
Dokładne, osobne prześwietlenie przeszedł mój jasiek. Zapewne chowałam tam maczetę z zamiarem sterroryzowania połowy samolotu. Okazało się, że w dniach 8 - 23.11 była na lotniskach wzmożona kontrola, ale i tak nie uzasadniało to paranoi w Modlinie. Niesamowitym przeżyciem było też lecenie siedzenie w siedzenie z uroczymi Warszawiankami, najwyraźniej models-to-be, pokazującymi sobie nawzajem znajomych w niejakim „K-Mag”. I tak znalazłam się w Paryżu. Jeszcze parę godzin i byłam w Bordeaux. Moje życie w Polsce istnieje, temu już nie zaprzeczę, ale kiedy ja tam byłam?
Francja natomiast nie dała mi okresu na przestawienie. Dotarłam o 23, a o 7 rano trzeba już było wstawać, żeby spędzić 10 godzin na oddziale. I akurat po takim tygodniu musiał zmienić nam się zespół. Ten akurat, złożony dla odmiany z prawie samych dziewczyn, przestał uważać mnie za półczłowieka. Musiałam więc odsiedzieć całe 10 godzin. Tego dnia nie dość, że byliśmy zawaleni ludźmi to jeszcze było bardzo międzynarodowo. Turczynka, Cyganka. Kolejnego dnia kolejna Cyganka i cała jej rodzina.
Nasza trzydziestoparoletnia pacjentka trafiła do naszego szpitala przez to, że jedno z dzieci poparzyło się w ich taborze, który jest na stałe rozłożony w okolicach Pau. Całą rodziną przenieśli się więc za dzieckiem do Bordeaux. Tam, kiedy już parę dni obozowali przyszła policja zdecydowana ich przegonić. Kiedy policjant podduszał jej męża, ona przyszła z pomocą i dostała w brzuch. Historia była na tyle nieprzystająca do kardiologicznego SORu i na tyle ciężko było mi to wszystko zrozumieć, że dopytywałam się aż do momentu w którym pani stwierdziła, że nie będzie ze mną rozmawiać, bo nie ma to sensu, widać jestem jakaś głupia. Moja jedyna pacjentka, która odmówiła współpracy. W ciągu tych dwóch intensywnych dni przeszłam też kolejny chrzest, a mianowicie zadzwoniłam do lekarza rodzinnego zebrać informacje o pacjencie. Dostałam też od pacjenta namiary na francuską organizację zajmującą się bezdomnymi w Polsce, w której pracuje jego syn. Też ten świat się przeplata.

Z tego wszystkiego Pau, o którym przed przyjazdem nie miałam pojęcia, zaczyna urastać do rangi mitycznego miasta. Stamtąd był nasz kochany pan Afgańczyk, stamtąd był poznany na imprezie senegalskiej Gwinejczyk. Stamtąd są Cyganie i Ormianie i chłopak, który okazuje się 3 lata temu pisał do mnie CouchRequesta. Stamtąd jest znajoma Juana. Wszyscy są z Pau. I być może Pau jest wszystkim. No dobra, nie sądzę. Ale i tak się tam wybieramy.
W weekend również nie udało mi się wypocząć. Zaraz po szpitalu w piątek wybrałam się na imprezę z muzyką bałkańską i swingową na żywo. Była tam zbieranina najdziwniejszych ludzi jakich widziało Bordeaux, a na pewno kampus. Nie sądzę, że były to przebrania tylko na ten wieczór. Było świetnie. Kolejnego dnia wybrałam się na pierwszą w moim franucuskim życiu wycieczkę dla Erasmusów. Tym razem był to zamek Monteskiusza. A po nim moje pierwsze urodziny na obczyźnie. Z pierogami leniwymi i Algierczykami, którzy musieli koniecznie gotować przez 3 godziny kuskus w kuchni, w której akurat robiliśmy imprezę. I nieszczęsnym wyjściem na miasto, gdzie okazało się że jeden klub jest pełny i już nikogo nie wpuszczają, a kolejny, 30 minut na piechotę dalej, zamknięto pół godziny po naszym dodreptaniu. O 2:00 w nocy. Bo jeśli we Francji coś nazywa się barem i nie pobiera 10 euro za wstęp, to nie obchodzi ich, że wciąż mają masę klientów.

Dziś natomiast zaczęłam swój kolejny staż – neurologię. Wprowadzał nas dr Sibon. Czy może być piękniejsze nazwisko?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz